poniedziałek, 9 listopada 2015

Messerschmitt Konfucjusza (z frontu czytelniczego, cz. 4)

Jak wspominałem w poprzedniej części przeglądu tegorocznych lektur, wyznaczoną normę 10 książek udało mi się już zrealizować i lecę dalej. Dziś czas na dwie kolejne pozycje.




11. Mieczysław J. Künstler, Sprawa Konfucjusza, Warszawa 1983

No to wracamy do mistrza K’unga. I do mistrza Künstlera, który tym razem postanowił w przystępny sposób pokazać dzieje konfucjanizmu od czasów najdawniejszych do (wówczas) najnowszych.
Podobnie jak w poprzednich Künstlera książkach, styl jest potoczysty,  nieśpieszny, w założeniu przystępny, ale paradoksalnie może się okazać dość trudny do czytania ze względu na charakter nieco staroświeckiej gawędy: zdania wielokrotnie złożone, jakieś inwersje… Dodatkowo narracja biegnie od dygresji do dygresji, więc po bardzo potoczystym Kuczyńskim trochę ciężko się czyta, ale idzie złapać rytm. Co do transkrypcji, to podobnie jak w przedmowie do Dialogów konfucjańskich, a inaczej niż w Pekinie, autor stosuje polską transkrypcję sinologiczną, więc np. dynastie Xia i Zhou są tu pisane jako Hia i Czou. 
Wywód swój rozpoczyna autor od Adama i Ewy, czyli od krótkiego scharakteryzowania warunków naturalnych mających wpływ na kształtowanie się cywilizacji chińskiej, a następnie ogólnego zarysu jej pradziejów. To jest kwestia szczególnie istotna z uwagi na fakt, że konserwatywna filozofia, jaką był konfucjanizm, właśnie czasy legendarne traktowała jako punkt odniesienia, postulując sięganie do wartości obowiązujących w owym złotym wieku Kraju Środka, jakim była epoka pięciu królów i trzech cesarzy oraz pierwsze dynastie, Hia i Szang. Z dzisiejszego punktu widzenia cały okres ten uznaje się za mityczny, chociaż znaleziska archeologiczne z końca XIX w. przesunęły dynastię Szang przynajmniej w połowie z terytorium legendy na terytorium historii. Swoją drogą – pamiętacie Pawła Szydłowskiego i jego bezkrytyczne podejście do Kadłubka? W badaniach nad historiografią chińską pojawił się pogląd ekstremalnie przeciwny: jakoby wszystkie źródła do starożytnej historii Kraju Środka zostały za jednym zamachem sfałszowane przez pewnego bibliotekarza z I w. n.e., któremu najwyraźniej strasznie się nudziło w pracy.
Dalej Künstler pokrótce omawia biografię Konfucjusza i charakteryzuje działające mniej więcej w tej samej epoce szkoły filozoficzne. Klasyczny okres filozofii chińskiej kształtował się w „ciekawych czasach” rozdrobnienia władzy. Wyglądało to z grubsza jak Japonia czasów szogunatu: król z dynastii Czou był symbolem jedności państwa i najwyższym kapłanem, a realną władzę polityczną sprawował hegemon, co się wyłaniał spośród władców poszczególnych księstw. Ku jeszcze większemu chaosowi, księstwa te nie tylko walczyły i rywalizowały między sobą, ale w dodatku ulegały analogicznemu rozkładowi wewnętrznemu jak władza centralna. 
No więc właśnie Konfucjusz, wskutek przejęcia władzy w księstwie Lu przez jednego z przywódców wielkich rodów, musiał uchodzić wraz z księciem do sąsiedniego kraju. Poglądy mistrza K’unga kształtowały się zatem na emigracji, a jej okoliczności niewątpliwie wpłynęły na wątek legitymistyczny w myśli konfucjańskiej. Innymi słowy, nic dziwnego, że był za nienaruszalnością władzy i za tym, żeby każdy znał swoje miejsce w społeczeństwie, skoro to przez uzurpację musiał uciekać z rodzinnych stron.
Paradoksalnie żadne z dzieł, których autorstwo lub redakcję przypisuje tradycja Konfucjuszowi, w tym Kronika wiosen i jesieni (jako jedyna będąca raczej na pewno jego dziełem) nie zawiera wykładu poglądów filozoficznych mistrza z Lu. Można go znaleźć w opisywanych już na tym blogu Dialogach konfucjańskich, które powstały jakieś sto lat po śmierci Konfucjusza.  Dodajmy do tego fakt, że w czasach rozkwitu jego nauki, za dynastii Han, funkcjonowała cała mynga różnych wersji i redakcji tych tekstów, a każda z nich miała jeszcze rozmaite wykładnie i interpretacje, jedne oficjalnie klepnięte przez cesarza, a inne nie – powstanie niezły chaos. Postać kanonu, która przetrwała do dzisiaj, opiera się w dużej mierze na wersji wykutej na kamiennych tablicach w 175 r. n.e., do których uczeni z całych Chin przybywali robić odbitki. Kolejki musiały tam być dłuższe niż do ksera w Krakowie.
Omówiwszy biografię Konfucjusza i podstawowe zagadnienia jego myśli, przechodzi autor do rysu historycznego późniejszych epok, poczynając od uczniów Mistrza. Jednym z najważniejszych był Meng-tsy, czyli Mencjusz, który dla konfucjanizmu okazał się z grubsza tym, kim dla chrześcijaństwa św. Paweł. Mencjuszowi doktryna zawdzięcza zwrot ku humanizmowi, a w dziedzinie teorii rządzenia – koncepcję „mandatu Niebios”, który daje władcy legitymację, ale może zostać przezeń utracony. 
Przy tym zwraca uwagę ewolucja konfucjanizmu: sam Mistrz zajmował się głównie tematyką społeczną, teorią polityczną i praktycznym zastosowaniem etyki; w czasach Mencjusza zaczęto poruszać problem natury ludzkiej, inni przedstawiciele sięgali po filozofię przyrody, natomiast Tung Czung-szu w II w. p.n.e. poszedł w metafizykę, za co zresztą potomni obrzucali go błotem. Z naszej perspektywy większą winą byłyby jego rozważania o moralności, które doprowadziły do ukształtowania się specyficznego konfucjańskiego oportunizmu. Przykład: kiedy na przełomie er uzurpator Wang Mang objął władzę nad cesarstwem, uczeni konfucjańscy niezwłocznie stanęli u jego boku, zaś gdy władzę utracił, wówczas, pragnąc odzyskać łaskę w oczach restaurowanej dynastii Han, opisywali go w kronikach jako świnię i krwiopijcę.
Generalnie w konfucjaniźmie ukształtowały się trzy nurty: praktyczny, filozoficzny oraz filologiczny, plus do tego quasi-religijny – kult Konfucjusza, który jednak nie wyszedł nigdy poza wąskie grono uczonych i urzędników. Od X w. w dziejach doktryny rozpoczęła się wyraźna stagnacja, która przetrwała aż do wieku dwudziestego.
Autor nie pomija ciemniejszych kart w dziejach doktryny, np. udziału konfucjanistów  we wprowadzaniu ksenofobicznego prawodawstwa w IX w., prześladowań buddystów czy też ukierunkowania państwowego systemu edukacji Kraju Środka tylko i wyłącznie na zdawalność egzaminów (brzmi znajomo?). Nawet złoty wiek epoki Qing, jakim było panowanie cesarzy Kangxi i Qianlonga, kryje w sobie skazę – były to bowiem czasy ścisłej cenzury (mandżurscy władcy zakazali, między innymi, wszystkich dzieł zawierających krytykę barbarzyńców).
Opowieść kończy się w latach 70., kiedy to postać Konfucjusza ponownie przywołali Mao Tse-tung i jego poplecznicy, szykując rozprawę z marszałkiem Lin Piao i innymi rywalami. Nawiązania do konfucjanizmu i konkurencyjnego dlań legizmu, surowej ideologii z czasów Szy Huang-ti, były tu czysto pretekstowe. W swojej propagandzie komuniści zrobili z mistrza z Lu kompletnego reakcjonistę, niemniej już sam fakt, że do tak dawnych tradycji się odwoływali, jest z natury wyrazem bardzo konfucjańskiej postawy polegającej na szukaniu na wszystko precedensów w przeszłości. 

Cytat: „Dlatego też mówi autor [Jen Czy-t'uej], iż w czasach niedawnej dynastii Liang żył człowiek, który zwykł był smarować sobie włosy białkiem kurzym dla nadania im połysku, a tuż przed śmiercią zaczął gdakać dając dowód, że dusza jego odradza się jako kura.”



12. Philip Kaplan, Asy myśliwskie Luftwaffe II wojny światowej,
Warszawa 2008

Chwila przerwy od tematyki chińskiej, wracamy do dwudziestowiecznej Europy. Asów myśliwskich III Rzeszy było całkiem sporo, ale autor zdecydował się omówić sześciu. W tej sytuacji kogoś trzeba było pominąć, Walter Nowotny czy Günther Lützow pojawiają się więc w rolach drugoplanowych. 
Z biogramów bohaterów tej książki da się ułożyć typowy przebieg służby pilota myśliwskiego Luftwaffe: chrzest bojowy w Legionie Condor w Hiszpanii, kampania wrześniowa, bitwa o Anglię, front wschodni i obrona Rzeszy, z finałem w postaci służby na odrzutowcach. Oczywiście w indywidualnych przypadkach występowały rozbieżności. Werner Mölders, pierwszy pilot w historii, który przekroczył 100 zestrzeleń (ostatecznie miał na koncie 115), nie doczekał obrony Rzeszy, bo w listopadzie 1941 r. zginął w wypadku pod Wrocławiem, lecąc do Berlina na pogrzeb generała Ernsta Udeta. Erich Hartmann, jako nieco młodszy, nie załapał się ani na Legion Condor, ani na bitwę o Anglię, za to zaliczył najwięcej zwycięstw w historii, bo aż 352, na froncie wschodnim.
Dla odmiany Adolf Galland do ZSRR nigdy nie trafił, dowodząc jednostkami myśliwskimi nad kanałem La Manche. To właśnie on otrzymał rozkaz strącenia Me-110, którym do Anglii leciał Rudolf Hess, ale tylko zamarkował jego wykonanie, obawiając się, aby po ciemku nie zestrzelono omyłkowo innego samolotu tego samego typu. Doszedł do stopnia generała i stanowiska generalnego inspektora lotnictwa myśliwskiego, lecz pod koniec wojny popadł w niełaskę u Göringa i został zdjęty, by po jakimś czasie stanąć na czele elitarnego JV 44 – „dywizjonu ekspertów”. Zaliczył tylko 104 zwycięstwa przez całą wojnę (czyli mniej niż Mölders, który zginął w połowie), ale wszystkie na zachodzie, a wszakże między pilotami RAF i USAAF a tymi z Armii Czerwonej panowała kolosalna różnica jakościowa. Gdzieś pomiędzy tymi wartościami mieszczą się Günther Rall (275 zwycięstw) i Johannes Steinhoff (176 zwycięstw) – obaj przeżyli wojnę, ale ze znacznymi obrażeniami. Większość tych pilotów zresztą znała się nawzajem i często służyli w tych samych jednostkach, była to dość zwarta społeczność.
Osobno wymienić należy Hansa-Joachima Marseille’a (francuskie nazwisko to spadek po hugenockich przodkach), który z 158 zestrzeleniami (w tym 17 w ciągu jednego dnia) stał się najlepszym asem kampanii północnoafrykańskiej. W ostatnim rozdziale na doczepkę opisano jeszcze trzech pilotów. Co do Horsta Petzschlera (26 zwycięstw, w służbie liniowej od 1943 r.), to o włączeniu go do tej książki zdecydował chyba fakt, że autor znał go osobiście. Pozostali dwaj to asy myśliwców nocnych, Werner Strieb (66 zwycięstw) i Wolfgang Falck (tylko 7 zwycięstw, ale za to duży wkład w teorię), opisani zdecydowanie po łebkach.
Co się działo z tymi, którzy przeżyli wojnę? Steinhoff i Rall po wojnie zostali – nie bez problemów – wysokiej rangi oficerami nowej, erefeńskiej Luftwaffe. Podobnie Hartmann, z tym, że on wcześniej trafił do radzieckiego łagru pod zarzutem zniszczenia majątku Związku Radzieckiego w postaci ponad 340 samolotów o dużej wartości. Galland najpierw reorganizował lotnictwo wojskowe Argentyny, a potem był konsultantem przy filmie Bitwa o Anglię; zaprzyjaźnił się też z amerykańskim pilotem, który zestrzelił go pod sam koniec wojny.
W czasie lektury nie sposób nie zwrócić uwagi na specyfikę lotnictwa myśliwskiego, zarówno u Niemców, jak aliantów. Ta służba po prostu przyciągała określony typ ludzi: czasem wycofanych introwertyków (Mölders), a czasem rozbuchanych ekstrawertyków (Galland), w każdym razie niespokojne duchy, indywidualistów aż do granic niesubordynacji (Marseille – bawidamek i jazzfan). Autor przytacza wiele przykładów rycerskości i wzajemnego szacunku, jaki mieli wobec siebie piloci obu stron konfliktu. 
Jest to również rzecz o przezwyciężaniu ograniczeń. Galland, cierpiąc na problemy ze wzrokiem, trafił do lotnictwa dzięki oszukaniu okulisty, żołądek Möldersa podczas wstępnych testów był u kresu wytrzymałości, a Rallowi w 1942 roku udało się powrócić do służby po złamaniu kręgosłupa w trzech miejscach. Z kolei rozdział poświęcony Hartmannowi w dużej mierze opowiada historię długiej nauki: chrzest bojowy największego z asów był kompletnym nieporozumieniem, po którym dowódca ukarał go trzydniowym przydziałem do mechaników.
Nie należy jednak zapominać, że ludzie ci, jakkolwiek szlachetni by byli, służyli zbrodniczemu systemowi… i zarazem w pewien sposób byli jego ofiarami. W lotnictwie myśliwskim nie panowała wprawdzie tak potężna indoktrynacja jak w bombowym, a i silna osobowość asów stanowiła pewną zaporę, ciężko jednak mówić o Luftwaffe w oderwaniu od reżimu nazistowskiego. O zbrodniach nie dowiemy się wiele, bo temat książki stanowi wojna powietrzna. Zauważalna jest natomiast wizja III Rzeszy jako „totalitaryzmu zdecentralizowanego”, odznaczającego się występowaniem wielu pomniejszych ośrodków władzy, nawzajem sobie wchodzących w paradę. W tym przypadku rywalizowali ze sobą różni konstruktorzy lotniczy, mający poparcie różnych nazistowskich oficjeli. Hermann Göring robił z siebie udzielnego księcia w skali Rzeszy i niezadowolenie, które okazywał mu Hitler, przelewał w dół na swoich podwładnych. Dwaj z nich, gen. Udet (w I wojnie światowej drugi co do liczby zwycięstw po Manfredzie von Richthofenie) oraz szef sztabu generalnego Luftwaffe gen. Hans Jeschonnek, popełnili samobójstwo pod presją zrzuconej na nich winy za niepowodzenia.
Asy też nie miały lekko. W dużym skrócie, Luftwaffe traktowała lotnictwo myśliwskie tak, jak Francuzi czołgi, czyli lekceważyła, nadając rolę służebną. Zdecydowany priorytet miały bombowce, za których klęski po uszach dostawali myśliwcy. Göring, choć w czasie pierwszej wojny światowej sam był asem, zdawał się kompletnie oderwany od rzeczywistości, nie przyjmując do  wiadomości ewolucji lotnictwa od tamtego czasu. Obsesję na punkcie bombowców miał też Hitler, co doprowadziło do zmarnowania istnej Wunderwaffe, jaką mógł się stać myśliwiec odrzutowy Me-262. Galland wypowiadał się o nim w samych superlatywach – cóż, skoro fujarer uparł się, że TO MA BYĆ BOMBOWIEC i bez dyskusji. W rezultacie wiele odrzutowych „jaskółek” utracono wskutek wykorzystywania niezgodnie z przeznaczeniem. Najwyższe dowództwo dopiero wtedy poszło po rozum do głowy w kwestii nierobienia bombowca z myśliwca, kiedy i tak już było po ptokach.
Przedstawiona przez Kaplana relacja z bitwy o Anglię stanowi ciekawe spojrzenie z punktu widzenia Niemców i choćby z tego względu może być dopełnieniem habeka Wielka Brytania 1940 polskiego pilota Wacława Króla, które z kolei przedstawiało wyłącznie perspektywę aliancką (na wojnie zawsze się wydaje, że to nieprzyjaciel ma łatwiej). Równie interesująco wypada temat frontu wschodniego (choćby kwestia tego, jak Rosjanie radzili sobie z uruchamianiem samolotów przy –40 stopniach) czy po prostu życia w lotnictwie (urządzanie „urodzin” pilotom, którzy uratowali się po zestrzeleniu). 
Jednak, żeby nie było za różowo… Zdecydowaną wadą książki są skoki chronologiczne w narracji, wprowadzające pewien nieporządek. Najbardziej chaotycznie wypada pod tym względem rozdział o Steinhoffie. Mamy też do czynienia z dygresjami, nawet ciekawymi, ale mocno offtopicznymi. Prawie połowę rozdziału o Rallu zajmuje krótki rys historii Messerschmitta Bf-109, wraz z obszernym wyimkiem o wrażeniach z latania tą maszyną z książki współczesnego pasjonata zabytkowych samolotów. Steinhoff napompowany jest relacją o niemieckich (i brytyjskich) pracach nad samolotem odrzutowym, a w rozdziale o Hartmannie, w związku z powojenną karierą asa nad asy, autor odlatuje w dzieje użytkowania przez lotnictwo RFN kontrowersyjnego myśliwca F-104 Starfighter. Z punktu widzenia geografii wątpliwe zaś wydają się stwierdzenia, że Aalborg leży „w pobliżu granicy duńskiej”, a nie po prostu w Danii, zaś Mariupol – niedaleko Majkopu. Cóż, może dla pilotów myśliwskich to nie aż tak duża odległość… 
Tłumaczenie za to wypada całkiem niezłe, choć tłumacz w dwóch miejscach najwyraźniej myli „płat” z „płatowcem” oraz zapomina, że Regensburg to po polsku Ratyzbona (ale potem sobie przypomina). Do indeksu nazwisk też można się przyczepić, bo ukochana Hartmanna, Ursula Paetsch, jest w nim wymieniona tylko raz, kiedy pojawia się po raz pierwszy, a gdy na następnych stronach występuje jako Usch, indeks tego nie odnotowuje.
Książkę uzupełniają trzy wklejki z fotografiami. Cóż… Za dużo Göringa i zdjęć samolotów alianckich. Widzimy też, nie wiadomo po co, amerykańskiego asa Francisa Gabreskiego, który w tekście w ogóle nie występuje. Fotografii Gallanda jest kilka, za to brak podobizny Marseille’a. Steinhoff widnieje tylko na jednym zdjęciu, i to powojennym, kiedy był już oszpecony po wypadku z kwietnia 1945.
Mimo wszystko książka ma jednak pewien związek z Chinami: Erich Hartmann, syn lekarza, w dzieciństwie mieszkał przez pewien czas z rodzicami w Changsha.

Cytat: „Jeśli wracasz do bazy z zestrzeleniem, ale bez skrzydłowego, to znaczy, że przegrałeś bitwę” (Dieter Hrabak, dowódca JG 52)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz