Czas na kolejne ksiązki przeczytane w ostatnim czasie - tym razem poruszamy się po idearium hitlerowskich Niemiec.
4. Stefan Maiwald, Gerd Mischler, Seksualność
w cieniu swastyki. Świat intymny człowieka w polityce Trzeciej
Rzeszy,
tłum. Ryszard Wojnakowski, Warszawa 2003
Każdy system totalitarny dąży do podporządkowania
sobie wszystkich aspektów życia obywateli, a już zwłaszcza
rozrodczości i seksualności. Szczególnie wyraźnie widać to było
w hitlerowskich Niemczech, gdzie zwornik ideologii stanowiła teoria
rasowa, wielką więc wagę przywiązywano do swoiście pojmowanej
biologii. Krótkie omówienie polityki seksualnej nazistów
przedstawili w swym opracowaniu dwaj dziennikarze z RFN.
Książka ma charakter popularnonaukowy, autorzy bez
bicia przyznają, że posługiwali się głównie opracowaniami, do
źródeł sięgając tylko wtedy, gdy opracowania nie zaspokajały
ich zapotrzebowania. Sprawę utrudniał fakt, że na problemie
seksualności w totalitarnym systemie Trzeciej Rzeszy do tamtego
czasu mało kto się skupiał jako na samodzielnym zagadnieniu, temat
uznawano za „niepoważny” w stosunku do np. Holokaustu, a poza
tym od zawsze wisiała nad nim ciemna chmura domysłów, pogłosek,
legend miejskich i wytworów poszukiwaczy sensacji – za przykład
mogą służyć różne, mniej lub bardziej zmyślone hipotezy
dotyczące życia uczuciowo-seksualnego Adolfa Hitlera. Mówi się
chociażby, że jego antysemicka obsesja wzięła się stąd, że a)
rzuciła go jakaś Żydówka, b) jakiś Żyd odbił mu dziewczynę,
c) żydowska prostytutka zaraziła go syfilisem. Źródła jednak nie
potwierdzają takich rewelacji, a jedyny świadek sugerujący, że
coś w tej podobie mogło być na rzeczy, kumpel Hitlera z czasów
wiedeńskiej poniewierki, był, jak to malarz, mało wiarygodny.
Wiele mitów krąży też wokół organizacji Lebensborn, którą
często widzi się jako coś w rodzaju burdelu, a w gruncie rzeczy
były to „domy aryjskich samotnych matek”, których znaczenie się
wyolbrzymia.
Omówienie
zaczyna się od samej góry, czyli od przywódców Rzeszy. Mowa więc
o tym, że Hitler, swoją drogą straszny mizoginiczny buc, zdawał
się mieć skłonność do jasnowłosych siedemnastek, natomiast
kobiety, które się z nim wiązały, przeważnie miewały skłonności
samobójcze. Oprócz fujarera opisany jest Josef Goebbels, ta
spotworniała wersja młodego Wertera, i jego szokujący romans z
czeską aktorką Lidą Baarovą, o której zajmująco pisał Mariusz
Szczygieł w Gottlandzie.
Hermann Göring był człowiekiem mniej skomplikowanym od tamtych
dwóch, ale podobnie jak Hitler, uskuteczniał kult przedwcześnie
zmarłej wybranki. Pokrótce też omówiono Ernsta Röhma (“tą
gróbą królową”, że zacytuję napisy z filmu oglądanego ongiś
na zajęciach z wizualizacji cierpienia) i problem homoseksualizmu w
SA i innych organizacjach partii nazistowskiej – trochę szkoda, że
bez odniesienia się do kwestii, czy istotnie Oddziały Szturmowe
miały aż tak duży odsetek homoseksualistów, jak to dziś lubią
przytaczać niepokorni publicyści.
Dalej mowa jest krótko o kwestiach ideologicznych.
Naziści inspirowali się modnymi na przełomie wieków ideami
rasizmu, darwinizmu społecznego, eugeniki i higieny rasowej, życie
seksualne Niemców zostało więc ukierunkowane na wyhodowanie nowego
człowieka. Prostą drogą wiodło to do przymusowej sterylizacji
„elementów niepożądanych”, których lista była bardzo szeroka
i obejmowała nawet… inwalidów z I wojny światowej! Autorzy
wspominają w tym kontekście o eksperymentach nad technologiami
sterylizacji, jakie prowadzono w obozach koncentracyjnych. Oprócz
inwazyjnych zabiegów chirurgicznych, naświetlań czy wstrzykiwania
różnego syfistwa rozwijały się także metody z dziedziny medycyny
alternatywnej. Testowano więc jako środek sterylizacyjny pewną
roślinę z Ameryki – bez powodzenia, tym bardziej, że w klimacie
Rzeszy nie dało się jej uprawiać. Kiedy wpisałem w Google jej
nazwę łacińską, okazało się, że dziś zielsko to stosuje się
jako homeopatyczny lek na potencję!
Nadrzędnym celem życia seksualnego i rodzinnego miało
być przyczynianie państwu żołnierzy. Pociągało to za sobą
militaryzację macierzyństwa i dzieciństwa. Władza zmuszała
kobiety do porzucania pracy zawodowej i brania się za rodzenie –
ale w rezultacie ani dzietność szczególnie nie wzrosła, ani nie
spadło bezrobocie. Zachęcano też ludzi do reprodukcji dodatkowymi
benefitsami, takimi jak kredyty dla młodych małżeństw czy
prestiżowy Krzyż Matki Niemieckiej – sęk w tym, że przy okazji
prześwietlano kandydatów „genetycznie” i w razie, gdyby się
okazało, że coś nie tak z ich aryjskością, mogli zostać poddani
sterylizacji. Wielu dochodziło więc do wniosku, że lepiej się nie
wychylać.
Ogólnie rzecz biorąc, seks miał być w Rzeszy
narodowym obowiązkiem służącym prokreacji, a na pewno nie
przyjemnością. Wiązała się z tym tendencja do deseksualizacji
nagości, widoczna w propagowaniu „koleżeństwa” i
wszechobecnych w nazistowskiej sztuce wizerunkach gołoklatych
siłaczy o nieproporcjonalnie małych juwenaliach. Kobiece ciało
prezentowane było w podobnym kontekście i z równą topornością –
jednemu z głównych artystów Rzeszy nadano przezwisko „malarza
niemieckich włosów łonowych”. Niezwykle popularny w Niemczech
naturyzm został wprawdzie zakazany, lecz niektórym czasopismom
udało się obejść zakaz przez „rebranding” z naturystycznych
na gimnastyczne.
Autorzy
nie pomijają też złoczynów na tle seksualnym. Tematem tabu przez
wiele lat pozostawały zarówno gwałty popełniane przez Niemców na
froncie wschodnim, jak i późniejszy „odwet” Armii Czerwonej na
kobietach niemieckich. Zupełnie białą plamą pozostają zaś
masowe gwałty, jakich w Stuttgarcie dopuszczali się żołnierze
północnoafrykańscy w służbie Wolnych Francuzów. Dotąd
pozostają one nie tylko w cieniu bestialstw Armii Czerwonej, lecz i
wciąż mało obecnych w dyskursie „marokaństw” (marocchinate),
do których dochodziło na froncie włoskim, i to, co bardziej
szokujące, już po kapitulacji Włoch, a zatem na ludności kraju
sprzymierzonego. Choć z drugiej strony – strach pomyśleć, co z
taką wiedzą uczyniłaby rodzima fiusaria internetowa…
O życiu intymnym Himmlera wiadomo stosunkowo niewiele,
jednak to on grał pierwsze skrzypce w prześladowaniu
homoseksualistów. Lesbijek nie ścigano oficjalnie (skoro nie
uważano, żeby kobiety miały jakąkolwiek poważną seksualność,
problem nie istniał), ale i tak stykały się z prześladowaniem na
szczeblu nieformalnym – od zwalniania z pracy po „gwałty
naprawcze”. Z ideologicznego punktu widzenia niepokojąco znajomo
jawi się okoliczność, że propaganda Rzeszy zasadniczo nie
odwoływała się do kwestii religijnych czy ogólnie moralnych, a do
„racjonalnych” argumentów biologicznych: jednopłciowianie byli
źli nie dlatego, że grzech czy że odrażające, tylko dlatego, że
nie dawali wspólnocie narodowej potomstwa. Przyjmowano również za
pewnik, że homoseksualiści dysponują darem „zgejania”
młodzieży, tylko że określano to mianem „zarazy”, a nie, jak
dzisiaj, „promocji”. Pozostałe omówione grupy prześladowane to
prostytutki i związki rasowo mieszane.
Do
przekładu nie mam większych zastrzeżeń; przyczepiam się jedynie
do tego, że wśród krajów okupowanych kilkakrotnie wymienia się
„wyspy w kanale La Manche” zamiast, krócej, „Wysp
Normandzkich”. Zaskakujące jest też zdanie: „W związku z
ideologicznym i technicznym dozbrojeniem Trzeciej Rzeszy mężczyzn o
skłonnościach homoseksualnych uznaje się za wrogów państwa”.
Dozbrojeniem? Skoro o tym mowa, z dzisiejszego punktu widzenia
dysonansem wydaje się częste używanie w ostatnim rozdziale pojęcia
„pederaści” – dziś nacechowanego pejoratywnie i używanego
prawie wyłącznie przez strusi moralności, ale kilkanaście lat
temu, co widać po kontekście, w jakim się go tu używa, wciąż
jeszcze uchodzącego za względnie neutralne (w oryginale pewnie było
nieposiadające ścisłego odpowiednika w języku polskim słowo
Schwule).
Szkoda natomiast, że na tylnej stronie okładki, w notach o
autorach, podano, że jeden studiował w Braunschweigu, a drugi w
Passau, zamiast, jak Pan B-g przykazał, w Brunszwiku i Passawie.
Cytat:
„Wychowując córki, należy wcześnie oswajać je z tematyką
macierzyństwa. Spokojnie można przy tym pominąć uświadomienie
seksualne i wyjaśnienie budowy ciała kobiety”. – mowa cały
czas o III Rzeszy, oczywiście.
Reichsfrauenführerin Gertrud Scholtz-Klink stojała na straży „tradycyjnej roli aryjskiej kobiety” (by Wikimedia Commons) |
5.
Rosa Sala Rose, Krytyczny
słownik mitów i symboli nazizmu,
tłum. Zuzanna Jakubowska i Agnieszka Rurarz, Warszawa 2006
tłum. Zuzanna Jakubowska i Agnieszka Rurarz, Warszawa 2006
Parę
lat temu, w czasie dyskusji o Holokauście, ośmieliłem się
stwierdzić, że jedną z najbardziej szokujących rzeczy w naziźmie
był fakt, że zbrodnie popełniali „normalni” ludzie. Napotkałem
wówczas ostry sprzeciw Mikołaja Grynberga, który od takiego
poglądu był jak najdalszy. Dziś, po latach, pozostaję przy
dotychczasowym stanowisku. Uznając, że naziści to nie byli ludzie,
uznajemy, że człowiek, w tym my, nie jest zdolny do zbrodni, a co
za tym idzie – przestaje nam spędzać sen z oczu wizja powtórki…
Potwierdzenie swoich przemyśleń znajduję – oprócz innych rzeczy
– w Krytycznym
słowniku…
autorstwa katalońskiej historyczki idei. Książka, swego czasu
ogromne wydarzenie wydawnicze w Hiszpanii i nieco mniejsze w Polsce,
składa się z ponad 70 ułożonych alfabetycznie haseł-esejów,
omawiających poszczególne lejtmotywy nazistowskiej wizji świata, i
wyraźnie wskazuje, że to nie było zjawisko powstałe w probówce.
Łatwo uważać nazizm za chwilowy epizod szaleństwa
całego narodu, coś w rodzaju polityczno-ideologicznego raka, który
niespodziewanie wychynął na arenę dziejów, a potem znikł równie
szybko, jak się pojawił. Takie spojrzenie jest lecz drogą na
skróty donikąd. We wstępie do pracy Rosa Sala Rose stwierdza, że
ideologia, która napędzała zbrodnie hitlerowskie, przez długi
czas stanowiła temat tabu wśród historyków. Zaraz po wojnie było
za dużo roboty z czym innym, a później badacze omijali go
wstydliwie, jakby obawiali się pobrudzić. A może odkryć, że już
wcześniej nie było tak znowu czysto? We wczesnych opracowaniach
trafiały się wręcz tezy, że nazizm był bezideową,
oportunistyczną dyktaturą, a teoria opisująca go jako „religię
polityczną” jeszcze do początku XXI wieku budziła w środowisku
wiele kontrowersji, choć w samych latach trzydziestych skojarzenia
religijne były dla świadków oczywiste.
Centralny
filar idei nazistowskiej stanowiła opozycja Aryjczyk-Żyd, nic więc
dziwnego, że te dwa artykuły są bodaj najgrubsze w całej książce,
a w wersji polskiej stanowiłyby nawet alfabetyczną klamrę, gdyby
przed „Aryjczykiem” nie znalazły się jeszcze dwa krótkie
hasła. Równie grube jest hasło poświęcone swastyce. Nie brakuje
innych pojęć-kluczy, jak „krew i ziemia” (
Blubo)
czy „przestrzeń życiowa” albo kosmogoniczna opozycja lodu i
ognia. Żadnego z nich hitlerowcy nie wymyślili sami, wszystko to
było jedynie monstrualną resublimacją rozmaitych pomysłów
dojrzewających w Niemczech od co najmniej stu lat. Jeśli sięgać
do samych korzeni, to wczepione są nawet w wiek XVIII i oświeceniowe
przewartościowania roli człowieka w przyrodzie, które dało
początek rasizmowi (autorka omawia to dokładnie, ale bardzo
filozoficznym językiem). Swoje dołożył romantyzm, a najgłębiej
sięga idea „Trzeciej Rzeszy”, sformułowana pierwotnie przez
XII-wiecznego mnicha (paralele z „Trzecim Rzymem” same się
nasuwają).
Główny fundament tworzyły jednak wypociny niezliczonych germańskich
ezoteryków z przełomu XIX i XX wieku, turbogermanów, darwinistów
społecznych, eugeników i nacjonalistów. Przez całą książkę
przewijają się choćby nazwiska Guido von Lista i Lanza von
Liebenfelsa, czołowych reprezentantów ariozofii. Sporo miejsca
poświęca się podejściu hitlerowców do przeszłości Niemiec –
i to od aryjskiego Adama i Ewy, nie sięgali bowiem ówcześni spece
jedynie do plemion germańskich, a próbowali szukać praojczyzny w
Atlantydzie, Thule itp. Celował tu zwłaszcza Himmler
ze swą pragermańsko-ezoteryczną obsesją i jego doradca do spraw
mistycznych, Karl Maria Wiligut. Mamy też w książce hasła
poświęcone recepcji w III Rzeszy postaci z mniej
odległej przeszłości, jak Fryderyk Wielki, Henryk I (za którego
reinkarnację uważał się Himmler), Goethe, Schiller czy
Paracelsus, patron altmedowego odbicia nazistów. Dużo jest o
Ryszardu Wagneru i poszczególnych jego dziełach. Na paradoks
zakrawa, że hasło „sztuki zdegenerowanej”, kojarzone wówczas,
jak wszystko, co negatywne, z Żydami, zostało wcześniej
wprowadzone do dyskursu przez znanego syjonistę Maxa Nordaua, który
w dodatku odnosił je m.in. do Wagnera, nazywając go „bardziej
zdegenerowanym od wszystkich innych degeneratów razem wziętych”.
Autorka
nie pomija samej osoby Hitlera i kultu, jakim go otaczano – jednego
razu psychofanki rozkradły na pamiątkę cały wóz cegieł
wiezionych na budowę jego rezydencji. Okazuje się też, że
fujarerowi wegetarianizm nie wystarczył i skłaniał się już ku
czemuś, co dziś nazywają surowym weganizmem, podejrzewał bowiem,
że gotowana żywność powoduje raka. Dość mało znanym, a
interesującym aspektem są poglądy nazistowskiej wierchuszki na
miasto i urbanizację, ściśle związane z ideą Blubo.
W skali makro hitlerowcy gloryfikowali wieś i chłopa, kojarząc
miasto ze wszystkim, co najgorsze w cywilizacji (słowo-klucz
„asfalt”), jeżeli zaś chodzi o poszczególne miasta… Hitler
nienawidził Wiednia z jego kosmpolityczną, intelektualną atmosferą
i wspomnieniami osobistych niepowodzeń, a za miasto wzorcowe uważał
prowincjonalny Linz, co nie przeszkodziło mu snuć planów
radykalnej (i olbrzymiej) rozbudowy miasta. Planował także po
zwycięstwie generalną przebudowę Berlina wraz z przemianowaniem go
na Germanię. Owe gigantomańskie projekta wyraźnie wskazywały, że
dla nazistów miasto miało być bardziej nośnikiem idei niż
miejscem do mieszkania.
W trakcie lektury napotykałem nieraz na powtórzenia informacji, ale
tym razem mi to nie przeszkadzało, bo wynikały one z faktu, że
każde hasło napisane jest tak, aby można było czytać je
autonomicznie. Autorka odznacza się erudycją i głębokim
zgłębieniem tematu, sięga do wielu źródeł, ale mimo wszystko
nie ustrzegła się błędów. Pomijam kwestie, powiedzmy,
ideologiczne, jak sugerowanie, że Dalajlama jest nie w porzo, bo
jego nauczycielem był przez pewien czas członek SS, czy zdziwienie,
że hitlerowcy utożsamiali z Żydami nie tylko kapitalizm, ale i
komunizm. Rosa Sala Rose najwyraźniej nie zetknęła się ze zbitką
„żydokomuna” i upatrywała źródeł tego utożsamienia w dość
karkołomnym przekonaniu, że „komunizm to ekstremalny kapitalizm”.
Nieścisłość
z dziedziny militariów pojawia się na s. 119 (hasło „Japonia”):
„Z
kolei pilot Hanna Reitsch, fanatyczna nazistka, w roku 1943 starała
się przeprowadzić tajną operację pod kryptonimem Reichenberg;
jej celem było przygotowanie siedemnastoletnich chłopców do misji
pilotów samobójców, w której poświęciliby życie, siadając za
sterami specjalnej wersji rakiety V-1”.
Autorka słyszała, że dzwoni, ale nie rozpoznała, w kierym
kościele. Po pierwsze, V-1 to pocisk manewrujący albo potocznie
latająca bomba (z silnikiem odrzutowym), a nie rakieta (jak V-2). Po
drugie, projekt „Reichenberg”, w którym Reitsch brała udział
jako oblatywaczka (a nie inicjatorka), rozpoczął się w 1944. Po
trzecie, samobójcze misje na „Reichenbergach” mieli odbywać
piloci z elitarnej jednostki KG 200. Z nastolatkami z Hitlerjugend
chodziło o co innego, choć plan był równie szalony – oni mieli
bronić Rzeszy na drewnianych odrzutowcach He-162 Salamander… Ale
to wszystko jeszcze nic w porównaniu z rewelacją w haśle „Zygfryd”
(s. 284), po której przeczytaniu zamurowało mnie na dobrą godzinę:
„Już
w epoce romantyzmu chciano widzieć w Zygfrydzie legendarne, wierne
odbicie (…) Arminiusa (Hermanna), wodza Cherusków, który w IX
wieku naszej ery pokonał legiony rzymskie w Lesie Teutoburskim”.
O JASNY PIERNIK…!!! :D Ale głupi ci Rzymianie! Przez 400 lat się
nie zorientowali, że już nie istnieją! (rok,
wiek, co za różnica)
Tłumaczenie
jest przyzwoite, choć tu i ówdzie zdarzają się potknięcia. Błąd
rzeczowy popełnia Zuzanna Jakubowska: „Traudl Junge opowiadał…”
– podczas gdy, jak wiadomo każdemu, kto interesował się
biografią Hitlera, Traudl Junge była to jego sekretarka. Wie o tym
także Agnieszka Rurarz – może panie tłumaczki powinny były
uzgodnić zeznania? Ponadto rąbnięto się przy wzmiance o regencie
Tybetu, żywcem kopiując z oryginału „Qutuqtu de Rva-sgren” i
traktując to jako imię i nazwisko (doprawdy, bardzo tybetańskie to
„de”), a chodzi o przeora klasztoru Rwa-sgreng w hiszpańskiej
transkrypcji. Natomiast Amenofis IV (Akenaton) u nas bardziej znany
jest pod imieniem Amenhotepa IV (Echnatona). Zgrzytała mi „republika
weimarska” małą literą – wprawdzie nie była to oficjalna
nazwa państwa, ale Trzecia Rzesza czy Konsulat też nie były. Z
jakiegoś powodu też wolnomularze zwani są tu „frankmasonami”,
co może nie jest błędem, ale wygląda dziwnie.
Publikację uzupełniają biogramy kilkudziesięciu ważniejszych postaci
występujących na kartach słownika (w tym jednego Severusa), a
także rozmieszczone w całym tekście ilustracje – niestety, w
wielu przypadkach mało czytelne.
Cytat:
„…psychoanalityk Wilhelm Reich próbował wyjaśnić, jakie
wrażenie swastyka wywiera na masach ludzkich, urzymując, że działa
ona na podświadomość, ponieważ kształtem przypomina schematyczną
sylwetkę dwóch osób splecionych w akcie płciowym; a więc tym
większy jej efekt, im większe niespełnienie seksualne patrzącego”
(z hasła „Swastyka”)
Guido von List, kompletnie zryty beret (by Wikimedia Commons) |
Siedzę teraz i wyobrażam sobie swastyki na przemian ze scenami erotycznymi. Naprawdę, miałam inne plany na dzisiaj. Na dodatek ciągle nie mogę zauważyć podobieństwa.
OdpowiedzUsuń