6.
Bogusław Brodecki, Dien Bien Phu
1954, Warszawa
1989
(z serii Historyczne bitwy)
(z serii Historyczne bitwy)
Dien
Bien Phu 1954 to pierwszy habek
poświęcony okresowi po 1945 r. i jeden z ostatnich, jakie wypuściło
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, zanim przekształciło się
w Bellonę. Był to również mój pierwszy w życiu kontakt z
tematem Wietnamu w ogóle – teraz przypominam go sobie, bogatszy o
kilkanaście książek przeczytanych, a jedną nawet przetłumaczoną.
Przed
wojną wietnamską, która, poza wszystkim
innym, przeorała społeczeństwo i kulturę USA, była jeszcze
wcześniejsza, zwana dla odróżnienia wojną indochińską (albo I
indochińską), w której wyniku Wietnamczycy przepędzili z kraju
dawnych kolonialnych panów, Francuzów. Dodajmy, że w skład
Indochin Francuskich wchodziły jeszcze Laos i Kawodrza
Kambodża, jednak to, co się tam działo, miało drugorzędne
znaczenie w porównaniu. No i sam Wietnam dzielił się wtedy na trzy
kolonie: Tonkin, Annam i Kochinchinę (dawniej teren sporny
wietnamsko-khmerski).
Komuniści
wietnamscy, znani podówczas pod nazwą Ligi na rzecz Niepodległości
Wietnamu, w skrócie Viet Minh (autor używa pisowni łącznej),
urośli w siłę w czasie japońskiej okupacji Indochin. Japończykom
na rękę było wspieranie ruchów antykolonialnych na terytoriach
okupowanych – na podobnej zasadzie, a nawet jeszcze aktywniej, w
Holenderskich Indiach Wschodnich rozwinął
się indonezyjski ruch niepodległościowy. Kiedy zaś okazało się,
że Wielka Wschodnioazjatycka Strefa Wspólnego Dobrobytu będzie
trwać mniej więcej tyle co Tysiącletnia Rzesza, Ho Chi Minh i jego
towarzysze wykorzystali próżnię władzy, by proklamować
Demokratyczną Republikę Wietnamu (DRW). Powracającym Prancuzom się
to nie spodobało i po pewnych starciach w 1946 r. odzyskali władzę
na części terytorium. Ani jedna, ani druga strona nie miała
zamiaru ustąpić, zaczęła się wojna partyzancka. Z początku
Vietminh walczył o przeżycie, konstruując w dżungli niedostępne
schronienia. Sytuację poprawiło w 1949 r. powstanie ChRL, przez
którą płynęło zaopatrzenie dla „wujka Ho” (a więc mamy tu i
wątek chiński przez miedzę). W tym samym roku Francuzi
proklamowali półsuwerenne (w ramach Unii Francuskiej, średnio
udanej
próby przekształcenia imperium
kolonialnego w odpowiednik Commonwealthu) Państwo Wietnamskie z
cesarzem Bao Daiem, zalążek późniejszego Wietnamu Południowego.
W
tej wojnie front był wszędzie i nigdzie.
Wietnam dzielił się na terytoria opanowane przez DRW, obszary pod
kontrolą Francuzów oraz strefy walk, przemieszane w najrozmaitszy
sposób. Wymuszało to podział wojsk Vietminhu na siły regularne,
regionalne i lokalne. Przetrwał on – o czym można przeczytać
gdzie indziej – również w Vietcongu w latach 60. i weteran tamtej
wojny, Gordon L. Rottmann, twierdził, że siły regularne (Chủ
Lực) to nie była partyzantka, jeno
wcale porządna armia, tylko bez sprzętu ciężkiego. Wietnamska
Armia Ludowa lat 50. była mniej doświadczona, ale wyposażenia, a
zwłaszcza ducha bojowego jej nie brakowało. Frencuzi
przeciwstawiali jej oddziały o różnej wartości bojowej: od
bitnych spadochroniarzy i Legii Cudzoziemskiej, przez wojska
kolonialne (marsouins)
i strzelców algierskich, po formacje kontrpartyzantów z
niewietnamskich mniejszości etnicznych, dobrze się sprawdzające w
obronie lokalnej, ale całkiem nieodpowiednie do działań
regularnych.
Książka
Bogusława „Bogdana” Brodeckiego, obecnego naczelnego Bellony,
wprowadziwszy czytelnika w temat, opowiada o przełomowej bitwie w
północno-zachodnim Tonkinie, na terenie
zamieszkanym przede wszystkim przez mniejszości: Tajów i Meo. U jej
źródeł stała kontrowersyjna decyzja dowódcy Francuskiego Korpusu
Ekspedycyjnego na Dalekim Wschodzie (CEFEO). Gen. Henri Navarre
przeczuwał, że Vietminh zamierza zaatakować, tylko nie wiedział,
na Deltę Rzeki Czerwonej czy na Laos. Doszedł do wniosku, że Delta
jakoś sama się obroni, ale Laosu trzeba przypilnować, bo
partyzanci mogą tamtędy obejść cały Wietnam. Wobec tego już 20
listopada 1953 r., w ramach operacji „Castor”, elitarne bataliony
spadochronowe (w tym 6. kolonialny pod dowództwem mjr. Marcela
Bigearda, wynalazcy czapki polowej używanej do dziś przez armię
francuską) zajęły dolinę Dien Bien Phu, strategiczny węzeł
drogowy przy granicy z Laosem, i przygotowały teren do budowy
wielkiego obozu warownego.
Stricte Francuzów
było w załodze ze 20% – resztę garnizonu stanowiły „morświny”
z Indochin i Senegalu, nieregularni Tajowie, oddziały
północnoafrykańskie i Legia Cudzoziemska. Do dyspozycji mieli
szpital, dwa burdele (jeden z Tajkami, drugi z Algierkami), 10
czołgów, a przede wszystkim lotnisko, zaopatrzenie i posiłki miały
bowiem nadchodzić z powietrza. Udało się wcześniej z bazą Na
San, dlaczego by się miało nie udać w Dien Bien Phu? A jednak… W
następnej dekadzie Amerykanie i Australijczycy z powodzeniem
wykorzystywali koncepcję „bazy ogniowej”, ale po pierwsze, obozy
takie były znacznie mniejsze, a po drugie – technika śmigłowców
i taktyka ich wykorzystania o wiele bardziej się rozwinęły.
Navarre
dobrze obstawił kierunek natarcia, ale w swoich kalkulacjach nie
przewidział jednego: nie wziął pod
uwagę, że Vietminh może rzeczywiście zaatakować obóz. Wydawało
mu się, że sama obecność takiej masy wojsk zniechęci partyzantów
do łażenia, gdzie nie trzeba. Tymczasem dowódca Wietnamskiej Armii
Ludowej, słynny Vo Nguyen Giap (zmarły trzy lata temu w wieku 102
lat), doszedł do wniosku, że skoro już tylu Francuzów zgromadziło
się w jednym miejscu, to szkoda by było zmarnować taką okazję
nakopania im do rzyci. Rozpoczęła się szeroko zakrojona
koncentracja wojsk…
Zaopatrzenie
oddziałów wietnamskich było nie lada wyzwaniem, zwłaszcza że
Wietnamczycy wszędzie przemieszczali się pieszo, względnie na
rowerach, a ze zdobycznych samochodów wykorzystywali tylko opony –
do produkcji sandałów. Przewagę techniczną Francuzów niwelowali,
psując drogi dojazdowe do terenów wyzwolonych. Dowództwo
francuskie liczyło, że nadejście pory deszczowej utrudni
partyzantom robotę, tymczasem przy ich trybie działania niewiele
już pozostało do utrudnienia, za to deszcze znacząco uniemożliwiły
wsparcie powietrzne dla obleganych.
Jak
się później okazało, katastrofalnym pomysłem było umieszczenie
obozu w kotlinie bez uchwycenia okolicznych wzniesień, z których
działa WAL mogły bez przeszkód razić „kolonialistów”.
Czyniły to tak skutecznie, że ppłk
Piroth, jednoręki dowódca artylerii
francuskiej w Dien Bien Phu, popełnił samobójstwo, załamany
własną bezradnością.
Generał Giap
podchodził do obozu warownego systematycznie. Jego oddziały,
niestrudzenie kopiąc transzeje, zaciskały pętlę wokół
Francuzów, po czym odcinały pojedyncze sektory obrony (nazwane
imionami kobiecymi: „Béatrice”, „Gabrielle”, „Dominique”,
„Isabelle” itp.) w generalnych szturmach. Ponosiły przy tym
ciężkie straty, ale Francuzi ponosili je również, a mieli
znacznie mniejsze możliwości uzupełnień, bo od kiedy artyleria
WAL wstrzelała się w lotnisko, możliwe były już tylko zrzuty, i
to w dodatku nocne.
Wewnątrz obozu
szybko zaczęły się rozgrywać dantońskie sceny. Komendant, płk
Christian de Castries, ponoć nie wytrzymał nerwowo i został
odsunięty od rzeczywistego dowodzenia przez dowódcę oddziałów
spadochronowych, ppłk. Langlaisa, wspólnie z Bigeardem. Zdarzenie
to, zwane „puczem spadochroniarzy”, niektórzy autorzy
kwestionują, podobnie jak nie jest pewne, czy pielęgniarka
Geneviève de Galard, jedyna Europejka w dolinie, została nazwana
„Aniołem z Dien Bien Phu” przez załogę, czy dopiero przez
prasę (Brodecki obstaje przy tej drugiej wersji).
Opracowanie czyta
się dość sprawnie, nie miałem poczucia przytłoczenia kaskadą
numerów jednostek i nazwisk dowódców, orientowałem się w nich
całkiem nieźle. Notabene fakt, że dywizje (a i często pułki)
Wietnamskiej Armii Ludowej nosiły trzycyfrowe numery, nie musi
koniecznie znaczyć, że było ich tak dużo – wynika to zwyczajnie
z przyjętego przez Wietnamczyków systemu numeracji.
Książkę
oddano do składania w grudniu 1988, z drukarni wyszła w
październiku roku następnego. W 1989 roku system
drżał już w posadach, a jednak środowisko obronne odznaczało się
sporym konserwatyzmem. Na używanie słowa „kolonizatorzy” jako
synonimu Francuzów czy patetyczne wstawki o tym, jak większość
narodu popierała Vietminh, mogę ewentualnie przymknąć oko
(zwłaszcza że w tamtej części świata komunizm nie budził
wówczas negatywnych skojarzeń, jakie wyrobił sobie w Europie, więc
poparcie mogło być istotnie duże), ale już nazwanie proklamowania
Chińskiej Republiki Ludowej „ze wszech miar pozytywnym
wydarzeniem” w roku Tiananmen, kilkanaście lat po rewolucji
kulturalnej i ze 30
po zerwaniu Pekinu z Moskwą, które
pozwalało w pewnym stopniu krytykować reżim Mao i jego następców,
to już pewna przesada.
Biorąc
jednak pod uwagę bazę źródłową, nie jest tak źle. Co prawda
spory procent bibliografii zajmują polskie, a nawet radzieckie
pozycje z lat 50. i 60., które siłą rzeczy muszą być
zideologizowane. Trudno też spodziewać się obiektywizmu po
publikacjach wydanych w Hanoi. Z drugiej strony nie brakuje książek
francuskich z tegoż okresu – oraz oczywiście nowszych. Są
opracowania Bernarda Falla, wybitnego specjalisty od wojny
indochińskiej, który zginął na minie podczas Tej Drugiej Wojny.
Co do świadectw uczestników zdarzeń – w bibliografii znalazły
się dwie prace gen. Giapa, wspomnienia płk. Langlaisa i jednego z
młodszych oficerów, a także publikacje kilku Polaków, którzy
byli tam i wszystko oglądali własnymi oczami – w tym wykorzystane
we wkładkach z ilustracjami rysunki Aleksandra Kobzdeja. Dzikie
banany Arkadego Fiedlera to relacja z
czasów nieco późniejszych (patrz niżej), z okresu samej wojny
pochodzi Dom bez ścian
Wojciecha Żukrowskiego. Brodecki sięga też po Opowiadania
z Dalekiego Wschodu tegoż autora –
nie upierałbym się traktować tego jako źródła, ale z pewnością
dodaje całej pracy plastycznych opisów, nawet jeśli są one
utrzymane w tonacyi „c” pięciokreślnego z kilometrowymi
fermatami.
Nie
chce mi się zbytnio czepiać, bo prócz ideolo nic mi w narracji
szczególnie nie przeszkadzało, poza sporadycznymi zmianami czasu z
przeszłego na teraźniejszy. Czasem też się zdarzały przeskoki
chronologiczne, ale dały się znieść, bo były zwykle związane ze
zmianą perspektywy. No i jeszcze na jednym ze zdjęć Bigeard jest
podpisany jako podpułkownik, a ma dystynkcje majora, ale mniejsza o
to, bo awansowali go w trakcie bitwy i może nie miał skąd wziąć
właściwych (de Castries dostał awans na generała, ale zrzucone mu
naramienniki, razem z butelką szampana, wpadły w ręce
Wietnamczyków).
Dodajmy,
że kilka lat później niektórzy z weteranów Dien Bien Phu stanęli
po przeciwnych stronach: Bigeard dowodził w Algierii, a wśród
służących w załodze obozu strzelców algierskich znalazł się
sierż. Bensalem Abderrahman, późniejszy prominentny członek
Frontu Wyzwolenia Narodowego.
8.
Zbigniew Flisowski, Bitwa
jutlandzka 1916, Warszawa
1994
(z
serii Historyczne bitwy)
Bitwę
jutlandzką czytałem jeszcze w
podstawówce i zrobiła na mnie ogromne wrażenie swoim literackim,
„fabularyzowanym” stylem opartym na wspomnieniach uczestników
tej największej – do 1944 r. – bitwy morskiej w historii. W
szczególności wstrząsające były niezwykle plastyczne opisy
zniszczeń na ostrzeliwujących się nawzajem okrętach brytyjskich i
niemieckich. Teraz postanowiłem ją sobie przypomnieć w ramach
inspiracji, bo działania wojenne w 1916 r., głównie morskie, od
jakiegoś czasu szczególnie mnie interesują.
Na
przełomie maja i czerwca tegoż roku rozegrała się bitwa
jutlandzka, zwana przez Niemców, z dużą dozą przybliżenia,
bitwą w cieśninie Skagerrak. Nie należy jej natomiast nazywać,
koledzy tłumocze, „bitwą o Jutlandię” – to kolejna
anglosaska kal(e)ka językowa mówić „bitwa o” zamiast „bitwa
pod”, z wyjątkiem uzasadnionych przypadków, jak „bitwa o
Moskwę” – bo los Jutlandii, należącej do państwa neutralnego,
w żaden sposób od wyniku tej bitwy nie zależał.
Autor rozpoczyna od
przełomowego wydarzenia w dziejach wojskowości morskiej, jakim było
wodowanie pancernika HMS „Dreadnought” w roku 1906; od tej pory
literatura przedmiotu dzieli pancerniki na „drednoty” i
„predrednoty”. Nakreślona jest też ogólnie sytuacja przed
wybuchem wojny i gwałtowny wzrost potęgi Kaiserliche Marine do
stopnia, w którym mogła ona zagrozić samej Brytanii. Władczyca
mórz miała powody do niepokoju – jej potęga od czasu Trafalgaru
pozostawała niekwestionowana, ale z drugiej strony przez ostatnie
sto lat Royal Navy nie miała okazji zmierzyć się z przeciwnikiem o
zbliżonym potencjale. Teraz właśnie miało dojść do starcia
morskich gigantów.
Wspomniane są też
wcześniejsze bitwy pomiędzy głównymi uczestnikami zdarzeń –
pod Helgolandem i na ławicy Dogger, gdzie admirał Franz von Hipper
wybrał się tylko pognębić brytyjskie kutry (rybacy z tego akwenu
mieli ciężkie życie – 11 lat wcześniej ostrzelali ich
spanikowani Rosjanie, przekonani, że mają do czynienia z japońskimi
torpedowcami). W rezultacie dostał takie baty od wiceadm. Davida
Beatty’ego, że kajzer zabronił Hochseeflotte wychodzić w morze
bez wyraźnego rozkazu. Nie zajmuje to wszystko w sumie więcej niż
20% książki, dalej jest już samo gęste, czyli wyjście w morze i
sama bitwa. Dziś już takich habeków nie robią.
Jak
doszło do bitwy? Niemcy próbowali wykonać rajd ku brzegom Anglii,
aby zbombardować Sunderland, Brytyjczycy natomiast, dowiedziawszy
się o ich wymarszu, postanowili z nimi zatańczyć. Ze Szkocji i
Orkadów wyszła więc flota liniowa Grand Fleet pod dowództwem
admirała Jellicoe’a (okręt flagowy – „Iron Duke”) i eskadra
krążowników liniowych Beatty’ego („Lion”), podczas gdy z
Wilhelmshaven – siły główne Hochseeflotte pod wodzą admirała
Scheera („Friedrich der Grosse”) i krążowniki liniowe Hippera
(„Lützow”). Paradoks polegał na tym, że zarówno jedni, jak i
drudzy byli początkowo przekonani, że przeciwnik nadciąga
wyłącznie formacją krążowników, i przeżyli lekkie zdziwienie,
mając do czynienia z całą armadą.
Na dodatek oba ugrupowania zetknęły się w momencie, gdy zarówno
po niemieckiej, jak i po brytyjskiej stronie podjęto decyzję, aby
sprawdzić, co to za duński frachtowiec szwenda się po morzu.
Rzeczywiście,
dobrze zapamiętałem – opisy chaosu i
zniszczeń bitwy morskiej są wyjątkowo plastyczne, gdyż autor
chętnie sięga do materiałów wspomnieniowych. W ogóle często
obserwujemy zdarzenia z punktu widzenia bezpośrednich uczestników
walk, dzięki czemu książka nie jest jedynie suchy opis bezdusznego
sztabowca, jak, nie przymierzając, u Lecha Wyszczelskiego.
Zawdzięcza to autor przebogatej literaturze przedmiotu, jaka na
temat jedynej wielkiej bitwy pomiędzy drednotami ukazała się
zarówno w Niemcach, jak i w UK. Spośród czterech dowódców tylko
admirał Hipper nie spisał wspomnień. Jeżeli zaś chodzi o niższe
rangi, to bitwę widzimy oczami m.in. oficera artyleryjskiego na
krążowniku „Derfflinger”, zastępcy dowódcy pancernika
„Warspite”, niemieckiego lekarza okrętowego, a także jednego z
zaledwie czterech ludzi, którzy przeżyli eksplozję krążownika
„Queen Mary”.
Wspomniany
jest por. mar. Frederick Rutland, który z pokładu HMS “Engadine”
wykonał jedyny w czasie tej bitwy lot rozpoznawczy, a po bitwie,
wbrew rozkazom i z narażeniem życia, uratował tonącego – i od
tej pory stał się znany jako “Rutland of Jutland”. Spotykamy
też znajomych z II wojny światowej:
przyszły dowódca Kriegsmarine, Erich Raeder, był szefem sztabu
Hippera. W bitwie uczestniczył również osławiony pancernik
„Schleswig-Holstein”, konstrukcja już wówczas uchodząca za
przestarzałą. Nie został natomiast wspomniany fakt, że dowódcą
jednej z wież na HMS „Collingwood” był – oh,
Bertie! – książę Albert, przyszły
Jerzy VI.
A
skutek? Jak to w 1916: ciężkie straty po
obu stronach, a niewiele, jeśli chodzi o zmianę sytuacji
strategicznej. Główny skutek był taki, że choć Niemcy odtrąbili
zwycięstwo, to ich flota nawodna doszła do wniosku, że być może
pozostawanie w porcie w charakterze fleet
in being to nie najgorszy pomysł. W
Wielkiej Brytanii natomiast najpierw uznano bitwę za klęskę, potem
jednak za sukces, a później przez całe dziesięciolecia wyrzucano
dowódcy Grand Fleet, że zmarnował szansę na nowy Trafalgar.
Ciekawostka:
książka, w chwili wydania kosztująca 52
tysiące złotych polskich (po denominacji 5,20 PLN, choć jeśli
patrzeć na siłę nabywczą, to w tamtym momencie jednak więcej),
na rynku wtórnym sięga nawet 160 zł (ostatnio widziałem ją za
65). Reedycji ani widu, ani słychu, za to w latach dwutysięcznych w
serii Historyczne bitwy
wydano pracę Geoffreya Bennetta z lat 60., stanowiącą jedno z
głównych źródeł Flisowskiego. Tym samym po raz pierwszy w
dziejach serii ukazała się druga książka o tej samej bitwie.
Wątek
chiński: zanim Jellicoe został admirałem, raniono go w płuco
podczas powstania bokserów.
Cytat:
„Zdaje się, Chatfield, że coś się
źle dzieje dzisiaj z naszymi cholernymi okrętami.” (wiceadm.
Beatty do dowódcy okrętu flagowego po eksplozji drugiego krążownika
w ciągu pół godziny)
9.
Arkady Fiedler, Dzikie banany. U
bujnych Tajów i mężnych Meo,
Warszawa 1967
Ciągle
nie mogę wrócić do Chin, bo ledwie na pierwszych stronach Dzikich
bananów znalazłem się wraz ze
sławnym podróżnikiem w pociągu z Pekinu na południe – już po
kilku stronach pociąg ten, pospieszny zresztą, dotarł na miejsce,
czyli do Wietnamu (wówczas Północnego). Arkady Fiedler odwiedził
DRW w roku 1956, czyli na początku wietnamskiego międzywojnia,
książka zaś ukazała się najpierw w 1960 r., a po raz drugi już
w czasach, gdy wojna z udziałem USA była w swym szczytowym
momencie.
Nie
za wiele czasu spędził też podróżnik w Hanoi, pragnąc wypuścić
się w północno-zachodnią część kraju, zamieszkaną głównie
przez mniejszości narodowe. Rząd socjalistycznego Wietnamu udzielił
mu wszelkiej pomocy, to znaczy przydzielił ekipę wraz z ciężarówką,
kucharzem, uzbrojonymi wartownikami i felczerem, wprawiając Fiedlera
w lekkie zażenowanie. Wszędzie też po
drodze traktowano go jak dostojnego gościa z bratniego kraju.
Wietnamczycy jednak w czasie podróży nieco się rozluźnili, a pod
sam koniec wyprawy, dotarłszy do Lai Chau (nie tak daleko od Dien
Bien Phu), autor wypuścił się z dwoma miejscowymi na konną
wycieczkę do kraju Meów, na wesołą ucztę pogrzebową.
Tytuł
wziął się od zachwytu, jaki w autorze wzbudził widok bananów,
swoich dobrych znajomych, w ich naturalnym środowisku – do tej
pory widywał je jedynie posadzone ręką ludzką, ewentualnie
zdziczałe. Poza tym Fiedler zachwycał się
także tropikalnymi motylami, ptactwem i inną fauną.
Autor
nie byłby sobą, gdyby w swoich
peregrynacjach dezystował w kaptowaniu sobie benewolencji
omniformnego i omnijudycznego seksu feminalnego. Nic więc dziwnego,
że na wkładkach z fotografiami nader często pojawiają się
wizerunki nadobnych tubylczyń. Jedna z uwiecznionych niewiast miała
dekolt tak głęboki, że któryś z poprzednich czytelników mego
egzemplarza (dawniej należącego do biblioteki publicznej)
ordynarnie wyciął ją sobie scyzorykiem, ewentualnie uczynił to
bibliotekarz, żeby młodzieży nie gorszyć. Romansu jednak nie
udało się autorowi rozkręcić, w dużej mierze za sprawą
wietnamskich mężczyzn, zazdrośnie strzegących płci żeńskiej
swego narodu. Fiedler ubolewa nad patriarchalizmem tubylców,
zauważając, że o ile za ustroju feudalnego i kolonializmu
Wietnamka miała zasadniczo wybór między ogniskiem domowym a
prostytucją, to władza ludowa owszem, wzięła się ostro za
zwalczanie nierządu, ale zapewnienie kobietom innych możliwości
wyjścia do ludzi nie było już dla niej tak ważnym priorytetem.
Kiedy więc Fiedler próbował choćby zamienić parę słów z
jakąkolwiek dziewczyną, zaraz pojawiał się samozwańczy obrońca
czci niewieściej i przerywał rozmowę; i to w dodatku wcale nie
jakiś krewny, tylko zupełnie obcy facet! Trudno też autorowi wyjść
ze zdziwienia na widok tego, jak ostentacyjny brak zainteresowania
płcią przeciwną przejawiali jego znacznie przecież młodsi
towarzysze. Do czasu.
O
wiele więcej nadziei żywił autor w związku z przedstawicielkami
narodu Tajów, których urodę fizyczną i umysłową od dawna
sławili między innymi Francuzi (a było to jeszcze przed
Emmanuelle).
W dodatku Tajowie w swej rozrywkowości słynęli jako krańcowe
przeciwieństwo pruderyjnych Wietnamczyków. Istotnie, kiedy Fiedler
z obstawą wkręcili się na pewną imprezę, jeden z zawianych
tubylców sugerował, że według starego zwyczaju gość ma prawo
zażyczyć sobie od gospodarza jego córki na noc. Autor z okazji nie
skorzystał, za to później testował prawdomówność różnych
oficjeli, pytając, czy słyszeli kiedy o takim starym zwyczaju.
Wśród
Tajów – zarówno Czarnych, jak i Białych
(tumblr alert: chodzi o kolor tradycyjnych strojów, nie skóry) –
Fiedler spędził dużo czasu, co stało się asumptem do licznych
zderzeń cywilizacyjnych, nie tylko na styku Europy i Azji, ale też przepełnionych rewolucyjnym zapałem Wietnamczyków Kinh i mniejszości etnicznych,
na które tamci patrzyli trochę z pobłażaniem, jak na dzikusów.
Największe wrażenie zrobili na autorze jednak Meowie (Meosi, jak
woli część naszych autorów, po chińsku Miao, znani też jako
Hmongowie) o wyjątkowej prostolinijności, uczciwości, a zarazem
pogodzie ducha mimo bytowania w trudnych górskich warunkach (Tajowie
siedzą po dolinach, Meo na szczytach). Poza nimi pojawiają się
jeszcze inne plemiona, jak Sa (w pisowni wietnamskiej Xa, krewniacy
ludu Rade, czyli „Radejców” znanych z Okrążmy
świat raz jeszcze Tadeusza
Perkitnego), od niepamiętnych czasów wykorzystywani przez Tajów
jako tania siła robocza i dopiero po zwycięstwie Viet Minhu żmudnie
prowadzeni ku cywilizacji, czy jeszcze prymitywniejsi Puokowie, grupa
żyjąca wciąż jeszcze na etapie myśliwsko-zbierackim, przez
tajskich sąsiadów nie tylko traktowana jako niewolnicy, ale nawet
zabijana na lecznicze jakoby sadło.
A
propos zwycięstw władzy ludowej w
Wietnamie Północnym – autor często rozpływa się nad
walecznością narodu wietnamskiego i nad wszechstronnym pożytkiem,
jaki przyniosło mu zwycięstwo socjalizmu. Nie dostrzega ciemnych
stron i nie może ich zresztą dostrzegać, skoro w składzie jego
drużyny znalazł się „duch opiekuńczy” Chung, który przez
(prawie) całą wyprawę wszędzie za Fiedlerem łaził z nieodłączną
teczką pod pachą i nie spuszczał go z oczu ani w czasie przerwy na
przydrożny wysik, ani też podczas łapania motyli. Wtręty bliskie
propagandy równoważy łagodne naśmiewanie się przez autora z
napuszenia przedstawicieli nowej władzy, z ich purytańskiej
wstydliwości i rozczarowania, jakie zdradzali, dowiadując się, że
gościa z bratniej republiki ludowej nie interesują imponujące dane
o realizacji planów.
W
międzyczasie dowiadujemy się wielu
ciekawostek: na przykład, że na jednej z równin wojsko trudniło
się hodowlą bydła otrzymanego z bratniej Mongolii. Czasem autor
odlatuje w dygresję, zajmująco szkicując czytelnikowi np. dzieje
Stefana Kubiaka, dezertera z Legii Cudzoziemskiej, który został
bohaterem Wietnamu i przybranym synem Ho Chi Minha, czy też opowieść
o złoczynach arystokratycznego rodu Deo,
Pomijając
okazjonalny patos, potoczysty i kwiecisty styl Fiedlera był dla mnie
prawdziwą ucztą po tych wszystkich opracowaniach historycznych i
popularnonaukowych. Stęskniłem się za sformułowaniami w rodzaju
„powiewne ochlapusy” (to o tropikalnych motylach) czy
„dziewczęcofobowa drużyna” (chodzi o towarzyszy
autora). Wypada też wspomnieć, jak obrazowo opisał autor swoje
krótkotrwałe doświadczenia z opium: “Jak łajno bawole smażone
z cukrem i z cholerą!”
Cytat:
„Jaką religię mieli Tajowie?
Przyznam się, że najchętniej odpowiedziałbym: bogowie wiedzą.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz