Zagadka:
co to za zespół? Amerykański kwartet, jego siłą napędową od
lat są wokalista i charakterystyczny basista urodzony poza USA i
występujący nie pod własnym nazwiskiem rodowym, natomiast
gitarzyści i perkusiści się zmieniali, a jeden z nich zmarł na
przełomie lat 80. i 90. Grupa słynie z ogólnie hedonistycznej
atmosfery, ekscentryzmu i skłonności do tematyki erotycznej, zaś
jeden z członków urodził się w Hajfie…
- Jasne,
że Kiss – powie ktoś.
A właśnie
że nie.
Red
Hot Chili Peppers, The
Uplift Mofo Party Plan,
1987
…tym się różnią od Kiss, że są z Los
Angeles i zamiast grubych makijaży preferowali dawniej występowanie
ze skarpetką na honorze, ale nie za to ich kochamy. Chili Peppers
byli dla mnie jedną z ważniejszych grup w czasach, za przeproszeniem,
formacji, a cały okres od Mother’s
Milk do Californication
traktuję jako czystą klasykę (choć i By
the Way z czasem doceniłem). Teraz
przyszła pora na epokę jeszcze wcześniejszą – koniec „okresu
młodzieńczego” w dziejach grupy.
The Uplift Mofo Party Plan to ostatni album, na którym grał przedwcześnie zmarły Hillel
Slovak. Za bębnami zasiadł zaś Jack Irons, na poprzednich
albumach zastępowany ze względów kontraktowych przez Cliffa
Martineza. W ten sposób trzecia płyta Red Hotów okazała się
jedyną, na której wystąpił oryginalny skład.
Otrzymujemy
dawkę funk rocka o pierwszoplanowej roli basu. Najlepszy kawałek
pojawia się na początku – obdarzony zamaszystym riffem i zdecydowanie
przebojowy Fight
Like A Brave.
Później, niestety, robi się monotonnie. Flea popisuje się
klangiem i tym podobnymi technikami, od czego odszedł w latach 90.,
Anthony Kiedis wyrzuca z siebie kolejne partie tekstu, Slovak
przycina funkowo, by po chwili przywalić riffem albo wykręcić
hendrixowską solówkę. Raz funkują w średnim tempie (Funky
Crime, Special
Secret Song Inside),
innym razem wręcz galopują (Skinny
Sweaty Man z
wariackim rapowaniem Anthony’ego, No
Chump Love Sucker),
ale brzmi to dość jednostajnie, po części ze względu na
nieurozmaicony flow Kiedisa. Nie wyłamuje się utrzymana w
identycznej konwencji wersja Subterranean
Homesick Blues Boba
Dylana. Za to odbiega od reszty łagodniejsza, soulowo-psychodeliczna Behind
the Sun. Refren Organic
Anti-Beat Box Band
kojarzy mi się uparcie z pochodzącym z późniejszej płyty Johnny,
Kick a Hole in the Sky, a i nietrudno poznać, że 12 lat później nawiązali do niego w Purple Stain.
Cóż, chłopcy dopiero musieli się wyszaleć.
Mam
do czynienia z reedycją pod hasłem „Definitive Remaster”.
Oprócz lepszego brzmienia oznacza to atrakcje wydawnicze. Jeden z
utworów, powstały pod wpływem buzujących hormonów, opisany był
dawniej jako Special
Secret Song Inside,
zaś jego tekstu, jako jedynego, nie wydrukowano we wkładce. W tym
wydaniu ma on już swój właściwy tytuł:
Party on Your P***Y,
a niewątpliwie sprośne słowa zostały opublikowane. Poza tym
książeczka – tak gruba, że mam trudności z jej wyjęciem –
zawiera kilka zdjęć zespołu (m.in. w skarpetkach) oraz
wspomnieniowy tekst, którego autorem jest Flea. Dla RHCP nagrywanie
tej płyty było przedsionkiem przyszłej sławy, o czym świadczył
fakt, że w czasie sesji nagraniowej Jack Irons, udawszy się do
łazienki, urynował tuż obok Davida Lee Rotha, będącego wówczas
u szczytu popularności.
Bad
Company, Bad
Company,
1974
Jakkolwiek
oceniać współpracę Paula Rodgersa z Brianem Mayem i Rogerem
Taylorem pod szyldem „Queen+”, nie umniejsza ona jednak
wcześniejszych zasług tego wokalisty. Na przełomie lat 60. i 70.
szefował jednemu z najważniejszych brytyjskich zespołów
bluesrockowych – Free, który wywarł ogromny wpływ chociażby na
nasz Breakout. Jako inspirację wymieniał też Rodgersa Krzysztof
Cugowski, co może być trochę mylące, bo wcale nie ma podobnego
głosu – chodziło raczej o emisję i sposób interpretacji niż o
barwę.
Lubię
Free, mam dwie płyty, ale tym razem postanowiłem sprawdzić, jak
radził sobie Rodgers po odejściu z zespołu. Do kolejnego
projektu ściągnął perkusistę Simona Kirke’a, a więc obie
grupy były w 50% tożsame. Reszta Bad Company też nie wzięła się
z łapanki: gitarzysta Mick Ralphs przedtem grał w Mott The Hoople,
a basista Boz Burrell (zmarły w 2006) przewinął się przez King
Crimson, gdzie wystąpił na cenionej przeze mnie płycie Islands.
Co ciekawe, wtedy Boz, zasadniczo wokalista, prawie nie umiał grać
na basie i zdobywał kwalifikacje w trakcie roboty, a już trzy lata
później, u boku Rodgersa, wyłącznie grał na basie. Można więc
nazywać Bad Co. supergrupą (nawet taką klasy B). Wydawcą płyty
stała się początkująca wytwórnia Swan Song, założona przez
muzyków Led Zeppelin.
Porównań
z Free nie da się uniknąć, mam jednak wrażenie, że muzyka jest
bardziej wygładzona i bliższa southern rocka. O ile Free w swoich
bluesach i soulujących balladach mimo wszystko zachowywało
specyficzny brytyjski klimat, to Bad Company brzmi zupełnie jak
Amerykanie. Potrzebowałem kilku przesłuchań, żeby docenić płytę
i zacząć wychwytywać szczegóły. Zaczyna się od dość
wyluzowanego Can’t
Get Enough, który
ukazał się na singlu. Kawałek przyozdabia solówka techniką slide
– nie jest to jedyny na tej płycie przypadek jeżdżenia po
strunach szyjką od butelki – a przez moment słychać też unisono
kojarzące się z Allman Brothers. Drugi egzemplarz podobnego stylu
to przedostatni Movin’
On, przy czym ten
jest jeszcze żwawszy. Nurt balladowy z kolei reprezentują iście
southernowy Ready
for Love oraz chyba
najlepszy w tym zestawie, tytułowy (zarówno dla płyty, jak i dla
zespołu) Bad
Company
(przyśpieszający w refrenie), godnie kontynuujący tradycje Free.
Jest jeszcze Rock
Steady, najbardziej
mi się kojarzący ze starym Free w tym bardziej motorycznym wydaniu.
Całkiem wpada w ucho countryczny The
Way I Choose, w
którym gościnnie gra saksofonista Mel Collins, inny były
kingcrimsonowiec. Finałowa, akustyczna ballada Seagull,
zagrana w całości przez samego Rodgersa, ma charakter bardziej
folkowy (w sensie brytyjskim). Za słabszy punkt uważam Don’t
Let Me Down, nieco
przysmętnawy kawałek, który ze względu na tytuł skojarzył mi
się z utworem Beatlesów, a potem okazało się, że refren
rzeczywiście brzmi uderzająco podobnie.
Generalnie – debiut Bad Company wypada przyzwoicie, jednak z dorobku Rodgersa
wciąż preferuję Free, a z southern rocka jako gatunku – Lynyrd
Skynyrd.
Iggy and the Stooges,
Raw Power,
1973
I
znowu Mr. Pop. Tym razem w postaci najbardziej archetypicznej. Miała
to być jego pierwsza solowa płyta po odejściu z The Stooges, ale
ostatecznie tak się jakoś złożyło, że artysta, współpracujący
z Jamesem Williamsonem, ściągnął sobie do pomocy Rona i Scotta
Ashetonów, choć pierwszy z nich zamienił gitarę na bas.
W
miksowaniu albumu brał udział David Bowie, jednak Raw
Power w niczym nie przypomina
późniejszego The Idiot,
na którym Człowiek z Gwiazd był również autorem repertuaru. Nie
ma tu elektroniki, jest za to ordynarny, zgrzytliwy zgiełk
zwiastujący królestwo punk rocka. Krótko mówiąc, garaż. Dudniący bas, świdrujące
motywy gitarowe, brak biegłości technicznej rekompensowany
żarliwością. No i jest, rzecz jasna, Iggy Pop. Śpiewa swoją
charakterystyczną, obleśnie dyletancką manierą, pokrzykuje,
czasem rzęzi (Penetration),
czasem leci przychrypniętym falsetem (Shake
Appeal).
Search
and Destroy to
wzorcowy czad, później wielokrotnie kowerowany, przy tym stosunkowo
melodyjny; idealny soundtrack do zamieszek, takich z rzucaniem
płytami chodnikowymi (razem ze Street
Fighting Man
Stonesów). Za tytułowy Raw
Power brali się
później Guns N’Roses. Nieźle można skanalizować frustracje przy
Gimme Danger,
gdzie motyw wiodący, zamiast topornego riffu, stanowi złowieszczy
pasaż (brzmi to trochę jakby The Doors). W Penetration
zaś frazę po
głównym riffie dokańcza fortepian elektryczny. Chwilę
wytchnienia, a zarazem mój ulubiony kawałek płyty, stanowi
przesycone erotycznym napięciem nieokrzesane bluesiszcze I
Need Somebody.
Album jest dość jednorodny, ale – pomijając może dwa ostatnie
utwory – na tyle zróżnicowany, że nie nudzi.
BiFF, Attenzione
Bambino,
2013
Do
współczesnego polskiego rocka jestem nastawiony dość sceptycznie,
ale czasami postanawiam dać komuś szansę. Całkiem niezłe miałem
skojarzenia z grupą BiFF, więc gdy pewnego dnia w supermarkecie
zobaczyłem wysoko ocenianą drugą płytę za jedyne dziesięć
złotych polskich, nie wahałem się ani chwili.
Cóż
to takiego, skoro nie chodzi o wokalistę Saxon? BiFF = Brachaczek i
Fochmann, znani wcześniej ze współpracy z grupą Pogodno. Reszta
zespołu – z wyjątkiem klawiszowca „Bojkota” – również
wywodzi się z tego ekscentrycznego składu. Kto zna Pogodno, może
mieć materiał do porównań. Ja nie znam (poza pojedynczymi
utworami), więc biorę BiFF at face
value.
Przyznaję,
że oprócz niskiej ceny i faktu, że zespół wyrobił se u mnie już
wcześniej markę, do zakupu nakłoniła mnie przede wszystkim
okładka. Widnieje na niej wytatuowana panna w wielkich okularach,
żująca gumę balonową – utrzymana w stylistyce będącej
osobliwym połączeniem okładek czy plakatów projektowanych przez
polskich plastyków w latach 70. z kolorowanką antystresową. Po
otwarciu okładki widać, że postać jest w ciąży, co koresponduje
z tytułem albumu. Może tu chodzić ogólnie o macierzyństwo Ani
Brachaczek, ona jednak zaszła w ciążę już po nagraniu płyty,
choć przed wydaniem (odstęp wynosił dwa lata!), o ile więc
okładka czy tytuł ma związek, to teksty już niekoniecznie.
Z
czym mamy do czynienia? Ze zwiewnym rockiem
alternatywnym. Momentami jazzującym: w Na
pomoc słychać fortepian elektryczny i
solo na czymś dętym (chyba że to syntezator). W ogóle sporo tu
klawiszów. Choć tylko jeden muzyk jest za nie odpowiedzialny, to
nierzadko słyszymy fortepian równolegle z organami czy staromodnym
syntezatorem. Głos ma Brachaczek dość wysoki, dla
niektórych przeto może być trudna do strawienia, zwłaszcza we wstępie
do Niepoważnej,
gdzie śpiewa w chórze sama ze sobą. Hrabia Fochmann charakteryzuje
się mniej charakterystyczną barwą głosu, mniej też piosenek sam
prowadzi; natomiast oboje często wymieniają się rolami (wokal
prowadzący/chórek) lub śpiewają w duecie. Mnóstwo tu rozmaitych
nakładek wokalnych, chórków, harmonii i innych takich.
Do
mocnych punktów należy nieco beatlesowski Bojkot,
oparty na fortepianie i podbity dęciakami, z wpadającym w ucho
tekstem („Chciałam go zabrać w kosmos / Ale dopiero wiosną”).
Terapeuta
wykorzystuje patent znany z przebojów Pogodna: tekst sprowadzający
się do powtarzanego w kółko jednego zdania („Terapeutą twoim
mógłbym być, ale muszę lecieć”), tyle że tą razą w kilku
językach. Utwór jest dynamiczny i dość fajny, tylko Fochmann za
pierona nie umie śpiewać pa rasiejsku! „Tieriapewt”, surjozna?!
Jakiś pogubiony ten terapeuta… Chłopak
opiera się na riffie i potężnym
beacie perkusji, z którym kontrastuje zalotny śpiew wokalistki, ale
nie jest przez cały czas hardrockowy – skręca też w stronę
jazzawą. Bębni niejaki Ślimak, powszechnie znany jako perkusista
Acid Drinkers. Były członek tej zasłużonej kapely metalowej,
Perła, też wziął udział w nagraniu płyty, jako gitarzysta i
realizator.
Bardziej
oniryczne oblicze zespołu prezentują Lepiej
cieplej (ewokujący atmosferę leżenia
w łóżku o szóstej rano, czy o której tam dla kogo jest już po
przebudzeniu, a jeszcze przed wstawaniem). Wake
Up, zgodnie z tytułem,
rozpoczyna się leniwie, a potem
dostaje doładowania; drugą połowę stanowi rozbudowana koda z
wokalizą, w której Brachaczek cytuje Hey
Jude.
Innymi
twórcami BiFF posiłkuje się również otwarcie. Zwraca uwagę
przeróbka Starszych Panów: Jeżeli
kochać, to nie indywidualnie –
trochę, mam wrażenie, zbyt zabiegana. Oprócz Ani Brachaczek głos
daje tutaj przez moment Ślimak. Na finał zaprezentowano zaś
Żeńskie rymy nocy lipcowej
do wiersza Rafała Wojaczka, z Fochmannem w roli głównej (i
wokalnym kryptoautocytatem z Orkiestry
Pogodna).
To raczej
było dobrze ulokowane dziesięć złotych polskich.
PS. Ciekawostka przyrodnicza: na
paragonie płyta jest sklasyfikowana jako „metal”. Dlaczego?
a) bo komuś grupa BiFF się pomyliła
z Biffem Byfordem;
b) bo Ślimak i Perła biorą udział;
c) bo wydawcą jest Mystic
Production?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz