poniedziałek, 10 października 2016

Is there a doctor inna House?

Przez ostatnie miesiące oglądam prawie wyłącznie Doktora Housego. Kiedy ostatnio o tym pisałem, byłem gdzieś na etapie drugiego sezonu. Teraz jestem w siódmym i od tej pory sporo się zmieniło.
Nietrudno natrafić na opinię, że House MD skończył się na „Kill ‘Em All”. Dokładny moment, w kierym kulawy diagnosta przekicnął żarłacza, trudno określić, wielu jednak faunów wskazuje na koniec trzeciego sezonu. Greg House wywalił wtenczas z roboty Chase’a i Cameron, zaś Foreman zrezygnował sam. Połowę sezonu czwartego zajęła procedura wyłaniania nowych „kaczuszek”, seria ta była zaś krótsza od pozostałych z powodu wielkiego strajku scenarzystów. Mimo wszystko finał, który okazał się tragiczny bynajmniej nie pod względem jakości, należał do mocniejszych punktów serialu.
Spadek formy pokazała dopiero seria piąta – z miejsca, w którym znajduję się teraz, wygląda ona na najsłabszą, później się nieco poprawiło. Cameron, Chase i Foreman ostatecznie okazali się postaciami na tyle popularnymi, że Cuddy zatrudniła ich z powrotem, choć na innych stanowiskach. Na dzień dzisiejszy (7x10) w składzie asystentów Housego pozostają Foreman i Chase, ostatni przedstawiciel „drugiej generacji” Chris Taub, a pierwiastek żeński reprezentuje nowo zatrudniona Martha Masters, która w założeniu miała łączyć w sobie najlepsze cechy Cameron i „Trzynastki”, ale być mniej denerwująca – na razie pełni funkcję butt monkey dla House’a i pozostałych, którzy robią sobie z niej fatalne jaja.
Co było nie tak od piątego sezonu? Mimo że jestem wyrozumiałym widzem, mogłem wszak zauważyć, że to już Nie To, Co Dawniej. House rzadziej ćpał na ekranie vicodin (czyżby producenci obawiali się, że zachęci w ten sposób widzów do łykania tego środka zamiast miętówek?), zarzucił też swą trademarkową praktykę wypisywania objawów markerem na tablicy. Co najgorsze, przychodnia – w pierwszych sezonach stały fragment gry – od sezonu V zdarza się tylko okazjonalnie. No i akcenty zostały przeniesione: w niektórych obcinkach przypadek medyczny jest zepchnięty gdzieś w tło i mało emocjonujący, a na pierwszy plan wysuwają się relacje pomiędzy lekarzami, ze szczególnym uwzględnieniem trójkąta House-Wilson-Cuddy.
W sytuacji, gdy starych asystentów praktycznie zdegradowano do bohaterów drugoplanowych, a nowi budzili mieszane uczucia, było jasne, że wielu odbiorcom się to nie spodoba. Inna sprawa, że fanów w ogóle trudno zadowolić: kiedy wreszcie twórcy zdecydowali się wcielić w życie jeden z głównych pairingów, niechęć wyrażały w internetach nie tylko osoby szypujące Guaizhang House’a z tą drugą lasią, ale również i fanki tego właśnie pairingu, bo nie tak go sobie wyobrażały.
Z drugiej strony, wszystko można powiedzieć o bohaterach, lecz nie to, że są papierowi. Każda postać ze wspomnianej wyżej trójki i każda z „kaczuszek” doczekuje się rozbudowanego wątku, choć im dalej w las, tym mniej Cameron (w siódmym sezonie już nie występuje w ogóle). Sprawia to momentami wrażenie telenowelowatości: lekarze zawierają związki, zrywają ze sobą, schodzą się nazad albo nie, odchodzą z roboty, wracają… Nie tylko sam House, ale każden jeden z bohaterów ma takie momenty, że się go podziwia, współczuje mu albo czuje do niego odrazę. Albo zastyga w wuteficznym zdumieniu: „O co ci w ogóle, gościu, chodzi?” Np. oglądając II sezon, miałem wobec Chase’a mieszane uczucia, ale do czasu VII „Czesław” zaokrąglił się po wakacjach. Wyjątkiem jest niejaki Lucas – „glista Lucas”, jak ująłby to Adrian Mole, lat 13 i ¾ – od początku gościa nie znosiłem. No ale Lucas nie lekarz.
Oglądam z oryginalną ścieżką i polskimi napisami, które na ogół są dobrze zrobione, ale zdarzają się wyjątki. I tak np. w odc. 5x11 „Radość światu” Foreman rozmawia z przełożoną o testowaniu leków na pląsawicę Huntingtona. Przełożona wyrzuca mu, że wciągnął do programu znajomą. „There's a reason this is double blind.” Przetłumaczono jako „To ślepa uliczka” – a wydawało by się, że przy takim oblataniu z terminologią medyczną pojęcie „podwójnie ślepej próby” powinno być bułką z masłem… W następnej epizodzie, „Bez bólu”, lekarze rozmawiają o tym, czy samobójstwo zawsze jest wynikiem choroby psychicznej. Kutner zauważa: „So if you were being burnt at the stake…” (Gdyby cię palili na stosie…) W polskiej wersji: „Gdybyś został celowo poparzony…” Whiskey Tango Hotel? Później przetrząsają mieszkanie pacjenta (bez jego wiedzy i zgody – kolejny stały fragment gry) i znajdują całą myngę środków przeciwbólowych. W wersji polskiej Taub stwierdza: „House wygląda przy nim na świętego”. Czyżby łykanie tabletek miało być grzechem? W oryginale: „This guy makes House look like a Christian Scientist.” „Chrześcijańscy scjentyści”, nie mylić ze scjentologami, to grupa wyznaniowa, która nie uznaje medycyny, tylko leczenie modlitwą (taka była przyczyna osierocenia Jamesa Hetfielda z Metalliki). Innymi słowy, facet wali tyle pigułek, że nawet House, ze swym uzależnieniem od vicodinu, sprawia przy nim wrażenie czystego. Jasne, że dla polskiego widza aluzja niekoniecznie byłaby czytelna, ale można było poszukać innego zamiennika.
Pomimo falującego poziomu czuję się na tyle przywiązany do bohaterów i wnętrz, że zamierzam obejrzeć seryjal do końca, czyli do ósmego sezonu włącznie. A potem jeszcze raz pierwszy, żeby poczuć różnicę.

2 komentarze:

  1. Hipsterscy my - wszyscy House'a już dawno przeżyli i zapomnieli, a tu taki jeden z drugą dopiero zaczynają tę przygodę. :D

    Mam problem z tym serialem, bo co doznaję hajpu i próbuję łyknąć jednym ciągiem wszystkie sezony, tak właśnie gdzieś przy piątym wytracam entuzjazm, a w końcu całkiem odpuszczam, zwyczajnie znudzona. Robiłam ze trzy takie podejścia i ani razu nie dotarłam do sezonu ósmego. Oh well.

    Problem polega chyba właśnie na tej telenowelowatości - na początku serial był bardziej medyczny, a relacje międzyludzkie bohaterów pozostawały drugoplanowe i stanowiły miły, intrygujący smaczek; a potem nagle szpital stał się tłem scenicznym dla romansów, dram i wielkiej konsumpcji związku Hałsa z Cuddy (która zresztą - konsumpcja, nie Cuddy - ponosi winę za obecny kształt mojego czoła). Gdyby podmienić szpital na hacjendę, a USA na jakieś Puerto, byłaby z tego bardzo dobra opera mydlana; bo przecież nawet pojawił się motyw w stylu "kto jest ojcem Pablito".

    Wątek z kaczątkami był imho jakimś koszmarem; odejście pierwotnej ekipy diagnostycznej mnie wkurzyło, ale jeszcze bardziej wkurzyło mnie jej przywrócenie. Serio, po to miałam zapoznać się z czterdziestką nowych bohaterów, a następnie z każdym nowym house'owym squadem, żeby koniec końców wrócić do Chase'a i Foremana?

    W ogóle jak to, Masters miała być mniej denerwująca niż Cameron i Trzynastka? To one były denerwujące? To Masters nie jest denerwująca?! #wtf #dysonanspoznawczy

    A potem już przestawałam nadążać, kto z kim i z jakiej okazji, i miałam wrażenie, że fabuła kręci się w kółko, więc dziękuję, wysiadam, i chyba już nawet nie wrócę, chociaż trochę szkoda, bo bawiłam się przednio.

    No ale z drugiej strony, czy istnieje serial, który od pierwszego do ostatniego sezonu byłby jednakowo dobry?

    Aha, jestem fanką idei Chase'a zaokrąglonego po wakacjach. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie Cameron jest euro spoko, moja ulubiona postać z całego personelu. Drugie miejsce zajmuje Czesław, ale dopiero po zaokrągleniu (choć jego erotyczne przygody w VII sezonie są raczej spójne z ogólną wuteficznością serialu na tym etapie).

      Z obserwacji jednego z forów wynika, że we fandomie Cameron budzi kontrowersje (przede wszystkim, jak przypuszczam, wśród fanek shipujących Guaizhanga z Cuddy, mafia "huddzinek" trzymała się mocno, zanim jeszcze ten związek oficjalnie klepnięto w scenariuszu). Trzynastka natomiast dostawała się również i pod ostrzał tych, którzy woleli Cameron. Jak dla mnie - była dosyć barwna, ale trochę jej brakowało pazura.

      Natomiast od momentu publikacji powyższej blogonotki obejrzałem jeszcze parę odcinków i rzeczywiście, z lekarek Masters jest jak dotąd najbardziej wnerwiająca z tym swoim kablowaniem.

      Usuń