W
tym roku odeszło od nas wiele postaci wielkiego formatu, takich jak
– że wymienię tylko niektórych spoza obszaru muzycznego – Andrzej
Wajda, Muhammad Ali, prof. Tazbir czy Bhumibol Adulyadej. Czas więc
na kolejne wspomnienie po artystach rockowych zmarłych od zeszłego
listopada. Uwzględniłem, jak zwykle, tylko tych, których płyty
mam w swoich zbiorach.
W
grudniu 2015
r. z fanpejdżu grupy Heart dowiedziałem się o śmierci Scotta
Weilanda, amerykańskiego wokalisty
kojarzonego głównie ze Stone Temple Pilots. Zespół należał do
szeroko pojętej sceny grunżowej, sam zaś Weiland obdarzony był od
natury głosem przypominającym Eddiego Veddera. Z tej przyczyny STP
nie cieszyli się łaską recenzentów, zarzucających im zrzynanie z
Perłowego Dżemu. Mimo to grupa wyrobiła sobie markę, stając się
ważną częścią sceny grunge, nawet jeśli drugoligową;
wylansowała parę przebojów, zdobyła kilka platynowych płyt.
Sukcesy znalazły się jednak w cieniu problemów muzyków z
narkotykami i z prawem – Weiland trafił nawet do więzienia. Pod
koniec lat 90. artysta spróbował swoich sił w działalności
solowej i poszło mu lepiej niż kolegom bez niego. Ponownie w
spotlajcie znalazł się na początku wieku, kiedy z byłymi
członkami Guns N’Roses założył supergrupę Velvet Revolver,
traktowaną jako swoisty “tańszy zamiennik” Gunsów wobec
przeciągających się ponad dekadę prac Axla Rose’a nad nowym
albumem. Po dwóch albumach z niej odszedł, trafił znów do składu
reaktywowanych Stone Temple Pilots, nagrywał też z takimi zespołami
jak The Wildabouts czy Art of Anarchy. Przyczyną jego śmierci były
narkotyki – z uzależnieniem zmagał się od początku kariery.
26
grudnia zmarł Lemmy Kilmister,
lider grupy Motörhead. Urodzony w 1945 roku w Stoke-on-Trent,
mieście, które dwadzieścia lat później miało wydać innego
sławnego rockmana, jakim był Slash, Ian Kilmister stał się
symbolem bezkompromisowości i tak zwanego rockandrollowego stylu
życia. Powszechnie wiedziano, że seksu, narkotyków i alkoholu
sobie nie żałował… Ale czy naprawdę? Okładka płyty Another
Perfect Day zawiera krótki komiks, w
którym nowy gitarzysta, Brian “Robbo” Robertson (ex-Thin Lizzy),
jest zaszokowany ostrym tankowaniem, jakie prezentują koledzy. W
rzeczywistości to on po jednej płycie wyleciał z Motörhead za
pijaństwo. Możliwe więc, że legenda Motörhead była celowo
wyolbrzymiona. Zarzuca się też Lemmy’emu przedmiotowy stosunek do
kobiet, jednak współpracował on chętnie z różnymi artystkami, a
poza tym znany jest przypadek, kiedy w programie telewizyjnym ostro
przywołał do porządku gospodarza sypiącego seksistowskimi
żartami. Inne źródło kontrowersji to zamiłowanie artysty do
militariów, zwłaszcza tych z III Rzeszy. Był ich zapalonym
kolekcjonerem, a czasem nawet występował z imitacją Krzyża
Żelaznego na szyi – nie był jednak żadnego rodzaju nazistą.
Zresztą jego image korzystał z symboliki różnych sił zbrojnych:
ostatnio Lemmy nosił na kapeluszu emblemat stanowiący kombinację
skrzyżowanych szabel kawalerii USA i trupiej czaszki brytyjskiego
17. Pułku Lansjerów, przy czym to nie była regulaminowa czaszka,
tylko Snaggletooth, maskotka zespołu.
Pod
względem muzycznym Motörhead miał styl dość charakterystyczny,
który przez lata ulegał nieznacznym zmianom. Podstawę stanowił
bezlitosny pęd do przodu (ballady zaczęły się pojawiać dopiero
pod koniec lat 80.) i zachrypnięty śpiew Lemmy’ego. Dlatego też
wiele zespołowi zawdzięcza scena metaliczna (jak też punkowa –
vide wzajemne wymiany uprzejmości z Ramones). Mimo wszystko Lemmy
uparcie twierdził, że to, co gra, to jest rock and roll, ni mniej,
ni więcej. Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o jednej rzeczy: był
basistą, choć traktował bas w zasadzie jak gitarę rytmiczną.
Grał zawsze na mocno przesterowanych gitarach basowych firmy
Rickenbacker, które cenił nie tylko za walory brzmieniowe, ale i za
jakość wykonania czy wręcz wzornictwo.
Półtora
miesiąca wcześniej, 11 listopada, zmarł członek
najklasyczniejszego składu Motörhead, Phil
“Philthy Animal” Taylor. Ten były
skin i futbolowy chuligan doszedł w pewnym momencie do wniosku, że
znacznie bardziej konstruktywnie będzie bezlitośnie okładać nie
kibiców przeciwnej drużyny, a bębny. W Motörhead szło mu to
doskonale – był perkusistą grupy przez wiele lat, z jednoalbumową
przerwą, w czasie której zastępował go Pete Gill z Saxon. Nie
zrażały go nawet kontuzje: krótko po legendarnej płycie Ace
of Spades zrobił sobie poważne kuku w
kręgi szyjne i przez jakiś czas grał w kołnierzu ortopedycznym.
Innym razem, dając komuś w twarz, uszkodził sobie dłoń i musiał
bębnić z pałeczką przyklejoną do nadgarstka za pomocą taśmy
izolacyjnej. Dopiero w 1992 Philthy definitywnie odszedł z zespołu
Lemmy’ego, zwalniając miejsce dla Mikky’ego Dee.
10
stycznia, dwa dni po swoich 69. urodzinach i premierze ostatniej
płyty, zmarł David Bowie,
jeden z najbardziej charakterystycznych i wizjonerskich artystów w
dziejach rocka. Urodzony jako David Jones, przyjął pseudonim
artystyczny od słynnego teksańskiego trapera, aby nie mylono go z
Davym Jonesem z amerykańskiej grupy The Monkees. Na scenie dał się
jednak poznać pod wieloma innymi mianami, jak Ziggy Stardust,
Aladdin czy Thin White Duke. Nazywali go “rockowym kameleonem”,
bo podążał za aktualnymi trendami, ale zawsze przetwarzał je na
swoją modłę – charakterystyczna melodyka, charakterystyczny
głos. W latach 60. zaczynał od piosenki kabaretowej, ale dość
szybko przeszedł na stronę rocka. Odnalazł się w glam rocku i
zawładnął nim jako Ziggy Stardust, potem kombinował z soulem,
elektroniką i awangardą (we współpracy z Brianem Eno), synth
popem, new romantic, wszedł na ścieżkę hałasu z grupą Tin
Machine, nagrał niedokończoną rock operę (1.
Outside), a nawet flirtował z technem.
Aż do ostatniej płyty (umownie zwanej Blackstar,
chociaż de facto nie ma tytułu, tylko logotyp – właśnie czarną
gwiazdę), troszczył się o spójność i kompletność swojej wizji
artystycznej.
Wielu
też było artystów, którym pomógł. Grupie Mott The Hoople
podarował jej największy hit – All
The Young Dudes, wielokrotnie potem
kowerowany (w tym przez samego Bowiego). Pomógł Lou Reedowi odbić
się od dna po rozpadzie Velvet Underground, produkując przełomową
płytę Transformer.
Podobnie ożywił karierę Iggy’ego Popa, dla którego napisał
hitowe China Girl
i Tonight
– i podobnie jak w przypadku Mott, te same utwory ponownie uczynił
przebojami we własnym wykonaniu, w tym drugim przypadku w duecie z
Tiną Turner. Wraz z Queen nagrał Under
Pressure… Lista była długa. Dzień
po śmierci artysty Ian Anderson przytoczył na jethrotullowym
fanpejdżu epizod, kiedy to zaprosił Bowiego do zagrania solówki
saksofonowej na płycie zespołu Steeleye Span, której był
producentem. Bowie całkiem bezinteresownie przyszedł, zagrał i
uciekł, zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć “honorarium”.
6
kwietnia zmarł Dennis Davis,
perkusista Bowiego w drugiej połowie lat 70. (m.in. właśnie w
okresie Heroes).
Jakby
tego było mało, 18 stycznia zmarł Glenn
Frey, gitarzysta i jeden z filarów
grupy country-rockowej The Eagles, zespołu szczególnie
znienawidzonego przez Kolesia Lebowskiego. W Ameryce Orzeły są
instytucją, a u nas słyną przede wszystkim z jednego przeboju –
Hotel California,
którego Frey był współautorem, choć w samym utworze słychać go
mniej, bo śpiewał perkusista Don Henley, a słynne solówki
gitarowe wykonali Joe Walsh i Don Felder. Głos Freya można
natomiast usłyszeć w szeregu innych przebojów grupy.
Już
kilka dni później, 23 stycznia, odszedł basista Jimmy
Bain. Wypłynął w latach 70. jako
członek grupy Rainbow, grając na jej najsłynniejszym albumie,
omawianym tu już wcześniej Rainbow
Rising. Działał też jako muzyk
sesyjny, współpracował z Philem Lynottem, a nawet o mało nie
dostał się do Scorpions. Podobno nie przyjęli go dlatego, że
mynażer chciał mieć w składzie samych Niemców, co wygląda
ciekawie z dzisiejszego punktu widzenia, kiedy basista Skorpionów
nazywa się Paweł Mąciwoda, a na perkusji gra wspomniany wyżej
Mikkey Dee, Szwed greckiego pochodzenia. Po raz drugi ścieżka Baina
przecięła się ze szlakiem artystycznym Ronniego Jamesa Dio we
wczesnych latach 80., kiedy wstąpił do jego zespołu. W Dio grał
przez całą dekadę, a później jeszcze na początku wieku. W
ostatnich latach wchodził w skład grupy Last in Line, założonej
przez byłych współpracowników Człowieka na Srebrnej Górze
(zmarłego, przypomnijmy, w 2010 r.)
9
marca zmarł Sir George Martin
(nie mylić z George’em R.R. Martinem, tym od Pieśni
lodu i ognia, który notabene chyba
napisał scenariusz dla bieżącego roku). Nie był jedynym, którego
nazywano “piątym Beatlesem” – pod ten tytuł można podciągnąć
jeszcze co najmniej czterech ludzi, z których trzej też już nie
żyją. To jednak on miał ogromny wpływ na brzmienie czwórki z
Liverpoolu. Wyprodukował wszystkie ich regularne albumy (z wyjątkiem
ostatniego, Let It Be,
do którego zaangażowali Phila Spectora), przechodząc od
pierwotnego nagrywania “na setkę” do coraz bardziej
wyrafinowanych aranżacji, zajmował się orkiestracjami, a czasami
nawet sam siadał za jakiś instrument (zob. In
My Life i barokowe solo fortepianu). Po
rozpadzie The Beatles i konflikcie Lennona z McCartneyem Martinowi
przypadła rola strażnika świętego ognia – m.in. w latach 90.
nadzorował przygotowanie Anthology,
archiwalnych dzieł zebranych zespołu.
(Martin załatwił trąbę)
Po
dwóch dniach nadeszła wiadomość o śmierci Keitha
Emersona. Ten wybitny klawiszowiec
rockowy o klasycznym wykształceniu zasłynął jako lider grupy The
Nice, ale najbardziej kojarzony jest jako jedna trzecia supergrupy
Emerson, Lake & Palmer, znanej z artrockowych przeróbek muzyki
poważnej (przede wszystkim Obrazków z
wystawy Modesta Musorgskiego). Dziś co
niektórzy traktują ELP jako egzemplifikację zwyrodnienia rocka
progresywnego, ale w epoce podchodzono doń całkiem poważnie. Choć
Greg Lake i Carl Palmer też mieli pokaźny wcześniejszy dorobek i
wyrobioną markę, Emerson nieprzypadkowo znalazł się w nazwie na
pierwszym miejscu, bo to jego klawisze (organy, fortepian, syntezator
Mooga i co tylko) tworzyły podstawę brzmienia; momentami grupa
obywała się wręcz bez gitary (Lake grał głównie na basie). Nie
ma przesady w nazywaniu Emersona “Hendrixem klawiatury”, gdyż
oprócz niewątpliwej technicznej wirtuozerii prezentował na
koncertach iście showmański temperament: jego popisy obejmowały
między innymi granie “zza pleców” instrumentu, skakanie po nim
oraz traktowanie pianina nożem.
21
maja zmarł
Nick Menza,
perkusista najklasyczniejszego składu Megadeth. Był trzecim na tym
stanowisku, po Garze Samuelsonie (zm. 1999) i mniej znanym Chucku
Buehlerze. Na jego kadencję przypadł okres, kiedy Megadeth
ostatecznie wyszedł z cienia Metalliki, a Dave Mustaine – z nałogu
alkoholowo-narkotykowego. Wtedy też powstały najlepsze płyty
zespołu: Rust in Peace i
Countdown to Extinction.
Na przełomie wieków u Menzy zdiagnozowano guza. Ten okazał się
łagodny, więc kiedy Menza był na urlopie, Mustaine z
charakterystycznym dla siebie urokiem osobistym wywalił go zaocznie
z Megadeth za symulanctwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz