wtorek, 1 listopada 2016

Rockowe Zaduszki 2016



W tym roku odeszło od nas wiele postaci wielkiego formatu, takich jak – że wymienię tylko niektórych spoza obszaru muzycznego – Andrzej Wajda, Muhammad Ali, prof. Tazbir czy Bhumibol Adulyadej. Czas więc na kolejne wspomnienie po artystach rockowych zmarłych od zeszłego listopada. Uwzględniłem, jak zwykle, tylko tych, których płyty mam w swoich zbiorach.


W grudniu 2015 r. z fanpejdżu grupy Heart dowiedziałem się o śmierci Scotta Weilanda, amerykańskiego wokalisty kojarzonego głównie ze Stone Temple Pilots. Zespół należał do szeroko pojętej sceny grunżowej, sam zaś Weiland obdarzony był od natury głosem przypominającym Eddiego Veddera. Z tej przyczyny STP nie cieszyli się łaską recenzentów, zarzucających im zrzynanie z Perłowego Dżemu. Mimo to grupa wyrobiła sobie markę, stając się ważną częścią sceny grunge, nawet jeśli drugoligową; wylansowała parę przebojów, zdobyła kilka platynowych płyt. Sukcesy znalazły się jednak w cieniu problemów muzyków z narkotykami i z prawem – Weiland trafił nawet do więzienia. Pod koniec lat 90. artysta spróbował swoich sił w działalności solowej i poszło mu lepiej niż kolegom bez niego. Ponownie w spotlajcie znalazł się na początku wieku, kiedy z byłymi członkami Guns N’Roses założył supergrupę Velvet Revolver, traktowaną jako swoisty “tańszy zamiennik” Gunsów wobec przeciągających się ponad dekadę prac Axla Rose’a nad nowym albumem. Po dwóch albumach z niej odszedł, trafił znów do składu reaktywowanych Stone Temple Pilots, nagrywał też z takimi zespołami jak The Wildabouts czy Art of Anarchy. Przyczyną jego śmierci były narkotyki – z uzależnieniem zmagał się od początku kariery.




26 grudnia zmarł Lemmy Kilmister, lider grupy Motörhead. Urodzony w 1945 roku w Stoke-on-Trent, mieście, które dwadzieścia lat później miało wydać innego sławnego rockmana, jakim był Slash, Ian Kilmister stał się symbolem bezkompromisowości i tak zwanego rockandrollowego stylu życia. Powszechnie wiedziano, że seksu, narkotyków i alkoholu sobie nie żałował… Ale czy naprawdę? Okładka płyty Another Perfect Day zawiera krótki komiks, w którym nowy gitarzysta, Brian “Robbo” Robertson (ex-Thin Lizzy), jest zaszokowany ostrym tankowaniem, jakie prezentują koledzy. W rzeczywistości to on po jednej płycie wyleciał z Motörhead za pijaństwo. Możliwe więc, że legenda Motörhead była celowo wyolbrzymiona. Zarzuca się też Lemmy’emu przedmiotowy stosunek do kobiet, jednak współpracował on chętnie z różnymi artystkami, a poza tym znany jest przypadek, kiedy w programie telewizyjnym ostro przywołał do porządku gospodarza sypiącego seksistowskimi żartami. Inne źródło kontrowersji to zamiłowanie artysty do militariów, zwłaszcza tych z III Rzeszy. Był ich zapalonym kolekcjonerem, a czasem nawet występował z imitacją Krzyża Żelaznego na szyi – nie był jednak żadnego rodzaju nazistą. Zresztą jego image korzystał z symboliki różnych sił zbrojnych: ostatnio Lemmy nosił na kapeluszu emblemat stanowiący kombinację skrzyżowanych szabel kawalerii USA i trupiej czaszki brytyjskiego 17. Pułku Lansjerów, przy czym to nie była regulaminowa czaszka, tylko Snaggletooth, maskotka zespołu.
Pod względem muzycznym Motörhead miał styl dość charakterystyczny, który przez lata ulegał nieznacznym zmianom. Podstawę stanowił bezlitosny pęd do przodu (ballady zaczęły się pojawiać dopiero pod koniec lat 80.) i zachrypnięty śpiew Lemmy’ego. Dlatego też wiele zespołowi zawdzięcza scena metaliczna (jak też punkowa – vide wzajemne wymiany uprzejmości z Ramones). Mimo wszystko Lemmy uparcie twierdził, że to, co gra, to jest rock and roll, ni mniej, ni więcej. Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o jednej rzeczy: był basistą, choć traktował bas w zasadzie jak gitarę rytmiczną. Grał zawsze na mocno przesterowanych gitarach basowych firmy Rickenbacker, które cenił nie tylko za walory brzmieniowe, ale i za jakość wykonania czy wręcz wzornictwo.

Półtora miesiąca wcześniej, 11 listopada, zmarł członek najklasyczniejszego składu Motörhead, Phil “Philthy Animal” Taylor. Ten były skin i futbolowy chuligan doszedł w pewnym momencie do wniosku, że znacznie bardziej konstruktywnie będzie bezlitośnie okładać nie kibiców przeciwnej drużyny, a bębny. W Motörhead szło mu to doskonale – był perkusistą grupy przez wiele lat, z jednoalbumową przerwą, w czasie której zastępował go Pete Gill z Saxon. Nie zrażały go nawet kontuzje: krótko po legendarnej płycie Ace of Spades zrobił sobie poważne kuku w kręgi szyjne i przez jakiś czas grał w kołnierzu ortopedycznym. Innym razem, dając komuś w twarz, uszkodził sobie dłoń i musiał bębnić z pałeczką przyklejoną do nadgarstka za pomocą taśmy izolacyjnej. Dopiero w 1992 Philthy definitywnie odszedł z zespołu Lemmy’ego, zwalniając miejsce dla Mikky’ego Dee.



10 stycznia, dwa dni po swoich 69. urodzinach i premierze ostatniej płyty, zmarł David Bowie, jeden z najbardziej charakterystycznych i wizjonerskich artystów w dziejach rocka. Urodzony jako David Jones, przyjął pseudonim artystyczny od słynnego teksańskiego trapera, aby nie mylono go z Davym Jonesem z amerykańskiej grupy The Monkees. Na scenie dał się jednak poznać pod wieloma innymi mianami, jak Ziggy Stardust, Aladdin czy Thin White Duke. Nazywali go “rockowym kameleonem”, bo podążał za aktualnymi trendami, ale zawsze przetwarzał je na swoją modłę – charakterystyczna melodyka, charakterystyczny głos. W latach 60. zaczynał od piosenki kabaretowej, ale dość szybko przeszedł na stronę rocka. Odnalazł się w glam rocku i zawładnął nim jako Ziggy Stardust, potem kombinował z soulem, elektroniką i awangardą (we współpracy z Brianem Eno), synth popem, new romantic, wszedł na ścieżkę hałasu z grupą Tin Machine, nagrał niedokończoną rock operę (1. Outside), a nawet flirtował z technem. Aż do ostatniej płyty (umownie zwanej Blackstar, chociaż de facto nie ma tytułu, tylko logotyp – właśnie czarną gwiazdę), troszczył się o spójność i kompletność swojej wizji artystycznej.
Wielu też było artystów, którym pomógł. Grupie Mott The Hoople podarował jej największy hit – All The Young Dudes, wielokrotnie potem kowerowany (w tym przez samego Bowiego). Pomógł Lou Reedowi odbić się od dna po rozpadzie Velvet Underground, produkując przełomową płytę Transformer. Podobnie ożywił karierę Iggy’ego Popa, dla którego napisał hitowe China Girl i Tonight – i podobnie jak w przypadku Mott, te same utwory ponownie uczynił przebojami we własnym wykonaniu, w tym drugim przypadku w duecie z Tiną Turner. Wraz z Queen nagrał Under Pressure… Lista była długa. Dzień po śmierci artysty Ian Anderson przytoczył na jethrotullowym fanpejdżu epizod, kiedy to zaprosił Bowiego do zagrania solówki saksofonowej na płycie zespołu Steeleye Span, której był producentem. Bowie całkiem bezinteresownie przyszedł, zagrał i uciekł, zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć “honorarium”.

6 kwietnia zmarł Dennis Davis, perkusista Bowiego w drugiej połowie lat 70. (m.in. właśnie w okresie Heroes).


Jakby tego było mało, 18 stycznia zmarł Glenn Frey, gitarzysta i jeden z filarów grupy country-rockowej The Eagles, zespołu szczególnie znienawidzonego przez Kolesia Lebowskiego. W Ameryce Orzeły są instytucją, a u nas słyną przede wszystkim z jednego przeboju – Hotel California, którego Frey był współautorem, choć w samym utworze słychać go mniej, bo śpiewał perkusista Don Henley, a słynne solówki gitarowe wykonali Joe Walsh i Don Felder. Głos Freya można natomiast usłyszeć w szeregu innych przebojów grupy.



Już kilka dni później, 23 stycznia, odszedł basista Jimmy Bain. Wypłynął w latach 70. jako członek grupy Rainbow, grając na jej najsłynniejszym albumie, omawianym tu już wcześniej Rainbow Rising. Działał też jako muzyk sesyjny, współpracował z Philem Lynottem, a nawet o mało nie dostał się do Scorpions. Podobno nie przyjęli go dlatego, że mynażer chciał mieć w składzie samych Niemców, co wygląda ciekawie z dzisiejszego punktu widzenia, kiedy basista Skorpionów nazywa się Paweł Mąciwoda, a na perkusji gra wspomniany wyżej Mikkey Dee, Szwed greckiego pochodzenia. Po raz drugi ścieżka Baina przecięła się ze szlakiem artystycznym Ronniego Jamesa Dio we wczesnych latach 80., kiedy wstąpił do jego zespołu. W Dio grał przez całą dekadę, a później jeszcze na początku wieku. W ostatnich latach wchodził w skład grupy Last in Line, założonej przez byłych współpracowników Człowieka na Srebrnej Górze (zmarłego, przypomnijmy, w 2010 r.)



9 marca zmarł Sir George Martin (nie mylić z George’em R.R. Martinem, tym od Pieśni lodu i ognia, który notabene chyba napisał scenariusz dla bieżącego roku). Nie był jedynym, którego nazywano “piątym Beatlesem” – pod ten tytuł można podciągnąć jeszcze co najmniej czterech ludzi, z których trzej też już nie żyją. To jednak on miał ogromny wpływ na brzmienie czwórki z Liverpoolu. Wyprodukował wszystkie ich regularne albumy (z wyjątkiem ostatniego, Let It Be, do którego zaangażowali Phila Spectora), przechodząc od pierwotnego nagrywania “na setkę” do coraz bardziej wyrafinowanych aranżacji, zajmował się orkiestracjami, a czasami nawet sam siadał za jakiś instrument (zob. In My Life i barokowe solo fortepianu). Po rozpadzie The Beatles i konflikcie Lennona z McCartneyem Martinowi przypadła rola strażnika świętego ognia – m.in. w latach 90. nadzorował przygotowanie Anthology, archiwalnych dzieł zebranych zespołu.
 (Martin załatwił trąbę)


Po dwóch dniach nadeszła wiadomość o śmierci Keitha Emersona. Ten wybitny klawiszowiec rockowy o klasycznym wykształceniu zasłynął jako lider grupy The Nice, ale najbardziej kojarzony jest jako jedna trzecia supergrupy Emerson, Lake & Palmer, znanej z artrockowych przeróbek muzyki poważnej (przede wszystkim Obrazków z wystawy Modesta Musorgskiego). Dziś co niektórzy traktują ELP jako egzemplifikację zwyrodnienia rocka progresywnego, ale w epoce podchodzono doń całkiem poważnie. Choć Greg Lake i Carl Palmer też mieli pokaźny wcześniejszy dorobek i wyrobioną markę, Emerson nieprzypadkowo znalazł się w nazwie na pierwszym miejscu, bo to jego klawisze (organy, fortepian, syntezator Mooga i co tylko) tworzyły podstawę brzmienia; momentami grupa obywała się wręcz bez gitary (Lake grał głównie na basie). Nie ma przesady w nazywaniu Emersona “Hendrixem klawiatury”, gdyż oprócz niewątpliwej technicznej wirtuozerii prezentował na koncertach iście showmański temperament: jego popisy obejmowały między innymi granie “zza pleców” instrumentu, skakanie po nim oraz traktowanie pianina nożem.



21 maja zmarł Nick Menza, perkusista najklasyczniejszego składu Megadeth. Był trzecim na tym stanowisku, po Garze Samuelsonie (zm. 1999) i mniej znanym Chucku Buehlerze. Na jego kadencję przypadł okres, kiedy Megadeth ostatecznie wyszedł z cienia Metalliki, a Dave Mustaine – z nałogu alkoholowo-narkotykowego. Wtedy też powstały najlepsze płyty zespołu: Rust in Peace i Countdown to Extinction. Na przełomie wieków u Menzy zdiagnozowano guza. Ten okazał się łagodny, więc kiedy Menza był na urlopie, Mustaine z charakterystycznym dla siebie urokiem osobistym wywalił go zaocznie z Megadeth za symulanctwo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz