Chiny
znów będą musiały poczekać, bo teraz kolej na monografie bitew
roku 1916 na Zachodzie, w kolejności ogólnie chronologicznej.
Wszystkie trzy z serii Historyczne bitwy. Bitwę jutlandzką
Z. Flisowskiego przeczytałem przedtem, bo mi była wcześniej
potrzebna.
10.
Jarosław Centek, Verdun 1916, Warszawa
2009
Opracowanie
Jarosława “Redbarona” Centka, stałego bywalca Histeryków.org,
dotyczy jednej z największych bitew frontu zachodniego, która stała
się symbolem stychijnej destrukcji, jaką charakteryzuje się
wojna, zwłaszcza prowadzona przy użyciu nowoczesnych metod.
Geneza
bitwy była dość prosta. Niemcóm dobrze szło na innych frontach,
ale klucz do zwycięstwa leżał na Zachodzie, tam więc należało
szukać decydującego sukcesu. Czuli się jednak za ciency w uszach,
żeby atakować Anglików, przeto skupili się na francuskiej części
frontu, a zwłaszcza strategicznie położonej twierdzy Verdun.
Kontrowersje do dziś budzi kwestia, czy głównym celem miało być
już w założeniu wykrwawienie przeciwnika, czy jest to
interpretacja narzucona post factum, z perspektywy zdarzeń i na
podstawie “memoriału bożonarodzeniowego” gen. Falkenhayna,
raczej nieautentycznego i być może stworzonego z założeniem
“powiem, że tak było”. Redbaron skłania się ku drugiej
hipotezie.
Niezależnie od tego, czy bitwa pod Verdun miała być
bitwą na wykrwawienie, czy nie – ostatecznie nią się stała.
Mamy do czynienia zasadniczo z ucieleśnieniem wojny
pozycyjnej, gdzie obie strony wykrwawiały się we wzajemnych atakach
na dobrze umocnione pozycje, przy niewielkich zyskach terytorialnych.
Jednak i fortyfikacje nie wystarczały przy zmasowanym bombardowaniu
artyleryjskim. Liczby dotyczące strat ponoszonych przez obie strony
są wstrząsające, podobnie jak ilość pocisków, jaka spadała na
pozycje przeciwników. Pewnego dnia, w ramach przygotowania, działa
jednej z dywizji niemieckich wystrzeliły na pozycje przeciwnika
osiem wagonów amunicji – podczas gdy dzienna dostawa dla całej 5.
Armii wynosiła siedem i pół.
Do
samego Verdun, jednego z trzech historycznych miast biskupich w
Lotaryngii (obok Toul i Metz, przed 1914 znajdującego się po
niemieckiej stronie granicy) walki nie dotarły – w trakcie bitwy
był tam nawet dwa razy z wizytą prezydent Poincaré. Toczyły się
natomiast o twierdzę Verdun, czyli potężny rejon fortów
otaczających miasto. Szczególnie ważnymi dziełami tego kompleksu
były forty Douaumont i Vaux. Ten pierwszy udało się Niemcom zająć
praktycznie bez walki i później z niego razili Francuzów. Fort
Vaux wręcz przeciwnie – w czasie marcowych działań jeden z
oficerów niemieckich przesłał meldunek “dotarliśmy do fortu”,
co w dowództwie zinterpretowano jako “zdobyliśmy fort” i
wiadomość poszła w świat. Kiedy się okazało, że fort jednak
nie został zdobyty i prędko nie zostanie, kajzerowska propaganda
znalazła na to sposób: zaczęto głosić, że fort pancerny Vaux
został zdobyty, ale Francuzi szybko odbili go z powrotem. W
rzeczywistości niemiecka flaga na forcie Vaux załopotała dopiero
po kilku miesiącach.
Jeśli chodzi o głównych bohaterów: po jednej stronie
kluczową rolę odgrywała 5. Armia, którą dowodził następca
tronu pruskiego książę Wilhelm i jego szef sztabu, a w gruncie
rzeczy mentor, gen. Constantin Schmidt von Knobelsdorf. Po stronie
francuskiej pojawia się natomiast 2. Armia pod dowództwem
Philippe’a Pétaina, który tam stał się bohaterem narodowym, a
później… wiadomo. Kiedy zaś Pétain dostał kopa w górę, na
stanowisku dowódcy armii zastąpili go “rzeźnicy” Mangin i
Nivelle.
Nie
bez znaczenia pozostaje umieszczenie Verdun w kontekście sytuacji
strategicznej. Niemcy, prowadząc swą ofensywę, weszli w szkodę
Francuzom i Brytyjczykom planującym przełomowe uderzenie nad Sommą.
Do tego ostatniego w końcu doszło i choć Somma stała się kolejną
rzezią bez spektakularniejszych skutków (patrz niżej), konieczność
skierowania w tamten rejon wojsk niemieckich przyczyniła się do
ograniczenia przez Rzeszę działań pod Verdun. Podobnie zresztą
jak ofensywa Brusiłowa na wschodzie i będące jej efektem
przystąpienie Rumunii do wojny po stronie Ententy, a co za tym idzie
– konieczność wygospodarowania przez Niemcy jeszcze kolejnych sił
i środków.
Korekta
wypada lepiej niż zwykle, ale nie ustrzegła się byków. Już na
początku drugiego rozdziału czytamy: “Twierdza Verdun stanowiła
element środkowego odcinka pasa francuskich fortyfikacji drugiej
połowy XIX w., rozciągający się od Dunkierki aż do Morza
Śródziemnego”. Element środkowego odcinka rozciągał się od
morza do morza? To cały pas umocnień musiał chyba biec naokoło
globu! Dalej: wzgórza Côtes du Meuse ponoć “Są utworzone z
wapnia”. Autor ani korektorka nie czytali Bajek robotów
Stanisława Lema i nie wiedzą, że wapń to nie to samo co
wapień. Kawałek niżej pojawia się informacja, że po wojnie
francusko-pruskiej Verdun trafiło pod okupację Niemców, którzy
opuścili miasto dopiero “w grudniu 1973 r.” Mamy też fort “z
wieżą armat kal. 75 mm i wierzą dla ckm”. Na szczęście takie
byki pojawiają się głównie w pierwszych rozdziałach, potem jest
znacznie lepiej. Choć w pewnym momencie natrafiamy też i na atak
francuskich “żuławów” (gdzie indziej w książce wyraz ten
napisany jest poprawnie). Nabieram podejrzeń, że korekta w tym
wydawnictwie polega tylko i wyłącznie na przepuszczeniu tekstu
przez sprawdzanie pisowni w Wordzie.
Wydarzenia obserwujemy zwykle z poziomu armii, korpusu,
czasem dywizji. Tekst więc zawiera mnóstwo numerów rzymskich i
arabskich, co dla niektórych czytelników może być trudny, jakoś
się jednak orientowałem. Dla pewnego pojęcia wielkiej maszynki do
mięsa brakuje jednak spojrzenia oczami bezpośrednich uczestników –
relacji wszakże istnieje mnóstwo. Poza krótką wzmianką nie jest
rozwinięty temat udziału Polaków, głównie poddanych cesarza
Wilhelma – w bitwie brały przeca udział pułki wielkopolskie czy
pomorskie. Mimo wszystko jednak trafiają się i ciekawostki w
rodzaju tej, że pod Verdun pojawili się artylerzyści
austro-węgierscy (a wśród nich i kolejni Polacy), a część
niezbędnych robót przed rozpoczęciem niemieckiej ofensywy wykonali
rosyjscy jeńcy. Redbaron tłumaczył na Histerykach, że ograniczała
go objętość tekstu, i obiecał poprawę przy swej następnej
książce – “Somma 1916”.
11.
Grzegorz Swoboda, Dublin 1916, Warszawa
2006
Pozycje
Grzegorza Swobody, byłego konsula RP w Vancouver i NYC, uchodzą za
jedne z najlepszych literacko habeków. Wcześniej wyszły trzy,
poświęcone XIX-wiecznej Ameryce Północnej: Gettysburg 1863,
Little Big Horn 1876 oraz dla odmiany coś z Kanady –
Batoche 1885. A kiedy już Swoboda się bierze za tematykę
irlandzką, można się spodziewać, że będzie wciągająco.
Wpierw
autor zarysowywuje nam krótki zarys dyskryminacji Irlandczyków
przez Anglików i ich nierównej walki o wolność, a potem również
kryzys parlamentarny przed wybuchem wojny, związany z home rule,
i powolne powstawanie organizacji Ochotników Irlandzkich. Na scenę
wchodzą główne dramatis personae: Bulmer Hobson, poeta i główny
ideolog Patrick Pearse (ten od Óró, sé do bheatha ‘bhaile),
drugi poeta Joseph Plunkett, bardziej umiarkowany profesor Eoin
Macneill, socjalistyczno-związkowy przywódca James Connolly. Polski
akcent w tej całej historii to oczywiście postać hrabiny Constance
Markiewicz: wyłania się tu obraz osoby mocno energicznej i
zaangażowanej społecznie, ale jednocześnie całkiem
“triggerhappy”. Brytyjczycy nazywali niepodległościowców “Sinn
Feinersami”, ale partia Sinn Fein, wbrew pozorom, w tym okresie nie
tylko była ugrupowaniem marginalnym, ale w dodatku kategorycznie
sprzeciwiała się powstaniu.
Podobnie
jak Polacy, także i Irlandczycy uznali wojnę światową za dobrą
okazję, aby upomnieć się o swoje. Problem polegał na tym, że
mieli nad sobą nie trzech zaborców po przeciwnych stronach
konfliktu, lecz tylko jednego. Pewna część ruchu ochotników
postanowiła zatem nawiązać kontakty z Niemcami. Miał tu pewną
rolę homoseksualny poseł i dyplomata sir Roger Casement,
który próbował wynegocjować to utworzenie legionu irlandzkiego u
boku Niemców, to desant niemiecki w Irlandii, a przynajmniej dostawę
broni. Jak na ironię, przed wojną to przywódcy oranżystów
czynili aluzje, że w razie czego chętnie powitaliby w Ulsterze
żołnierzy cesarza Wilhelma jako obrońców protestantyzmu.
Powstanie
wybuchło w fatalnych warunkach. Nie udało się uzyskać interwencji
Niemców. Posłali oni jedynie ochotnikom statek z 20 tysiącami
karabinów, ale wskutek beznadziejnej łączności przesyłka nie
doszła do adresatów. W dodatku na parę dni przed wybuchem doszło
do srogiego konfliktu w kierownictwie Bractwa Republikańskiego,
wydano rozkaz o odwołaniu powstania, a następnie odwołano
odwołanie, przez co bataliony ochotników stanęły do walki tylko w
Dublinie (na prowincji miały miejsce tylko pojedyncze potyczki), i
to w mocno niekompletnym składzie.
O
ile w książce Centka widzimy działania wojenne z poziomu dywizji i
korpusów, to w Dublinie narracja często ma perspektywę
indywidualną. Samo pole bitwy także ograniczało się do określonej
siatki ulic i pewnych strategicznych budynków. Z pewnym
uproszczeniem można by powiedzieć, że w kierownictwie ochotników
wszyscy wszystkich znali. Swoboda miał do dyspozycji bogatą bazę
źródłową: od dowódców batalionów po szeregowych ochotników.
Stronę brytyjską widzimy oczami podsekretarza Nathana na dublińskim
zamku, ale też ppor. Chalmersa, oficera na urlopie, który miał
pecha znaleźć się na Poczcie Głównej w Poniedziałek Wielkanocny
o dwunastej. Całość ma charakter ciut fabularyzowany, znalazły
się nawet dialogi – przytoczone dosłownie ze źródeł lub
sparafrazowane.
Nasuwają się skojarzenia z Powstaniem Warszawskim.
Podobnie jak nad Wisłą, również i nad rzeką Liffey wywołano
powstanie przy niewystarczających siłach i środkach, licząc na
sojusznika, który nie nadszedł. Po początkowej euforii sytuacja
zmieniła się drastycznie, gdy okupant wprowadził do akcji posiłki
wraz z artylerią. Lotnictwa wprawdzie nie było, za to z Liffey
budynki opanowane przez powstańców ostrzeliwał jacht ochrony
łowisk HMY “Helga” (po kilku latach miał podnieść banderę
Wolnego Państwa Irlandzkiego). Nie brakowało też ofiar wśród
ludności cywilnej. Większość zginęła od przypadkowych kul, ale
Brytyjczykom po powstaniu zdarzyły się przynajmniej dwa śledztwa w
sprawie zbrodni wojennych – m.in. pięciu ludzi zginęło z ręki
obłąkanego oficera, który łaził nocą po Dublinie i wymierzał
sprawiedliwość na własną rękę.
Jeżeli
chodzi o znane postacie, to właściwie wszyscy ważniejsi dowódcy
ochotników (z tych, którzy przeżyli) odegrali rolę w późniejszych
dziejach Irlandii. Michael Collins został pierwszym premierem i
wodzem naczelnym Wolnego Państwa, hrabina Markiewicz – pierwszą w
Europie kobietą-ministrem. Eamon de Valera po wielu latach doczekał
się stanowiska premiera, a później prezydenta. Po stronie
brytyjskiej, dla odmiany, niemal wszyscy odpowiedzialni na dublińskim
(dubelskim? dubeltowym?) zamku podali się do dymisji. Warto
wspomnieć, że o ile Joseph Plunkett i jego dwaj bracia walczyli w
powstaniu, to w wydarzenia uwikłał się też ich dalszy kuzyn,
niejaki lord Dunsany, który przypadkiem dostał się do niewoli
powstańców. Ze znanych nazwisk pojawia się jeszcze inspektor
generalny policji irlandzkiej Neville Chamberlain, który jednak nie
ma nic wspólnego z premierem od zmowy monachijskiej, podobnie jak
ochotnik James Joyce nie był z zawodu pisarzem, lecz mył kufle w
pubie Davy’s. Natomiast w jednym z trybunałów, które po
powstaniu skazywały przywódców, sędzią był niejaki kapitan
Blackader…
Daniel
Kowalczuk, specjalista od militariów XX wieku i konfliktów
kolonialnych (a powstania w Irlandii można z pewną dozą naciągania
za takowe uznać), twierdzi, że akurat na Szmaragdowej Wyspie się
Swoboda specjalnie nie zna, ale z chwilą pisania niniejszego
tekściku jeszcze nie przedstawił na Histerykach swojej polemiki.
Mimo wszystko pewne uproszczenia można w tekście wykryć bez bycia
specem. Marszałek John French (notabene późniejszy gubernator
generalny Irlandii) nazwany zostaje “naczelnym dowódcą wojsk
obrony terytorialnej”, podczas gdy jego obszar odpowiedzialności
to Home Forces, czyli po prostu wojska stacjonujące na
terenie Wielkiej Brytanii, podczas gdy Siły Terytorialne
(Territorial Forces) były czym innym. Jest jeszcze kwestia
“The O’Rahilly” – że niby staroirlandzki to tytuł, nadany w
XVI w. Hugh O’Neillowi. Autor nie dość jasno to sformułował –
można by pomyśleć, że na O’Neilla wołali “The O’Rahilly”.
Chodzi zaś o to, że Michael O’Rahilly dodał sobie “The”
przed nazwiskiem niczym dawny wódz klanowy, tak samo jak tamtego
nazywano “The O’Neill”.
W
czasie lektury szczególnie rzucają się w oczy pewne odruchy
człowieczeństwa pomiędzy walczącymi. Ochotnik, który brał do
niewoli Dunsany’ego, przeprosił go za postrzał w głowę. Ppor.
Chalmers na poczcie początkowo został spętany kablem telefonicznym
i zamknięty w kabinie, ale w końcu go wypuścili i dali na
pocieszenie butelkę. Dowódca jednego z batalionów zatrzymał
tramwaj, by jechać do centrum Dublina, i kupił 57 biletów dla
całego oddziału. Natomiast brytyjski żołnierz, który zaległ
wśród zwłok kolegów w czasie nieudanego szturmu na pozycję
bronioną przez Eamona Ceannta po zakończeniu walk odwiedził tegoż
Ceannta w więzieniu, przynosząc mu ciastka.
12.
Jarosław Centek, Somma 1916, Warszawa 2011
Po
Verdun Jarosław Centek opublikował monografię kolejnej
wielkiej bitwy frontu zachodniego, która wyszła jako jubileuszowa
200. pozycja w serii. Tą razą zajął się wydarzeniami, które
działy się dalej na północ. Pola bitewne nad Sommą to miejsce o
wyjątkowym znaczeniu dla Brytyjczyków. W ofensywie, która, według
płonnych nadziei dowództwa Ententy, miała zakończyć wojnę albo
przynajmniej przeważyć szalę zwycięstwa, uczestniczyli także
Francuzi (pod ogólnym dowództwem Ferdynanda Focha), ale dla nich, jak i dla Niemców, większy ładunek
emocjonalny wiąże się z Verdun. Dlatego w ogóle opracowań
francuskich jest mniej i można by czasem odnieść wrażenie, że
Brytyjczycy byli tam sami.
Książka
jest zrobiona według podobnego schematu jak Verdun 1916, ale
grubsza i w sumie lepsza. Najpierw rozdział przedstawiający ogólną
sytuację strategiczną w pierwszej połowie roku 1916 (łącznie z
samym Verdun), potem opis uczestniczących armii oraz obszaru, na
którym bitwa się toczyła, a następnie narracja dotycząca samej
bitwy.
1
lipca, pierwszy dzień ofensywy, przeszedł do historii jako rzeź
nie mająca sobie równych. Bataliony brytyjskie nacierające na
pozycje Niemców zostały wprost zdziesiątkowane, uzyskując
niewielkie, a czasem wręcz żadne zdobycze terytorialne. W ciągu
całej bitwy, ciągnącej się aż do listopada, na ten jeden dzień
przypadło 14% strat brytyjskich. Wynikało to z kilku rzeczy:
słabego rozpoznania, niewystarczającego przygotowania
artyleryjskiego i inżynieryjnego, a może i z tego, że zarówno
brytyjski głównodowodzący gen. Haig, jak i dowódca jednej z
armii, gen. Gough, byli kawalerzystami i “nie czuli” wojny
pozycyjnej. Co ciekawe, Francuzi poradzili sobie znacznie lepiej,
zdobywając wyznaczone na ten dzień cele – i nie był to
odosobniony przypadek. W opisie pierwszego dnia bitwy autor bardzo
przejrzyście przedstawia sytuację na odcinkach poszczególnych
baonów.
Drugim przełomowym momentem bitwy – i w ogóle
techniki wojskowej – stał się 15 września, kiedy nastąpił
debiut czołgu. Brytyjskie “okręty lądowe” nie spisały się
może najlepiej (spora część uległa awariom, zanim jeszcze
zdążyły wejść do walki), ale i tak zrobiły piorunujące
wrażenie na Niemcach, którzy nazywali je “autami pancernymi”.
Podobnie
jak w Verdun 1916, czasem niestety trafiają się byki,
głównie w pierwszych rozdziałach. A to błędny przypadek, liczba
lub rodzaj, a to literówki (głównie w nazwiskach, boć autokorekta
Worda tego nie wyłapie). Gdzie indziej czytamy: “Ludendorff
zwracał uwagę, że zbyt dużą uwagę przywiązuje się do
statycznego ognia zaporowego…” Nie dość, że frazeologizm
skopany, to jeszcze powtórzenie. Bibliografia zawiera zaś Ospreya o
niemieckich oddziałach szturmowych. O ile ilustrator Gerry Embleton
w przypisach pojawia się czasem jako “Embletonm”, a czasem jako
“Emleton”, to nazwisko autora tej pozycji konsekwentnie podawane
jest jako “Ian Dury”. W rzeczywistości on się nazywa Drury, zaś
Ian Dury to ktoś z zupełnie innej bajki. Tłumaczone fragmenty
źródeł anglojęzycznych są toporne stylistycznie i wątpliwe
interpunkcyjnie – z francuskimi i niemieckimi nie ma takich
problemów.
Widać też nieco nieścisłości merytorycznych. Pisząc
o lotnictwie brytyjskim, Redbaron popełnia powszechny błąd,
nazywając dywizjony eskadrami. Określa także nieściśle
Newfoundland Regiment mianem pułku kanadyjskiego – do 1949 r. Nowa
Fundlandia była osobnym dominium. Skoro zaś mowa o Kanadzie,
pojawia się pozycja nazywana “Regina Trench”. Przypis na s. 230:
"Być może imię wybrano ze względu na to, że po łacinie Regina
oznacza królową”. Lol nope, Regina to stolica
Saskatchewan, z której to prowincji – dziwnym trafem – pochodził
jeden z batalionów szturmujących ten okop.
Skoro
zaś już się czepiam, warto wspomnieć o okładce, na której widać
ciężkie działa brytyjskie. Jest ona oparta na zdjęciu
zreprodukowanym zresztą w środku książki. Było gorące lato,
więc zarówno na oryginale, jak i na innych fotografiach żołnierze
Royal Artillery występują rozebrani do koszul, a czasem wręcz z
gołą klatą – tymczasem bezlitosny ilustrator Daniel Rudnicki
każe im nosić pełne umundurowanie. Nawiasem mówiąc, w książce
wklejki ze zdjęciami są aż cztery – to ewenement w tej serii.
Poza
Nowofundlandczykami, praktycznie zmiecionymi pierwszego dnia bitwy, a
także Kanadyjczykami, w ramach wojsk Imperium Brytyjskiego walczyły
nad Sommą oddziały z Australii, Nowej Zelandii, Południowej
Afryki, a nawet indyjska dywizja kawalerii (podczas gdy większość
Hindusów wycofano z frontu zachodniego jeszcze w 1915 r.) Wśród
Francuzów były zaś jednostki kolonialne, w tym Marokańczycy, a u
Niemców – dywizja rekrutująca na Pomorzu Gdańskim. Jest też
wątek chiński: krótki biogram gen. Joffre’a podaje, że w 1885
r. służył na Tajwanie.
Cytat:
“…nowa broń została ochrzczona jako »zbiornik« (tank).
Rozważano jeszcze »transporter wody« (water carrier), ale
(…) wszystkie departamenty określano inicjałami i nikt nie chciał
pracować w »Komitecie WC«”.
Errata po dwóch latach (20 listopada MMXVIII): Niedawno na Histerykach recenzyje obu książek wykopał sam Jarosław Centek. Przy okazji inny user zwrócił uwagę na fakt, że jednak jest odwrotnie, niż napisałem, i tłumaczenie squadron jako "eskadra", które początkowo brałem za typowy przykład false frienda, jest jak najbardziej właściwe, natomiast szeroko rozpowszechnionym błędem jest u nas nazywanie brytyjskich squadronów dywizjonami. Z tego by wychodziło, że 303. Dywizjon Myśliwski "Warszawski", nazywany też potocznie "Dywizjonem Czysta Czy", również był eskadrą... #CałeŻycieWKłamstwie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz