wtorek, 21 marca 2017

Zjadliwe narastanie, czyli muzyczne podsumowanie roku 2016


Nadszedł marzec, najwyższa więc pora, żebym se trochę podsumował muzycznie rok miniony. W ciągu 2016 moja płytoteka poszerzyła się dość znacznie, bo aż o 36 wydawnictw, co średnio oznacza 3 płyty w miesiącu. Wśród nich znalazł się podwójny album koncertowy, którego obie płyty zostały wydane osobno, a także czteropłytowy zestaw będący reedycją pięciu albumów winylowych, plus bonusowy materiał z koncertu.
Biorąc pod uwagę kryterium językowe, 7 albumów (19%) pochodzi z Polski i w większości zaśpiewane są po polsku (po angielsku tylko pojedyncze piosenki). Resztę (81%) stanowią dokonania wykonawców śpiewających po angielsku: Brytyjczyków (14 wydawnictw – 39%), Amerykanów (10 płyt – 28%), Anglo-Australijczyków (2 płyty – 5,5%), Holendrów, Niemców i Brazylijczyków (po 1 płycie – 2,7%). Heavy metal, łącznie z odmianami bardziej ekstremalnymi, stanowił 17% (6 płyt, czyli 1/6 całości). Aż 10 albumów (28%) było dziełem zespołów, w których występowali bracia. Na 36 wydawnictwach znalazło się 495 utworów, w tym 33 (6,6%) bonusowe, a tytuły 32 (6,4%) zawierały imiona. Ich długość wahała się znacznie: od Parachutes Coldplay (0:46) do Plague of Lighthouse Keepers Van Der Graaf Generator (23:05).

Wykonawcy roku: Iggy Pop (płyta The Stooges, płyta solowa i gościnny występ u Slasha), David Bowie (jedna płyta własna i dwie, do których się przyczynił).
Płyta roku: One Way Ticket to Hell… and Back The Darkness.
Piosenka roku: Search and Destroy The Stooges.


A tera – trzy ostatnie zdobycze 2016 goda.


Coldplay, Viva la Vida, or Death and All His Friends, 2008

Od czasu Parachutes panowie Martin, Buckland, Berryman i Champion rozwinęli się. Ich czwarta płyta, przyozdobiona zwandalizowaną reprodukcją “Wolności wiodącej lud na barykady” Eugeniusza Delacroix, uchodzi czasem za największe osiągnięcie Coldplay. Nie kojarzę za bardzo dwóch albumów, które przydarzyły się zespołowi w międzyczasie, postęp jednak wyraźnie słychać.
Muzyka pozostaje spokojna i nastrojowa, ale wyszlachetniała, nabrała rozmachu. Viva la Vida brzmi bardzo przestrzennie – nie dziwota, skoro za realizację nagrań wziął się sam Brian Eno. Dużo tu partii smyczkowych, za które odpowiada Davide Rossi. Chris Martin nadal brzmi nastrojowo, czasem zdaje się wręcz zbolały, choć rzadziej niż na Parachutes wykorzystuje falset, a nawet śpiewa stosunkowo nisko. Lubi se za to sięgnąć po fortepian, który słychać praktycznie w każdym utworze: podzwania majestatycznie już w instrumentalnej (nie licząc chóralnych powywań w roli ornamentu) uwerturze Life in Technicolor, narastającej aż do wokalnego wejścia Martina w pierwszej piosence, Cemeteries of London.
O ile Parachutes była wieczorna, to album Viva la Vida… kojarzy mi się ze wczesnym rankiem, kiedy człowiek jest jeszcze nie do końca obudzony, ale już zaczynają do niego docierać wrażenia zmysłowe z otaczającego świata. A gdy słyszy Lost!, jedną ze żwawszych piosenek tutaj, opartą na organach i z rytmem podkreślonym klaskaniem, to dociera do niego, że może i w ciągu dnia będzie sporo do zrobienia, ale nie musi to być tak straszne, jak mogło się wydawać w chwili, gdy budzik przemówił.
Na dodatek muzycy kombinują ze strukturą kompozycji, niczym młodsi, bardziej przystępni bracia Radiohead. Wspomniane wcześniej narastanie występuje niemal w każdym utworze. 42 jest trzyczęściowy: zaczyna się jak typowa coldplayowa fortepianówka (głos Martina + fortepiano, z czasem wynurzają się smyki), potem ożywia się, odlatuje w kierunku orientalnym, następuje dynamiczny fragment ze śpiewem i krótka koda zurück do początkowego tematu. Przepływ w drugą stronę ma miejsce w Lovers in Japan/Reign of Love, dyptyku złożonym z dynamicznego utworu z neworderową linią basu (nawet tytuł brzmi jak pastisz new romantic lat 80.!) oraz nastrojowości opartej o fortepian. Yes rozpoczyna się zmyłkowym smyczkowym intrem w stylu retro, po którym wskakują postukiwania, gitara slide (technika lubiana przez Jonny’ego Bucklanda) i motywy smyczkowe ewokujące północnoafrykański klimat. Następnie zalicza jeszcze ze dwie zmiany tempa i nastroju. Skoro mowa o wpływach etnicznych, warto zwrócić uwagę na Strawberry Swing z afrykańskimi “pajączkami” gitarowymi.
Album ma dwa utwory tytułowe. Zasłużenie przebojowy Viva la Vida, podniosły, acz sympatyczny: mocno nasmyczkowany, z jakimiś dzwonami, z zaśpiewami w tle, z aranżacją co chwila wzbogacaną o nowe lementy – to jakby płyta w pigułce. Death and All His Friends pojawia się na samym końcu – z początku senny, a potem, a jakże, się rozwija. Dopełnia go bardziej elektroniczny utwór ukryty.



Lady Pank, LP3, 1986

U zarania tego blogu wynatrząsałem się nad tekstami Lady Pank na tyle mocno, że można by mnie wziąć za jakowegoś hejtera. Tymczasem ja lubię ten zespół, więc żalskie teksty piosenek, jakie od ponad 20 lat są jego udziałem, przede wszystkim budzą we mnie uczucie przykrości. W tym roku jednak udało mi się wyłowić spod choinki dwa albumy pochodzące jeszcze z lat 80.
Trzecia płyta Borysewicza, Panasewicza i kolegów jest wyraźnie mniej przebojowa od turboklasycznej pierwszej, a nawet od albumu Ohyda. Praktycznie żaden z niej utwór nie występuje na kompilacjach największych hitów. Do tego ma słabą okładkę, na której pod ogromnym tytułem płyty widnieje narysowany przez basistę Pawła Mścisławskiego goły człowieczek zasłaniający sobie przyrodzenie. Niektórzy doszukiwali się w tym aluzji do incydentu wrocławskiego, kiedy to Jan Borysewicz pokazał publiczności swój honor. Jest to jednak zbieg okoliczności, bo cała płyta, łącznie z projektem okładki, była gotowa jeszcze przed tym skandalem.
Czyżby był to najsłabszy album Lady Pank? Nie, bezbarwność świątecznego Zimowego graffiti z lat 90. trudno przebić, tu natomiast mamy jeszcze teksty Andrzeja Mogielnickiego wszędzie oraz tak charakterystyczne dla pierwszego etapu dziejów grupy brzmienie inspirowane The Police (choć powoli wkradają się też już powoli wpływy komercyjnego rocka z USA). Dwóm liderom zespołu towarzyszą po staremu Mścisławski i gitarzysta rytmiczny Edmund “Emigrant” Stasiak, zaś miejsce Jarosława Szlagowskiego za bębnami zajął Andrzej Dylewski (wcześniej w grupie Mech).
Nie jest źle. Wprawdzie przy pierwszym słuchaniu dwa pierwsze kawałki wydały mi się za mało melodyjne, a w dodatku Made in homo wydaje się autoplagiatem z Minus 10 w Rio (zresztą z bezpośrednim nawiązaniem już w drugiej linijce). Za to Babilon disco najt urzekł mnie bez trudu, choć dopiero w refrenie. Brzmienie wzbogacone tu jest żeńskim śpiewem niejakiej “Wiewióry” – Wikipedyjo podaje, że to Urszula Mogielnicka, żona tekściarza. Najlepsza okazuje się Pierwsza linia: riff gitarowy przypominający nieco Du du, syntezatory w zwrotce, całkiem spora nośność refrenu, solo saksofonowe (Zbigniew Namysłowski) oraz autoironiczny tekst. Równie porywający jest finałowy Nigdy nie za wiele rock and rolla, szybki i z riffem granym unisono – trochę jak Thin Lizzy.
A poza tym – ladypankowa norma, czasem szybciej, czasem wolniej. Teksty czasem ironicznie miłosne (Och, Luczija), a czasami naładowane bardziej absurdalną symboliką (Made in homo, Osobno). Wszędzie unosi się typowa dla wczesnego Lady Pank atmosfera pomiędzy hedonizmem a z tego hedonizmu kpiną.
W tej serii reedycji Lady Pank (z 2007 r.) do prawie każdego albumu dodano jakieś bonusy. W przypadku LP3 są cztery, w tym suicydalny przebój Sztuka latania i żart w postaci zaaranżowanego w ladypankowym stylu i zaśpiewanego podpitym głosem fragmentu Augustowskich nocy.


Lady Pank, Tacy sami, 1988

Kolejna płyta, którą dawniej miałem na kasecie, jest właściwie czwartym regularnym albumem Lady Pank (nie licząc Drop Everything, anglojęzycznej wersji debiutu, oraz dwóch płyt z muzyką do serialu animowanego O dwóch takich, co ukradli księżyc – nie mylić z dużo, dużo wcześniejszym filmem aktorskim z rolami Lecha i Jarosława Kaczyńskich).
Zespół (skład jak wyżej, tyle że na perkusji perkusił Wiesław Gola) odchodzi tu od swojego sygnaturowego stylu inspiranego The Police, zwracając się ku stylistyce bliskiej amerykańskiego komercyjnego hard rocka. W wielu przypadkach brzmienie zdominowały syntezatory – grają na nich gościnnie realizator Rafał Paczkowski oraz sesyjniak Jerzy Suchocki. Swoją drogą, brzmienie klawiszy na tej płycie jak mało co kojarzy mi się z dzieciństwem. Słychać też powszechnie elektroniczną perkusję.
Najbardziej syntetyczny jest Oglądamy film – z tekstem quasi-rapowanym przez Borysewicza. Co ciekawe, słuchając wersji kasetowej, przyzwyczaiłem się, że rozpoczyna on stronę B, wypadając przed Zostawcie Titanica. Tymczasem na płycie jest już drugi, pomiędzy utworem tytułowym a Johnem Belushim. Szok to dla mnie porównywalny z tym, jaki przeżyłem, kiedy się dowiedziałem, że na drugiej płycie Zeppelinów czwartym utworem jest Thank You i dopiero po nim Heartbreaker, a nie odwrotnie.
Zerwanie z przeszłością nastąpiło też w dziedzinie tekstów: miejsce Mogielnickiego zajęli Jacek Skubikowski, Marek Dutkiewicz, Zbigniew Hołdys i sam Grzegorz Ciechowski. Odbyło się to jednak kosztem charakterystycznej ironii i zjadliwości, obecnych w dużych ilościach na wcześniejszych albumach. Tutaj może tylko Oglądamy film Ciechowskiego się łapie, poza tym mamy klimata są liryczne i niekiedy nawet wręcz patetyczne.
Lady zmieniła brzmienie, ale nie straciła przebojowości. Tacy sami, Mała wojna, Zostawcie Titanica – to przecież jedne z większych hitów zespołu w ogóle: pierwszy dynamiczny, drugi – balladowy, z antywojennym tekstem Hołdysa, któremu dodatkowego patosu dodają organy w tle, Titanic zaś to kombinacja szybkiego tempa i smutnej melodii, czyli coś, co rzadko pozostawia mnie obojętnym, choć w tym przypadku utwór zdaje mi się troszeczkę zajeżdżony w radiach. Równie wyeksploatowaną Małą wojnę równoważy, także balladowy, John Belushi (inc. “Albania to był raj”). Tytuł “ukrytej perły” przyznaję zaś piosence To co mam, niewątpliwie melodyjnej i mocno zsyntetyzowanej. Pod pewnymi względami widzę w niej zresztą pierwowzór Na falochronie zespołu Emigranci, założonego przez Stasiaka po odejściu z Lady Pank i z Pawłem Kukizem przy mikrofonie. Słabszym fragmentem albumu pozostaje końcówka – Ratuj tylko mnie i Martwy postój, oba z tekstami Ciechowskiego, cokolwiek się dłużą. Wydanie zostało wzbogacone bonusem w postaci ballady pod dość trafnym tytułem Zasypiam nad ranem, bardzo osiemdziesiątej brzmieniowo, a jednocześnie zapowiadającej już poniekąd nastrojowe oblicze Lady w dekadzie następnej.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz