piątek, 6 kwietnia 2018

Czym się różni Brian od Bryana, czyli trzy zimowe płyty


Pierwsze trzy płyty w nowym roku zdobyłem już jakiś czas temu, ale z różnych względów opisać nie było kiedy. Wiosna właściwie już nadeszła, rtęć utrzymuje się powyżej zera, dostrzeżono pierwsze bociany, przeszedł Wielki Tydzień, koty zrzucają nadmiar futra, więc ożywiony solarną celtycką energią, zdobywam się na garść refleksji po przesłuchaniu uzyskanych niedawno albumów.


Placebo, Without You I’m Nothing, 1998

Lata dziewięćdziesiąte to był dobry okres dla rocka alternatywnego, a szczególnie dla wrażliwców wyśpiewujących swój weltszmerzec neurotycznym głosem w prostych, melodyjnych piosenkach z jazgoczącymi gitarami. Do głównych osobowości tego typu należeli w Ameryce Kurt Cobain z Nirvany i Billy Corgan ze Smashing Pumpkins. Po drugiej stronie stawu, we Walii, grali tymczasem Manic Street Preachers, a w Anglii – Radiohead (zanim jeszcze wciągnął ich totalny odlot) i grupa Placebo.
Lider tej ostatniej, Brian Molko, przyciągał w epoce uwagę androgynicznym imażem i kontrowersyjnym stylem bycia. Ów śpiewający gitarzysta nie kryje swej biseksualności; stwierdził kiedyś, że połowa zespołu to geje, a trzeba dodać, że Placebo jest triem. Współtworzy je od zawsze basista Stefan Olsdal, a w interesującym nas pierwszym okresie perkusistą był „ten heteroseksualny”, Steve Hewitt. Choć mamy do czynienia z grupą angielską ze Szwedem w składzie, to przy sporym nagięciu definicji można nazwać Placebo najsłynniejszym zespołem luksemburskim, bo Molko i Olsdal w Luksemburgu chodzili do jednej szkoły średniej – co prawda nie do tej samej klasy i poznali się zresztą dopiero po latach.
Specem od Placebo nie jestem, ale druga płyta zespołu wydaje się dla twórczości jego dość reprezentatywna. Spośród grup wymienionych w pierwszym akapicie najbardziej kojarzą mi się Smashingi, bo utwory niosą w sobie nastrój jakiejś nie do końca normalnej wrażliwości, a głos Molko jest wysoki i nieco skwaszony, jak u Corgana, pozbawiony jednak typowej czasem dla tamtego zrzędziarskiej maniery. Przy okazji kryje też w sobie powiew androgynii, spójny z wizerunkiem wokalisty.
Utwory można zasadniczo podzielić na trzy grupy. Pierwsza z nich to melodyjne, piosenki w średnim tempie, „zaostrzone” za pomocą szorstkich i zgrzytliwych gitar. Najbardziej przebojowo pod każdym względem wypada singlowy Every You, Every Me, zasuwający do przodu jak jakiś New Order, ale on pojawia się dopiero w drugiej połowie albumu, a już otwieracz Pure Morning z zapętlonym riffem zdecydowanie zachęca do zapoznania się z resztą, i to od pierwszych  wersów: „A friend in need’s a friend indeed, a friend with weed is better”;. Nie dziwi też wybór na singiel dynamicznego You Don’t Care About Us, w zwrotce niesionego dynamiczną partią basu, podczas gdy refren kojarzy mi się dlaczegoś z Manicsami.  Drugą, najmniejszą grupę tworzą utwory bardziej czadowe i turpistyczne, pędzące do przodu na punkową modłę: Brick Shithouse (idiomatyczne określenie niezbyt inteligentnego osiłka) oraz Scared of Girls, choć i w nich dysonansowo zgrzytająca zwrotka kontrastuje się ze względnie melodyjnym refrenem. Trzecia wreszcie kategoria obejmuje utwory łagodne (choć nadal gęste emocjonalnie), w wolnym tempie. Najlepszy wydaje się tu rozleniwiony Ask for Answers, który mi się kojarzy z łagodniejszą odsłoną wczesnego Radiohead, choć jest to skojarzenie wyjątkowo luźne. Dominuje jednak ponury nastrój, utrzymujący się w utworze tytułowym (z neurotycznym doładowaniem w refrenie) czy w The Crawl. Utworów o takim charakterze jest, jak na mój gust, na płycie za dużo, byłaby bardziej zapamiętywalna, gdyby się na niej znalazło więcej tych żwawszych.
Zgodnie z modą lat 90., rozpropagowaną zwłaszcza przez Nirvanę, płyta zawiera ukryty utwór, umieszczony po dłuższej pauzie następującej po finałowym Burger Queen, żeby zaskoczyć ludzi, którzy nie od razu wyłączają odtwarzacz. Evil Dildo to dość długi, ponury w zasadzie instrumental, z wykorzystaniem pogróżek nagranych na sekretarkę Briana Molko.



Kiss, Dynasty, 1979

Na temat zespołu Kiss już tu kiedyś pisałem, i to nawet dwa razy. Wobec tego, bez powtarzania podstawowych informacyj, przypomnę tylko, że pod koniec lat 70. zespół słynny tyleż dzięki przebojowej muzyce, co za sprawą ekscentrycznych makijaży i ogólnego show scenicznego (a czasem nawet obscenicznego), był w amerykańskim biznesie muzycznym prawdziwą instytucją. Dynasty powstała w okresie, gdy mury tej instytucji zaczynały już pękać. W poprzednim roku Gene Simmons, Paul Stanley, Ace Frehley i Peter Criss równocześnie wydali płyty solowe, lecz kiedy przyszła pora na nowo wejść razem do studia, okazało się, że Criss gra poniżej poziomu i w ogóle się nie przykłada. Wkrótce miał zostać usunięty z zespołu, ale tymczasem jego udział w nagrywaniu Dynasty ograniczył się do jednego utworu, Dirty Livin’, w którym nie tylko zagrał, ale i zaśpiewał. Na reszcie albumu wystąpił sesyjny perkusista, Anton Fig rodem z RPA, który miał jeszcze bębnić na omawianej tu już ogniś płycie Unmasked.
            Niektórzy uważają Dynasty za ostatni dobry album Kiss, inni wręcz przeciwnie – właśnie za ten, na którym zespół zszedł na psy. Nie chodziło wyłącznie o kwestie personalne: grupa dała się ponieść dominującej wówczas modzie na disco (albo ludzie z wytwórni kazali im dać się ponieść). Z perspektywy czasu ta rockowo-dyskotekowa hybryda brzmi jednak całkiem stylowo, a do tego przyniosła jeden z największych hitów Kiss: I Was Made for Lovin’ You, napisany wspólnie z Desmondem Childem. Kiedy przed laty w Białymstoku po raz pierwszy usłyszałem z kasetowej składanki ten prymitywnie łupiący rytm (dobrze przynajmniej, że grany przez żywą sekcję), równie prostą linię basu (tą razą gra na nim Stanley), rymy częstochowskie oraz falsetowe zaśpiewy, nie mogłem opanować niesmaku, ale z czasem rzecz pokryła się zeitgeistem, a mimo swego prymitywizmu jest całkiem chwytliwa. Na Dynasty wali prosto między oczy jako otwieracz – choć wczesne wydanie albumu miało podobno inną kolejność piosenek. W jego cieniu pozostaje równie udany, o ile nie lepszy Sure Know Something, też śpiewany przez Stanleya, lecz na basie gra, jak należy, Simmons. „Disco z gitarami” (a nawet z solówkami) słyszymy też we wspomnianym już Dirty Livin’ Crissa. Zbliżona stylistyka miała się utrzymać na Unmasked.
            Jeśli chodzi o stricte rockery (z których zresztą większość również nadaje się do tańca), to wybija się trzeci z kawałków śpiewanych przez Stanleya, czyli całkiem przebojowy Magic Touch. Nie zawodzi Gene Simmons, podrzucając fajne riffowce Charisma i X-Ray Eyes, choć jego wkład w album jest proporcjonalnie mniejszy niż do tej pory. Ace Frehley zaśpiewał natomiast w 2,000 Man – przeróbce Rollingów, a także w utworach autorskich: Hard Times i Save Your Love, przy czym ten drugi wyraźnie najsłabszy na płycie, a co gorsza ostatni, więc średnio się sprawdza jako jej zamknięcie.



Bryan Ferry, Boys and Girls, 1985

Wśród ulubionych wykonawców, których słuchałem w czasach licealno-studenckich, pisałem już o Jethro Tull, The Allman Brothers Band, ELP i Thin Lizzy. Nie wspomniałem jeszcze Roxy Music – a nie ma Roxy Music bez Bryana Ferry. Ten wokalista i pianista zasłynął dyskretnie autoironicznym imażem dandysa, dla którego inspiracją byli croonerzy w rodzaju Franka Sinatry czy artystów jeszcze z dwudziestolecia. O dziwo, z muzyką rockową, i to dość awangardową (bo choć Roxy zaliczano do glam rocka, to wrzucić tę grupę do jednego worka ze Slade dało się chyba tylko ze względu na stroje), konweniowało to zaskakująco dobrze, a nawet zjawiskowo. Teraz przyszła mi pora sięgnąć po solową twórczość wokalisty. Boys and Girls była już jego szóstą płytą, a pierwszą po definitywnym rozwiązaniu Roxy Music.
Na początku lat 70. Ferry’ego nie przyjęli do King Crimson, jednak w latach 80. i on, i Robert Fripp dali się ponieść fascynacji muzyką afrykańską. Słychać to w otwierającym płytę Sensation, z rytmem nieco przypominającym This Is The Picture Petera Gabriela. Co jeszcze łączy tę trójkę wykonawców? Tony Levin! Partia basu w Sensation, jak i w paru innych utworach, jest bardzo charakterystyczna. Za to solo gitarowe to ewidentny David Gilmour, i to nie metafora: filar (chwilowo wówczas nieistniejącego) Pink Floyd naprawdę tu występuje. W Valentine słychać zaś innego gitarowego mistrza z górnej półki – Marka Knopflera.
W nagraniu wzięło udział sporo znanych nazwisk i kilka mniej znanych. Wraz z Knopflerem przyszedł z Dire Straits klawiszowiec Guy Fletcher, zaś na perkusji pojawia się jazzman Omar Hakim. Jest też na gitarze znany producent Nile Rodgers oraz wiolonczelista Martin McCarrick, później przez wiele lat członek północnoirlandzkiej grupy punkometalowej Therapy? Co się tyczy basu, to prócz Levina cztery struny szarpie m.in. jazzowy wirtuoz Marcus Miller, ale ja i tak wszędzie wizualizuję sobie łysego wąsacza. Ciekawostka: wśród personelu nagraniowego wymieniony został niejaki Mike Krowiak.
W ramach kariery solowej Bryan Ferry lubił se czasem pośpiewać kowery, ale Boys and Girls zawiera wyłącznie jego autorskie piosenki, tylko Don’t Stop the Dance napisał we współpracy z Rhettem Daviesem. Materiał jest całkowicie pozbawiony zadziorów, utrzymany w spokojnych tempach, właściwie bardziej popowy niż rockowy, ale jest to pop szlachetny. Gdzieniegdzie pojawiają się refleksy jazzu, jak w Don’t Stop the Dance z Millerem na basie i smoothjazzową partią seksafonu, na kierym gra David Sanborn. Właściwie tylko The Chosen One jest nieco nudnawy, a Stone Woman byłaby lepsza, gdyby się tyle nie ciągnęła. Najbardziej w ucho wpada Slave to Love, kojarzący mi się z wcześniejszym Avalonem, tytułowym utworem ostatniej płyty Roxy Music. Nic dziwnego, bo oprócz powyżej wymienionych nazwisk Ferry’emu towarzyszą prawie wszyscy muzycy, co na Avalonie wspierali gościnnie podstawowy skład Roxy. W gruncie rzeczy cała Boys and Girls wydaje mi się kontynuacją tamtego kierunku. Pod względem wykonania jest to nieodrodne dziecko lat 80., w niczym nie gorsze od produkcji Phila Collinsa, a czasami nawet lepsze, gdyż Bryan Ferry zdecydowanie góruje nad perkusistą pod względem kreowania nastroju melancholii i ogólnej elegancji.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz