Jethro Tull, Roots to Branches, 1995
Wersję kompaktową tego albumu kupiłem po dwudziestu
latach bez trzech miesięcy od zdobycia kasety, i to jeszcze w dziewiętnastą
rocznicę katowickiego koncertu Jethro Tull, na którym byłem.
Wspominałem już, że Jethro to
mój ulubiony zespół wszech czasów. Od kiedy na Boże Narodzenie 1997 dostałem
kompakt Heavy Horses, urzekła mnie bogata, pomysłowo zaaranżowana muzyka
czerpiąca z rozmaitych inspiracji – od bluesa i jazzu, przez muzykę poważną,
zwłaszcza barokową, po folklor szkocki i inny. W dodatku fakt, że Ian Anderson
jest nie tylko wokalistą, ale i flecistą, pozwolił mi zrozumieć, że można grać
muzykę rockową, i to jeszcze z czadem, nie ograniczając się do standardowego
instrumentarium strunowo-perkusyjnego. Do tego dochodziły inteligentne, dalekie
od banału teksty, które pomogły mi znacznie poszerzyć słownictwo. Być może bym
się dziś nie zajmował zawodowo językiem angielskim, gdyby nie Anderson.
A jednak, gdy w wakacje
następnego roku kupiłem kasetę Roots to Branches w sklepie muzycznym
przy ulicy Sienkiewicza w grodzie Białymstoku, przeżyłem rozczarowanie.
Muzyka nie była tak porywająca jak na Heavy Horses, bardziej refleksyjna.
Brzmienie zespołu też wyglądało zupełnie inaczej, mocno uklawiszowione i z
zupełnym brakiem nawiązań do brytyjskiego folku. Przekonałem się dopiero po
jakimś czasie i iluś tam przesłuchaniach.
Dziś uważam Roots to
Branches za jedną z najlepszych płyt zespołu, a w okresie po 1979 r. nawet
najlepszą. Był to bowiem powrót do formy po zagubieniu życiowym Jethro Tull w
latach osiemdziesiątych, kiedy to Anderson najpierw poszedł w elektronikę, a
potem zaczął ściągać od Dire Straits. Nie bez znaczenia były tu najnowsze
doświadczenia lidera, który nieco wcześniej wydał drugą płytę solową, Divinities.
Zawierała ona dwanaście utworów na flet i orkiestrę, inspirowanych muzyką świata,
np. Bliskiego Wschodu czy Indii. Z perspektywy czasu Anderson twierdził,
że były to szkice, które pomogły mu wytyczyć dalszy kierunek artystyczny dla
Jethro. W dodatku córka, studentka fletu na akademii muzycznej, pokazała mu, że
przez całe życie stosował niewłaściwe palcowanie. I rzeczywiście, w partiach
fletu słychać odmianę, są mniej „czadowe”, a bardziej skomplikowane, wiją się
orientalnie.
Skład jest prawie identyczny
jak na pamiętnym katowickim koncercie: Andersonowi towarzyszy tradycyjnie
Martin Barre na gitarze, a także Doane Perry i Andrew Giddings: spośród
licznego stada perkusistów i klawiszowców, którzy przewinęli się przez Jethro
od połowy lat 80., ci dwaj zostali na dłużej. A kto się zmienił? Basista. W
Katowicach pięć strun szarpał „młodszy od Aqualunga” Jonathan
Noyce, podczas gdy na albumie słyszymy jeszcze Davida Pegga, byłego (z
przerwami) członka Fairport Convention, z Jethro Tull związanego od początku
lat 80. Już niebawem miał odejść z zespołu i na Roots to Branches występuje
tylko w trzech utworach. W pozostałych rolę basisty przejął sideman Steve
Bailey, z wyjątkiem dwóch, co do których w ogóle nie podano, kto gra na basie.
Jaki był skutek? Album ma jędrne
i przestrzenne, a przy tym spójne brzmienie. Jak przystało na Jethro Tull,
wszechobecny jest trademarkowy instrument Andersona. Lider jednak gra tu nie
tylko na metalowym flecie koncertowym, ale i na indyjskich wynalazkach bambusowych,
a prócz tego korzysta z gitary akustycznej. Równie rozpoznawalne pozostają elektryczne
partie gitarowe Barrego. Ogromną rolę odgrywają instrumenty klawiszowe –
syntezatorowa, quasi-orkiestrowa mgła wypełnia przestrzeń, Giddings ma w ogóle
spore pole do popisu, także w dziedzinie solówek i różnych wpadających w ucho
zagrywek.
Na Roots to Branches dominują
utwory pełne kontrastów dynamicznych, przy czym ostrzejsze i bardziej
charakterystyczne skupione są na początku. Kanwę tytułowej piosenki stanowi
złowieszczy, skradający się riff, w którym dopiero po dwudziestu latach
rozpoznałem potomka Aqualunga, powtarzany raz łagodniej (w zwrotkach),
raz ostrzej (głównie w refrenach), a do tego dochodzi jazzująca wstawka
instrumentalna. Ostrzejsze gitary występują w Out of the Noise (choć
nieco schowane w miksie i dobrze zrównoważone z fletem i fortepianem), jak i w This
Free Will, gdzie ciężkie riffy w tle doskonale dopełniają partii
syntezatora, imitujących to obój, to orkiestrę. Kolejny mocny punkt to Dangerous
Veils z jazzującą solówką fortepianu i dość zapamiętywalnym refrenem. Rare
and Precious Chain (jedyny, który zagrali w Katowicach w 1999) jest najbardziej
„arabski” w całym albumie, a zestawienie stosunkowo łagodnej zwrotki
z dynamiczniejszym refrenem słychać i w siedmiominutowym Valley.
Im dalej w las, tym bardziej
refleksyjnie się robi. Można stwierdzić, że zgromadzenie na początku głośniejszych
i szybszych utworów niekoniecznie było dobrym pomysłem. Płytę kończy bowiem kombo
trzech autentycznie smutnych (i zinstrumentowanych równie kunsztownie jak
reszta) ballad. Najbardziej przejmująca jest At Last, Forever, trwająca
równo tyle, co Stairway to Heaven, choć zupełnie odmienna muzycznie i
tekstowo. Po niej dokładają Stuck in the August Rain oraz finałowa Another
Harry’s Bar. Taka kombinacja wydaje się chwilami zbyt dołująca i może
dlatego początkowo nie mogłem się przekonać do tego albumu. Należy tu dodać, że
wersja kompaktowa okazuje się mieć nieco inną dynamikę od kasety, gdyż Valley
zamieniono miejscami z Wounded, Old and Treacherous.
Jak zwykle u Andersona, istotne
są teksty. W Roots to Branches pojawia się jeden z jego ulubionych motywów
– krytyka religii zorganizowanej, chodzi bowiem o to, jak dobre intencje
założycieli religii („korzenie”) ulegają wypaczeniu przez późniejszych interpretatorów
(„gałęzie”). Out of the Noise to obrazek obyczajowy przedstawiający
bezpańskiego psa toczącego codzienną walkę o przetrwanie na ulicach wielkiego
miasta. Beside Myself nawiązuje do ogromnych kontrastów społecznych
dostrzeżonych przez Andersona w czasie pobytu w Indiach. W Valley, częściowo
inspirowanym toczącą się wówczas wojną w byłej Jugosławii, mowa o tendencji
ludzi do dzielenia bliźnich na „nas” i „onych”. W At Last, Forever
umierający przemawia do swojej towarzyszki życia. Natomiast w Wounded, Old
and Treacherous pojawia się kolejny motyw wędrujący, znany co najmniej od
czasów „trylogii wiejskiej” z końca lat 70.: Natura odpłacająca człowiekowi za
złoczyny, jakich z jego strony doznała.
Monster
Magnet, God Says No,
2000
Ten album też miałem na kasecie, ale znacznie później niż
płytę wyżej omawianą, bo na drugim roku studiów. Kasety wychodziły wtedy z
użycia, przez co w rozmaitych sklepach nawet wartościowe pozycje trafiały do
koszy z przeceną.
Monster Magnet, nowodżersejski zespół pod wodzą
obleśnego wokalisty Dave'a Wyndorfa, rozpoczął działalność w latach 90.,
inspirując się przetworzonymi wpływami psychodelii i space rocka (a jego
pierwszy hit zainspirował superbohaterkę Marvela). Prawdziwą popularność
przyniósł mu wydany w 1998 r. Powertrip, zawierający kilka całkiem przebojowych
kompozycji. W dobie rap metalu i nu metalu kapela grająca właściwie hard rocka o
silnym zabarwieniu psychodelicznym (później podobne granie nazwano stoner
rockiem) stała się zjawiskiem prawdziwie ożywczym. God Says No był nie
gorszy, a chwilami nawet myślę, że lepszy.
Jak najkrócej
scharakteryzować styl Monster Magnet? Wyndorf śpiewa z abnegacką manierą
zbliżoną do Jaggera czy Iggy Popa, przy czym głos ma jednak niższy. Kanwę
utworów stanowią hipnotycznie powtarzane riffy, dużo też dziwnych hałasów w tle
i elementów retro. Mamy tu niesamowity, trochę narkotyczny klimat, przywodzący na
myśl filmy Tarantino czy Rodrigueza, ale przede wszystkim stare sajęsfikszyny i
horrory z lat sześćdziesiątych.
Materiał, zwłaszcza na
początku, zdominowan jest przez riffowce: Melt ciężko sunie do przodu jak
lawa plugawa, przy czym brzmienie wzbogaca w nim archaiczny melotron. Po nim odmianę
przynosi szybki Heads Explode z solówką gitarową rodem jakby z dawnego
serialu szpiegowskiego. Apokaliptyczny charakter, zgodnie z tytułem, ma Doomsday,
który brzmi jak Bo Diddley w kosmosie. Brzmienie Kiss of the Scorpion
wzbogacają za to hulające organy w stylu końca lat 60. Chwilę oddechu
przynosi dopiero God Says No, a
kompletnym skokiem w bok jest blues Gravity Well, kojarzący się
nieodparcie z Hats Off to (Roy) Harper Zeppelinów – niemiłosiernie
przetworzona gitara slide i zawodzenie Wyndorfa, który momentami
faktycznie zbliża się tu do Roberta Planta.
Na drugiej stronie (cały
czas mam na uwadze układ kasetowy) ton nadają dwa utwory siedmiominutowe: Queen
of You i Cry. Pierwszy ma niepokojącą zwrotkę z jakby
elektronicznym beatem perkusyjnym i bardziej dynamiczny refren, zresztą jeden z
najbardziej przebojowych na płycie. Drugi zaczyna się od organów rodem jakby z
wczesnego Pink Floyd, a potem napięcie stopniowo rośnie. Po tym punkcie
kulminacyjnym czy też katharsis zespół podsuwa na wyspokojenie Take It:
spokojniejszy głos Wyndorfa na tle elektronicznych postukiwań. Dodatkowo,
podobnie jak na kasecie, płyta zawiera bonus – przebojowy Silver Future.
Kult, Made in Poland, 2017
Kult ma wyjątkową renomę jako
zespół koncertowy. Szczególnie sławne są organizowane w październiku „trasy
pomarańczowe”. Lecz dopiero po 35 latach działalności wydał płytę live z
prawdziwego zdarzenia. Co prawda już czwartym albumem Kulcich był koncertowy Tan, ale po pierwsze, brzmiał on nie za
dobrze, po drugie, był ubogi pod względem repertuarowym, po trzecie, zespół wtedy
w ogóle jakoś tak stał na rozdrożu, a po czwarte, od tamtego czasu minęła cała
epoka. W 2010 macierzysta grupa Kazika Staszewskiego
wydała dwupłytowy MTV Unplugged – dobry,
ale nietypowy. Dopiero zaś w 2017 ukazała się koncertówka elektryczna, też
podwójna, prezentująca zespół w jego obecnej formie.
Tytuł
albumu, a także projekt graficzny (czarna okładka z poziomym zdjęciem zespołu
na scenie), nawiązuje do Made in Japan
Deep Purple, pomarańczowy kolor – oczywiście do „trasy pomarańczowej”, ale
mimowolnie grupa uczyniła nawiązanie do grafiki swoich pierwszych wydawnictw z
lat 80. Gdzie zostały wykonane nagrania, książeczka nie precyzuje, ale w pewnym
momencie Kazik rzuca ze sceny coś o Wrocławiu.
Jak
przystało na porządny album koncertowy, Made in Poland zawiera dość reprezentatywny
przekrój przez karierę zespołu. Koncert pochodzi z trasy promującej najnowszą
płytę Kultu, Wstyd, a więc sporo z niej piosenek się pojawia, łącznie z rozpoczynającym
cały zestaw Jeśli będziesz tam. Recenzent z „Teraz Rocka” kręcił nosem
na duży udział piosenek z dwóch ostatnich albumów. Jeśli o mnie chodzi, to ani Wstydu,
ani wcześniejszej płyty Prosto jeszcze nie miałem okazji
przesłuchać, więc ich wersje koncertowe wydają mi się całkiem dobrym
wprowadzeniem. Całkiem wpada w ucho refren Dwururki, choć prezentuje
dość stereotypowe podejście do osób biseksualnych (as in, „wszyscy bi żyją w
trójkątach”). Twoje słowo jest prawdą i Apokalipsa też nie
przynoszą, nomen omen, wstydu.
Nowy i najnowszy materiał
przeplatany jest starszym. Nie brakuje takich klasyków jak Arahja,
Czarne słońca, Do Ani, Hej, czy nie wiecie, Wódka (tu pod
alternatywnym, narzuconym przez peerelowską cenzurę tytułem Na całym świecie
źle się dzieje, koledzy) albo… Gdy nie ma dzieci. Silna jest
reprezentacja piosenek Stanisława Staszewskiego, i to nie tylko żelaznych
klasyków w postaci Baranka czy Celiny. Ta ostatnia nie wystąpiła
w patetycznej, powolnej wersji z Taty Kazika, jeno w skocznej aranżacji,
bliższej wykonaniu Kazika na Żywo, choć bez riffu zapożyczonego z Chinatown
Thin Lizzy, za to z dodatkowymi „lejącymi się” partiami, w których sekcja dęta
Zdunek-Glazik-Ważny daje upust swoim jassowym inklinacjom. Jedna z nich służy
za wstęp, na którego tle Kazik wyjawia, że jego ojciec napisał ten utwór w
prezencie ślubnym dla Celiny Hiszpańskiej, znajomej z Płocka.
Cieszy obecność Przyjdzie
wiosna, baronowo – mojego ulubionego utworu z Taty Kazika i chyba
najbardziej niedocenionego w powszechnym odbiorze (wiele czasu minęło, zanim
natknąłem się na recenzję, która by w ogóle o tej piosence wspomniała). Trzeba
jednak przyznać, że wersja koncertowa pozbawiona jest obecnego w wersji
studyjnej budowania napięcia. Kulci wykonują tu również pozostałe utwory Stanisława
Staszewskiego do wierszy K.I. Gałczyńskiego: Balladę o dwóch siostrach i
Śmierć poety.
Ogólnie
rzecz biorąc, zespół gra swoje z odpowiednią dawką profesjonalizmu. Dość mało
tu ostrych gitar, fundament brzmienia tworzy sekcja dęta, której członkowie
zresztą w ostatnich latach mieli – jak się okazuje – spory wkład kompozytorski.
Kazimierz Staszewski czasami ucieka się do naturalnej konferansjerki, zapowiadając
utwory i wyjaśniając, o czem one traktują.
Słabsze
momenty też się pojawiają. Maria ma syna ogólnie najmniej mi się podoba
z całej płyty Hurra!, a znam i takich, którzy uważają, że pod względem
ogłupiającego powtarzania jednej frazy idzie w zawody z Eins, zwei, Polizei.
Wersja z Made in Poland natomiast nie ma w sobie nawet tej energii,
która była w oryginale. Mieszane uczucia budzi z kolei Niejeden. Nie
taki znowu zły, tylko że śpiewa w nim niejaki Janusz – ale nie Grudziński ani
Zdunek, tylko Jan Staszewski, w sensie syn Kazika. Tak więc na tym koncercie
spotykają się trzy pokolenia Staszewskich, przy czym jedno tylko duchem.
Zasadniczy
set kończy Apokalipsa, po czym zespół wrzuca bisy, głównie z
początkowego okresu kariery: oczywiście obowiązkowe Mieszkam w Polsce,
Konsument, Po co wolność… Krew Boga, jeden z moich ulubionych
utworów Kultu w ogóle, wypada całkiem bogato w porównaniu z spartańsko
brzmiącym oryginałem – w końcu zamiast gołego seksofonu mamy tu trzyosobową
sekcję dętą. Za to w Totalnej stabilizacji słychać dwa głosy. Początkowo
myślałem, że Kazikowi towarzyszy Grudziński, autor tekstu, ale z książki
wynika, że to niejaki Guma. Na sam koniec, zgodnie z Kulcią tradycją, rozbrzmiewają
Sowieci, antyradziecka przyśpiewka na melodię Hej dziewczyno, hej
niebogo.
Przy koncertówce, zwłaszcza wykonawcy o dużym dorobku,
każdy słuchacz może narzekać, że nie weszły jakieś utwory, których akurat on by
posłuchał w wersji live. Warto dodać, że w Empikach dostępna jest trzecia płyta
zestawu, w białej okładce, zawierająca zupełnie inny zestaw utworów. Jak do
niej kiedy dotrę, to napiszę, co sądzę.
Black
Star Riders, All Hell Breaks Loose, 2013
O swoim uwielbieniu dla Thin Lizzy i o tym, skąd się
wziął zespół Black Star Riders, już kiedyś pisałem. Teraz przyszła pora włączyć
do płytoteki jego pierwszą płytę. Trudno ją jednak nazywać debiutem, bo zespół wszakże
gra od lat, tyle że pod inną nazwą. BSR wywodzą się z reaktywacji Thin Lizzy w
połowie lat 90., dotychczas działalność „odrodzonego” zespołu sprowadzała się w
zasadzie do odcinania kruponów, bo co to za Cienki Jaszczur bez zmarłego w
1986 r. Phila Lynotta. Kiedy jednak muzycy zdecydowali się nagrać
premierowe piosenki pod nowym szyldem, okazało się, że kontynuowanie tradycji
doskonale im wychodzi.
Jedynym dziś personalnym łącznikiem pomiędzy Black
Star Riders a oryginalnym Jaszczurem pozostaje dziś Scott Gorham (grał m.in. na
słynnym albumie Live And Dangerous), z „pośmiertnego” Thin Lizzy
pochodzi basista Marco Mendoza, na drugiej gitarze gra Damon Johnson. Bębnieniem
zajmuje się Jimmy DeGrasso, znany choćby z Megadeth czy występów z Alice
Cooperem. Skład jest zdecydowanie amerykański, więc dla równowagi jako
wokalista zaangażowany został Irlandczyk (północny) Ricky Warwick.
All Hell Breaks Loose zawiera właściwie wszystko, czego można by oczekiwać
po hipotetycznej płycie Thin Lizzy: heavymetalowe riffy, beztrosko durowe
tonacje, wpadające w ucho refreny, gitarowe unisona, melodyjne solówki… Warwick
ma głos podobny do „najczarniejszego syna Irlandii” i umie też śpiewać z
podobną manierą, choć po dłuższym słuchaniu widać niewątpliwą różnicę, brak mu
też charakterystycznej łobuzersko-romantycznej charyzmy Phila Lynotta. Pierwszy
na płycie utwór tytułowy, jeden z ostrzejszych i mniej melodyjnych, wypada jeszcze
mało reprezentatywnie, choć jego riff może się kojarzyć z pamiętnym Sha La La.
Zaraz potem następuje jednak Bound for Glory, nad którym już na tych
łamach się rozpływałem. Piosenka ta nie prowokuje już u mnie łez czystych,
rzęsistych, ale podtrzymuję opinię, że należy do najlepszych na płycie. Podobnych pereł
jest więcej: Kissing the Ground, Hey Judas, Someday Salvation…
Każdy z nich w innej epoce mógłby być
przebojem.
Oprócz tych mniej lub bardziej optymistycznych prawie-hitów
mamy na płycie przykłady dobrego warsztatowo hard rocka, trudniejsze w
słuchaniu, choć i w nich nie brakuje charakterystycznych unison gitarowych: Bloodshot,
Hoodoo Voodoo albo Before the War. Nawiązują one do mroczniejszego
wcielenia Cienkiego Jaszczura, za to Valley of the Stones ma szybko
dudniący riff o rodowodzie już zdecydowanie nowocześniejszym i dopiero refrenem
sięga do korzeni.
A jednak różnica kryje się nie tylko w barwie głosu
Ricky’ego. Słychać, że Black Star Riders to niewątpliwie zespół z USA.
Wprawdzie już Lynott chętnie sięgał po tematykę Dzikiego Zachodu (Cowboy
Song, Massacre, Killing of the Buffalo), ale na tej płycie
unosi się uchwytna aura estadounideńskości. Paradoksalnie najmniej amerykański
muzycznie Kingdom of the Lost jest najbardziej amerykański tekstowo.
Patriotyczny przekaz tekstu (wzmocniony przez wideoklip z weteranami)
zestawiono z brzmieniem irlandzkich instrumentów ludowych: tin whistle, dud uillean
i bodhranu.
Suma sumarów jest to jednak
bardzo udolna kontynuacja tradycji Thin Lizzy. A że członkowie Black Star
Riders dodali coś od siebie? Trudno, żeby ciągle ino kopiowali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz