wtorek, 20 listopada 2018

Żałoba i obscena, czyli płyty zdobyte latem




Kora, Ping pong, 2011


Kora odeszła 28 lipca. Nie była to wiadomość zaskakująca – artystka od dawna mówiła o swojej chorobie, w ostatnich miesiącach dało się dostrzec w mediach strzępki informacji sugerujące, że nie jest dobrze – ale zawszeć smutno. Jak stwierdził w „Wyborczej” na początku sierpnia znany bloger MRW (co prawda w związku ze śmiercią kogoś zupełnie innego) – „Żałobę po wielkim twórcy najlepiej przeżywać, wracając do jego dzieł”. Tak więc na nadmorskich wczasach wszedłem w posiadanie ostatniej płyty Kory, wydanej pod własnym imieniem w 2011, już po rozwiązaniu Maanamu.
Z solowymi albumami Kory jest tak, że sprawiają na ogół wrażenie odskoczni od macierzystej grupy. Najpierw, w 1988 r., była Bela pupa, nagrana z Püdelsami i zawierająca utwory zespołu Düpą (na którego gruzach, po samobójczej śmierci ekscentrycznego Piotra Marka, powstali Püdelsi). Była to rzecz mocno undergroundowa, turpistyczna i trudna do słuchania. Już w latach 90. powstał minialbum Ja pana w podróż zabiorę, gdzie z pomocą dwóch braci Pospieszalskich Kora wykonywała piosenki Kabaretu Starszych Panów, następnie Kora ola ola! w konwencji latynoskiej oraz Metamorfozy, czyli zestaw przebojów Maanamu przerobionych na muzykę klubową. Jak w tym kontekście wygląda Ping pong? Jak rockowa, gitarowa płyta kontynuująca tradycje Maanamu.
W składzie znaleźli się dwaj stosunkowo mało znani gitarzyści: Krzysztof Skarżyński i Mateusz Waśkiewicz. Ten drugi grał w ostatnim wcieleniu Maanamu zamiast Marka Jackowskiego – możliwe, że go widziałem na żywo w amfiteatrze przy częstochowskiej Promenadzie Niemena, gdzie grupa podpitych słuchaczy domagała się… Dmuchawców. Na Ping pong Waśkiewicz napisał prawie całą muzykę. Sekcję rytmiczną tworzą weterani: basista Marcin Ciempiel (dawniej członek m.in. Oddziału Zamkniętego czy Apteki) już w latach 80. zagrał w „awaryjnym” składzie Maanamu na płycie Się ściemnia, za perkusją zasiadł zaś Artur Hajdasz, ongiś z Püdelsów. Składu dopełnia inny perkusista, Chris Aiken (zagadnięty o niego Google pokazuje chyba zupełnie innego muzyka o tym samym nazwisku). Z występców gościnnych najbardziej znani są klawiszowcy: Rafał Paczkowski (producent płytowy, współpracujący m.in. z Lady Pank na Tacy sami) i Bogusław Pezda (lider industrialnej kapeli Agressiva 69 – nie mylić z naziolską grupą, która zerżnęła z niej nazwę, tylko numerek zmieniła).
Jaki jest efekt? Ogólnie satysfakcjonujący. Zaczyna się od dynamicznej gitarowej jazdy w utworze tytułowym, choć Kora nie forsuje już głosu jak w Żądzy pieniądza czy Ściemnia się, na całej płycie śpiewa w spokojny sposób, nawet w tych szybszych piosenkach. Dynamicznie wypada też mój ulubiony Nie jestem biała i nie jestem czarna, chyba najbardziej chwytliwy na płycie. Trzecim mocnym punktem jest Czarna żmija – skojarzenia z Rowanem Atkinsonem czysto przypadkowe, bo tekstowo to obraz wielkomiejskiej dżungli, a muzycznie utwór mieści się bardziej w konwencji współczesnego polsko-brytyjskiego rocka alternatywnego, indie czy jak to tam zwać, z basem pulsującym jak u tych wszystkich pogrobowców New Order. Podobną nieco stylistykę prezentuje zamykające płytę Jedno słowo wszystko zmienia. Wysoce uczuciowy głos Kory na syntezatorowym tle należącym już zdecydowanie do XXI wieku sprawia tu wrażenie pewnego dysonansu stylistycznego, ale nie jest to niemiłe.
Średnie tempo reprezentuje Przepis na szczęście – jedyna na tym albumie kompozycja Marcina Macuka, z motoryczną zwrotką, w której Kora właściwie półrecytuje, i bardziej lirycznym refrenem. Radiowa fala jest dla odmiany liryczna w całości, tyle że na dość motorycznym szkielecie sekcji rytmicznej. Ze spokojniejszych, bardziej balladowych utworów najlepiej odbieram Strefę ciszy z osobliwie wibrującym głosem Kory i czymś brzmiącym jakby melotron. Według podobnego schematu zbudowany jest Spójrz w oczy chwili, wzbogacony o akordeon.
Ping ponga słucha się dobrze, ale suma sumarów płyta daje dobitnie do zrozumienia, że Marek Jackowski wielkim artystą był. Mateusz Waśkiewicz nie ma porównywalnego talentu do melodii, a choć jego utwory nawet wpadają w ucho, to są prostsze, brakuje im finezji znanej z Maanamu. Najbardziej do stylu (późnego) tej legendarnej kapeli zbliża się Nigdy nie zamknę drzwi przed tobą, ale można dyskutować, czy to nie jest przede wszystkim zasługa wulkanicznej osobowości Kory i bardzo charakterystycznej poetyki jej tekstów.




Jethro Tull, Catfish Rising, 1991


Ostatnio miałem tu na warsztacie Roots to Branches, a już w sierpniu wpadła mi w ręce wcześniejsza regularna płyta studyjna Jethro Tull. Jak wówczas pisałem, lata osiemdziesiąte były dla zespołu okresem pewnego zagubienia. Wraz z radykalną zmianą składu Ian Anderson zmienił też styl, wprowadzając elektronikę, co okazało się strzałem dość chybionym. Sytuacja uległa poprawie wraz z wydaniem w 1987 nagrodzonego Grammy – zresztą na wyrost – albumu Crest of a Knave, na którym z kolei, wraz z powrotem do okołofolkowych źródeł, pojawiły się potężne inspiracje Dire Straits. Słabszą chyba kopią tej płyty okazała się Rock Island, a w lata dziewięćdziesiąte grupa weszła z Catfish Rising.
W latach 80. rdzeń Jethro Tull stanowiło trio: Anderson, Martin Barre na gitarze i Dave Pegg na basie. Towarzyszyła im amorficzna chmura gościnnie występujących perkusistów i klawiszowców. Na Catfish zaczęły się już pojawiać oznaki stabilizacji, bo bębni przeważnie Doane Perry, który miał zostać w Jethro aż do początku XXI wieku. Tylko w utworze Still Loving You Tonight zamiast niego zagrał Scott Hunter, ale nie został wymieniony w opisie płyty, Anderson naprawił to przeoczenie dopiero w reedycji z 2006 r. Co do klawiszowców – w trzech utworach pojawia się już Andrew Giddings, którego usłyszymy na kolejnych albumach, po jednym zaszczycili Foss Patterson i John „Rabbit” Bundrick (znany ze współpracy z Free czy The Who), a poza tym na klawiszach zagrał sam Anderson. Dodajmy, że w okresie sesji nagraniowej David Pegg koncertował czasem ze swą macierzystą grupą Fairport Convention, więc nie zawsze mógł być w studiu i w trzech piosenkach (i to tych najlepszych) zastępował go syn, Matt Pegg. W książeczce napisano, że „podczas gdy ojciec mył włosy”, ale to swoisty żart – Pegg senior jest przecież łysy.
Jaki był efekt? Całkiem korzenny. Mimo aż tylu klawiszowców, zdecydowanie mniej tu elektroniki niż na płytach z lat 80., za to więcej instrumentów akustycznych. W książeczce lider wręcz twierdzi, że Catfish to najbardziej bluesowy album zespołu od czasu debiutu. Ale to nie jest blues w stylu amerykańskim, nie jest to też typowy bluesrock brytyjski: jest to po prostu blues jethrotullowy. Gitary i mandoliny tworzą charakterystyczną tkankę brzmieniową, Barre w swoim stylu wywija riffy i solówki, a przede wszystkim głos i flet Andersona nie pozwalają pomylić tej muzyki z jakimkolwiek innym zespołem – nawet z Dire Straits, którymi inspirację słychać głównie w Rocks on the Road. Anderson śpiewa w nim nawet pod Marka Knopflera, ale w innych utworach brzmi całkiem po swojemu.
Już dawno Jethro Tull nie zaserwował słuchaczom czegoś tak czadowego jak This Is Not Love z mocnym riffem i wpadającym w ucho refrenem. Grali go zresztą w Katowicach w 1999 r. Zespół idzie za ciosem w spokojniejszym, ale wciąż dynamicznym Occasional Demons. Bardziej motoryczną część repertuaru reprezentują ponadto rozsolówkowany Sparrow on the Schoolyard Wall (startuje powoli, potem się rozkręca) czy Doctor to My Disease (niektórzy widzą tu jeszcze jedną inspirację, pisząc żartobliwie: „ZZ Tull”).
Wśród spokojniejszych utworów wyróżnia się Still Loving You Tonight – podniosły blues z orkiestrowym tłem. Wybrzmiewają tu solówki na gitarze klasycznej, przywołujące ducha to li Santany, to li Gary’ego Moore’a. Piosenkę znałem dotąd z albumu koncertowego A Little Light Music (którego tytuł zresztą pochodzi z Rocks on the Road), ale wersja studyjna znacznie przewyższa tamtą dzięki bogatszemu brzmieniu. Odmienny, znacznie prostszy jest Sleeping with the Dog – z klasycznie bluesowym rytmem i progresją akordów, a do tego z solówkami fletu i wsamplowanymi szczeknięciami psa. Z kolei Thinking Round Corners albo Gold Tipped Boots, Black Jacket and Tie mają posmak bardziej folkowy, z mandolinami.
Anderson nie zapomniał i o dawce obleśności. Na poprzedniej płycie znalazł się dotyczący miłości doustnej Kissing Willie, po latach uznany przez artystę za jeden z najgorszych utworów, jakie stworzył. Tym razem wątek seksualny kontynuuje Roll Yer Own, poświęcony autoerotyzmowi w wersji żeńskiej – ale spokojny, w melancholijnym nastroju, w zasadzie w całości akustyczny.
Reedycja z 2006 zawiera bonus Night in the Wilderness, dość dynamiczny, ale nie wyróżniający się specjalnie z ogółu, choć to właśnie w nim pojawia się tytułowy dla całego albumu motyw suma, oraz koncertową wersję Jump Start, utworu sprzed dwóch płyt.
Nie jest to najlepsza płyta Jethro, choć zawiera parę mocnych punktów. Podstawowa jej wada polega na tym, że za długa i za mało urozmaicona. Większość drugiej połowy można by wywalić i płyta byłaby bardziej zwarta. Nawet i w takiej sytuacji jednak nie dałoby się ukryć, że te piosenki zdecydowanie stoją na barkach swoich poprzedniczek.




Neil Young, Chrome Dreams II, 2007


Miałem kiedyś kupić ten album w internetach, ale całkiem nieoczekiwanie znalazłem go w osiedlowym hipermarkecie, i to za przystępną cenę. Zapyta ktoś: a gdzie Chrome Dreams część pierwsza? Powstała trzydzieści lat wcześniej, ale Young odstawił ją na półkę, a nagrane wtedy utwory zrecyklował na późniejszych płytach.
Neil Young, Kanadyjczyk należący (obok Dylana czy Springsteena) do grona tych wykonawców, w których twórczości przegląda się Ameryka, od lat porusza się na przecięciu rocka, country, bluesa, folku i paru innych rzeczy, a jego skłonność do muzycznej surowości – której najważniejszym przejawem jest niezwykle przesterowane, charczące brzmienie gitary – stała się inspiracją dla nurtu grunge. Pearl Jam zresztą dostąpił ongiś zaszczytu akompaniowania Youngowi na płycie Mirror Ball.
Nagrywając swój dwudziesty ósmy album, artysta nie tylko zaśpiewał charakterystycznie wysokim, jękliwym głosem, nie tylko tradycyjnie zagrał na gitarze i harmonijce, ale zarejestrował partie kilku innych instrumentów (banjo, fortepian, organy). Na akompaniatorów wybrał sprawdzonych współpracowników. Znalazł się wśród nich Ben Keith, countrowy weteran gitary pedałowej stalowej, znany z płyty Younga Harvest z 1972 r., zmarły cztery lata temu basista Rick Rosas oraz perkusista Ralph Molina, stały członek zespołu Crazy Horse, z którym Young czasem grywa, a czasem nie. Gdzieniegdzie odzywają się też tzw. chórki, w tym grupa żeńska The Jane Wyatts.
Głównym powodem, który skłonił mnie do zakupu tej płyty, jest Ordinary People. To Neil Young w najlepszym, epickim wydaniu, jak w Cortez the Killer, Change Your Mind czy nawet Words. Podniosły nastrój tworzony za pomocą dość prostych środków, kroczący rytm nabijany przez niestrudzoną sekcję rytmiczną, brudne brzmienie gitary, mocny i zapadający w pamięć riff dęciaków po każdym refrenie, mnóstwo solówek gitary, saksofonu, trąbki i czego tam jeszcze… Na takim tle Young snuje zaangażowaną społecznie opowieść o współczesnej Ameryce, gdzie nieuczciwi biznesmeni bogacą się na handlu bronią, zwykli ludzie w pocie czoła zarabiają na codzienną egzystencję, starając się jednocześnie nie wypuszczać chałtury, a bezdomni sypiają w ruinach fabryki, w której dawniej pracowali. I tak to płynie jak w transie, przez całe osiemnaście minut. Ordinary People to nie całkiem nowość, bo pierwszą wersję artysta skomponował jeszcze w 1988 r. i od tej pory grywał na koncertach (przed wydaniem tej płyty znane były nagrania pirackie, różniące się długością czy liczbą zwrotek). W wersji z Chrome Dreams II bębni Chad Cromwell, Keith gra dla odmiany na saksofonie (jako jeden z sześcioosobowej sekcji dętej), pojawia się też kolejny z członków Crazy Horse – gitarzysta Frank Sampedro.
A co poza tym? Oczywiście sporo country, przyozdobionego zawodzeniem gitary pedałowo-stalowej i zagęszczonego głównie w pierwszej połowie płyty. Beautiful Bluebird, rozpoczynający się od melancholijnej harmonijki, kojarzy się wręcz z Out on the Weekend, który otwierał Harvest. Takie utwory jak Shining Light, The Believer albo Ever After zawierają dawkę słodyczy, która może być trudna do zniesienia dla nieprzygotowanego słuchacza. Przykładem mniej słodzącego, bardziej „korzennego” country jest Boxcar. Za to na drugiej połowie płyty dominuje rock. Dynamiczne, jadące naprzód utwory z wieloma zgrzytliwymi solówkami, jak Spirit Road albo Dirty Old Man, przywołują ducha mojego ulubionego albumu Ragged Glory, choć nie są aż tak dobre. Czadu z pewnością im nie brakuje, nawet jeśli brakuje melodii, zaś występujące w tych utworach countrowe chórki wcale nie stwarzają poczucia dysonansu. Mamy też w tej kategorii kolejny długaśny utwór: No Hidden Path liczy ponad czternaście minut! Płynie on jednak w spokojnym tempie i nie zbliża się epickością do Ordinary People. Na koniec Young znowu łagodnieje w The Way z udziałem nowojorskiego chóru dziecięcego.
Płyta jest dość równa, ale gdyby nie Ordinary People, to pewnie by nie wzbudziła mojego zainteresowania.

Wersja znacznie inna, jeszcze z 1988


Frank Zappa, Apostrophe (‘), 1974


Frank Zappa to postać nietuzinkowa, nie tylko ze względu na charakterystyczny zarost (wąsy w kształcie odwróconych byczych rogów + zbliżony do prostokąta soul patch pod dolną wargą). Muzyczny erudyta, poruszający się płynnie w szeregu gatunków, od rocka i mniej czy bardziej tandetnego popu, przez jazz, po muzykę współczesną, a nawet neodawną. Multiinstrumentalista i mistrz gitary, choć wzdragał się przed mianem wirtuoza. Lider zespołu, dobierający sobie jak najlepszych współpracowników i tyrańsko zmuszający ich, by dawali z siebie wszystko. Satyryk o ostrym poczuciu humoru, komponujący parodie wszystkiego, co akurat najmodniejsze. Autor tekstów wymierzonych w amerykańską kołtunerię i wszystko, co nie w porządku w USA, czasem błyskotliwy, a czasem brutalnie przekraczający granice dobrego smaku w stopniu, jakiego dziś nie powstydziłby się Sacha Baron Cohen. Do tego autor niezwykle płodny: jak świadczy numerek na grzbiecie okładki reedycji z 2012 r., Apostrophe to już jego osiemnasta płyta (po ośmiu latach od debiutu) i, jak się okazało, całkiem popularna.
Trzeba powiedzieć, że brzmienie Zappy jest… na pierwszy rzut oka parodystyczne, intencjonalnie głupawe (te różne niepoważnie brzmiące chórki, te melorecytacje), ale przy tym słychać wysoką sprawność warsztatową, owa „głupawość” jest starannie przemyślana i zrealizowana. Brzmienia jazzowe, bluesowe, rockowe i elementy soulu przenikają się w sposób praktycznie bezszwowy. Na Apostrophe artysta zaangażował po raz kolejny swoich regularnych współpracowników, takich jak klawiszowiec George Duke, saksofoniści Napoleon Murphy Brock i Ian Underwood czy żona tego ostatniego, perkusjonalistka Ruth Underwood (którą zapamiętuje się głównie dzięki charakterystycznym partiom ksylofonu; widziałem ją kiedyś na TVP Kultura, jak po wielu latach odgrywała te partie z nut – rispekt!). Z bardziej znanych nazwisk pojawia się sekcja rytmiczna Aynsley Dunbar/Alex „Erroneous” Dmochowski albo skrzypkowie Sugarcane Harris i Jean-Luc Ponty.
Płyta jest króciutka, nieco ponad pół godziny, ale tak się kiedyś nagrywało. Rozpoczyna ją spory przebój Don’t Eat the Yellow Snow, opowiadający o Eskimosie imieniem Nanook, który musi uważać, by nie zjeść śniegu zanieczyszczonego przez psy pociągowe. Jak się okazuje w kolejnym utworze, bluesowym Nanook Rubs It (moim zdaniem ciekawszym), śnieg ten stanowi zarazem straszliwą broń wykorzystywaną przez Eskimosów przeciwko łowcom fok. Trzecią część suity stanowi krótki, wariacki jazzrock St. Alfonzo’s Pancake Breakfast z rozpasaną solówką fortepianu elektrycznego. Przechodzi on płynnie w rozpędzony (choć później zwalniający) Father Oblivion, względnie O’Blivion, bo przecież jak ksiądz, to musowo Irlandczyk, zresztą na jego plebanii rozgrywają się jakieś wszeteczeństwa z udziałem leprechauna. Dla odmiany piąta część „suity Nanooka” znalazła się na zupełnie innej płycie.
Poza tym słyszymy Cosmik Debris, bluesowo-jazzowo-rockową hybrydę z lubieżną melorecytacją w zwrotce i soulowatym śpiewem żeńskim w refrenie. Tytułowy Apostrophe (‘) to prawie sześciominutowy instrumental pełen riffów i gęstych solówek, świadczący o tym, że Zappa nie był li i jedynie parodystą. Jako współautorzy podpisani są Jim Gordon i Jack Bruce. Pierwszy, perkusista, wcześniej zasłynął jako współpracownik Erica Claptona i współautor słynnej Layli, a potem trafił do więzienia za zabójstwo. Kim był drugi, wiadomo. Opis płyty nie tylko określa go jako współautora utworu, ale i stwierdza, że grał na basie. Tyle że w wywiadzie dla Wiesława Weissa w „Tylko Rocku” Bruce utrzymywał, że cały jego wkład polegał na zrobieniu „łaaang!” na wiolonczeli.
Pod koniec występuje jeszcze soulowy, oparty na fortepianie Uncle Remus, przywołujący postać z folkloru afroamerykańskiego w ramach komentarza społecznego na temat amerykańskiego rasizmu (jak i tego, że ruch obywatelski czarnych Amerykanów się wypalił, podobnie jak ruch hipisowski), oraz najdłuższy na albumie Stink-Foot w rytmie bluesowym. Płyta jest krótka, ale sporo się na niej dzieje. Dla nieprzygotowanego słuchacza może nawet za dużo i za szybko.




Frank Zappa, Sheik Yerbouti, 1979


W pierwotnej wersji kolejny słynny album Zappy był dwupłytowy, ale w czasach kompaktowych mieści się na jednym dysku. Od 1974 do 1979 r. minęło tylko pięć lat, ale w muzyce rozrywkowej to była cała epoka: pojawił się punk, disco, umarł Elvis i w ogóle wiele się pozmieniało. Zappa też przez ten czas nie próżnował: Sheik Yerbouti ma w jego dyskografii numer dwudziesty szósty.
Tytuł, nawiązujący do wyrażenia „shake your booty”, zestawiony został z okładkowym portretem Zappy z kefią na głowie, co spowodowało oskarżenia o antyarabskość. Nie była to jedyna rzecz, którą dało się zarzucić artyście po tym albumie. Liga przeciw Zniesławieniom wzięła na celownik Jewish Princess, piosenkę nawiązującą do stereotypu rozpuszczonej młodej Żydówki z wyższych sfer. Zappa w odpowiedzi stwierdzał, że takie osoby, w odróżnieniu od jednorożców, przecież istnieją. Tekst jest faktycznie obraźliwy, ale nie antysemicki, a po prostu zwyczajnie nieprzyzwoity (można powiedzieć, że filosemicki fizycznie). Równie obscenicznie wypadają inne utwory w zestawie, jak The Jones Crusher czy Broken Hearts Are for Assholes.
Parodystyczny charakter płyty słychać od pierwszego utworu. Ckliwa soulowata pościelówa I Have Been in You to obleśna parodia I’m in You, ówczesnego hitu Petera Framptona. Dużym przebojem, mimo sprośnego tekstu, okazał się też Bobby Brown – piosenka w stylu słodkawych hitów lat pięćdziesiątych. Jej bohater, młodociany bucyk przedmiotowo traktujący dziewczyny, wskutek odbycia stosunku z lesbijką feministką zmienia się w geja, a potem stopniowo wchodzi w BDSM. Zdecydowanie można odnieść wrażenie, że Zappa postawił sobie za cel jak najsilniejsze zgorszenie całej Ameryki. I nie tylko Ameryki, bo w Trójce opowiadał ongiś Bogdan Olewicz, że kiedy w wielkim sklepie płytowym we Wiedniu zapytał o późniejszy album artysty, Joe’s Garage, sprzedawca z wyrazem obrzydzenia na twarzy podał mu płytę w dwóch palcach, jak brudną szmatę.
Co się tyczy wspomnianych wyżej nowych trendów w muzyce – Zappa zabrał się i do nich. Punk rock został sparodiowany dwa razy. W Broken Hearts Are For Assholes nie występuje w stanie czystym, bo słyszymy tam charakterystyczne zappowskie wokale oraz frywolne partie ksylofonu i syntezatora, za to w I’m So Cute rozlega się nawet ramonesowski okrzyk „one, two, three, four!” Parodię disco stanowi natomiast Dancing Fool, który, paradoksalnie, stał się jednym z największych przebojów artysty.
Zappie towarzyszą tu m.in. klawiszowcy Peter Wolf i Tommy Mars. Na gitarze, prócz samego lidera, zagrał odkryty przezeń Adrian Belew, który niedługo miał podjąć współpracę z Talking Heads i Davidem Bowie, a potem zostać wokalistą kolejnych wcieleń King Crimson. We funkowo-jazzrockowym Flakes (ten fortepian! i solo syntezatora!) pojawia się interludium z fałszującą harmonijką, w którym Belew przedrzeźnia Boba Dylana. Słychać go też w równie szybkim co nieprzyzwoitym The Jones Crusher, gdzie brzmi na tyle lubieżnie, że trudno w nim rozpoznać tego nieco neurotycznego gościa, który za dwa lata w King Crimson zacznie powtarzać: I repeat myself when under stress, I repeat myself when under stress, I repeat… Bardziej do siebie jest Belew podobny, powywając w City of Tiny Lites. Natomiast perkusista, słynny Terry Bozzio (później m.in. supergrupy UK i BLS), udaje punka w I’m So Cute i chrypi w Tryin’ to Grow a Chin. Poza tym pierwszoplanowe partie wokalne wykonuje sam Zappa.
Ekscentryczny wąsacz uwielbiał studyjne kombinacje. Skrajny przypadek stanowi tu jazzowy instrumental Rubber Shirt, de facto duet Bozzio i basisty Patricka O’Hearna, przy czym obaj nagrywali swoje partie nie tylko osobno, ale i w zupełnie różnym metrum, a Zappa to później zsynchronizował i posklejał. Większość utworów z Sheika Yerboutiego została zarejestrowana na różnych koncertach (lub próbach), głównie w londyńskim Hammersmith Odeon, ale są też dwa utwory z nowojorskiego Palladium. Koncertowego pochodzenia prawie nie słychać, bo Zappa grubo obudował te nagrania studyjnymi nakładkami. Inaczej wygląda sprawa z Rat Tomago The Sheik Yerbouti Tango, w których Zappa półwirtuozersko wywija na gitarze. Te dwa instrumentale zarejestrowano w Berlinie i nie potraktowano żadnymi dogrywkami (w pierwszym nawet słychać pokrzykiwania z widowni). Dla odmiany finałowy, ponaddwunastominutowy Yo’ Mama, pochodzi z Hammersmith, ale Zappa wkleił weń długie solo gitarowe, zagrane gdzieś pod Norymbergą. A na koniec tego utworu lider przedstawia swój zespół i to jest kolejna z nielicznych wskazówek, że te nagrania pochodzą z koncertów.




Boston, Boston, 1976


Co to takiego był ten Boston, pisałem już kiedyś przy okazji jego drugiej płyty, Don’t Look Back. Najwybitniejszym jednak dokonaniem Toma Scholza pozostaje debiut, na którym wykuty został paradygmat stylu zespołu, a także pojawił się, i to na samym początku, jego największy hit: More Than a Feeling.
Trudno poniekąd mówić o zespole, skoro na tamtym etapie Boston to było w porywach trzech facetów nagrywających piosenki w piwnicy: multiinstrumentalista (przede wszystkim gitarzysta) Tom Scholz, wokalista Brad Delp i czasem perkusista Jim Masdea. Tyle że w odróżnieniu od tysięcy innych facetów grających w piwnicy, Scholz miał talent, nie tylko wykonawczy i kompozytorski, ale też inżynierski, więc zbudował sobie całkiem profesjonalne studio. Mimo wszystko przez lata obijał się z taśmami demo po przedpokojach różnych wytwórni płytowych, które nie wykazywały zainteresowania. Odzew uzyskał dopiero wtedy, kiedy zamierzał już dać sobie spokój i wyprzedać aparaturę studyjną. I tak przetarty został szlak dla „korporacyjnego rocka” takich kapel jak Foreigner, Journey czy REO Speedwagon.
Jak wspomina lider w książeczce kompaktu – choć jego demo stało na poziomie w pełni profesjonalnym, to wytwórnia kazała nagrać materiał od nowa w porządnym studiu. Krakowskim targiem Scholz ponownie zarejestrował płytę – nuta w nutę w identyczny sposób – u siebie w piwnicy, potem w profesjonalnych studiach Delp dograł wokale, a inni muzycy dołożyli swoje partie. Jim Masdea gra tylko w jednym utworze, w pozostałych za perkusją zasiadł zmarły w zeszłym roku Sib Hashian. Okazjonalnie pojawił się też drugi gitarzysta Barry Goudreau i basista Fran Sheehan – wszyscy trzej mieli potem wejść do składu koncertowego.
More Than a Feeling z pewnością zasługuje na status największego hitu zespołu, bo jest tu właściwie Boston w pigułce. Spokojna zwrotka, śpiewana na tle gitary akustycznej, kontrastuje z motorycznym refrenem, opartym na skocznym, pauzowanym riffie z tej samej szkoły, co wcześniej Wild Thing, a później Smells Like Teen Spirit, dodatkowo akcentowanym przez klaskanie. Do tego melodyjne, zagęszczone partie gitar oraz idealnie wyważone proporcje między melancholią a pogodnością, słyszalne przede wszystkim w wysokim głosie Delpa – nie darem Stephen Davis, autor kontrowersyjnej biografii Led Zeppelin, stwierdził ongiś, że Boston dorobił się tu swoich własnych „schodków do nieba”.
I tak już jest dalej: bogate brzmienie, harmonie wokalne, gitarowe unisona, pozytywny nastrój i ogólny sweetness. Klaskanie też jeszcze powraca. Boston idzie za ciosem w dynamicznym i obłędnie melodyjnym Peace of Mind. Z nieco ambitniejszej strony pokazuje się w Foreplay, instrumentalnej introdukcji do utworu Long Time. Jest to quasi-barokowy popis na organach, kojarzący się z Emersonem czy – geograficznie bliżej Bostonu – z grupą Kansas. Do bardziej dynamicznych i optymistycznych należą Rock & Roll Band czy Smokin’. Natomiast w momentach bardziej refleksyjnych, takich jak Hitch a Ride czy finałowy Let Me Take You Home Tonight, muzyka Boston zdradza podobieństwa do niektórych ballad Queen z tego samego okresu. Właściwie zespół Toma Scholza można by uznać za amerykański odpowiednik Queen, jeśli pominąć wokalistę.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz