czwartek, 15 listopada 2018

Siedem Królestw i pies (z frontu czytelniczego, cz. 3)




9. George R.R. Martin, A Game of Thrones, London 2011

Pierwsza część cyklu George'a R.R. Martina (nie mylić z George'em Martinem, tym od Beatlesów) pod tytułem Pieśń lodu i ognia ukazała się po raz pierwszy w 1998 r., kiedy autor był już uznanym pisarzem fantastycznym, ale bardziej w świecie zajęc fikszyn niż fantazzy.
W liceum byłem wielkim fanem Koła Czasu Roberta Jordana i któregoś razu znalazłem w internetach pewną stronę fanowską. Opublikowano na niej fanfik, w którym ledwo Jordan skończył kolejny tom swojego cyklu, to zaraz napadł go Martin, sterroryzował, tnąc na kawałki jego brodę, kapelusz i laskę, po czym zrabował rękopis, aby wydać pod własnym nazwiskiem, tylko z większą ilością rzezi. Dzięki temu zwróciłem uwagę na nazwisko (i inicjały) GRRM. Później w moje ręce wpadł Tuf Wędrowiec – zbiór opowiadań SF o kosmicznym podróżniku, który wszedł w posiadanie ogromnego okrętu wypełnionego najrozmaitszą aparaturą biotechnologiczną i okazami organizmów żywych i wykorzystywał go, by rozwiązywać problemy na różnych planetach. Podobało mi się.
W czasach studenckich nierzadko widywałem Grę o tron i późniejsze tomy PLiO w księgarniach typu Tania Książka: bardzo grube, ale w okazyjnej cenie. Nie kupiłem ich wtedy jednak i jak się okazało, dobrze zrobiłem, bo pierwsze polskie tłumaczenie zasługiwało, żeby tłumacz zawarł znajomość z Ramsayem Boltonem. Wznowione zainteresowanie cyklem, który okazał się opusem magnumem pisarza z Nowego Meksyku, obudziła we mnie popularność serialu HBO Gra o tron (uwaga: jest to tytuł pierwszego tomu powieści, ale też całego serialu obejmującego i późniejsze tomy). Kupiłem więc sobie pierwsze cztery tomy Pieśni lodu i ognia w oryginale. Ponieważ jednak zawsze było co innego do przeczytania, doszło do tego, że postanowiłem najpierw obejrzeć serial. Efekt był, jak już pisałem, piorunujący. Podobnej fascynacji jakimś fantastycznym uniwersum nie doświadczałem od czasów… no chyba właśnie Jordana. Wobec tego po obejrzeniu całości, nie mogąc się doczekać ostatniego, ósmego sezonu, podjąłem wreszcie decyzję, że w międzyczasie przeczytam książkę, bo inaczej nie zniesę.
Rzecz dzieje się zasadniczo na kontynencie Westeros. Tamtejszy organizm polityczny nosi nazwę Siedmiu Królestw. Wprawdzie król jest tylko jeden, ale poszczególne części jego domeny były kiedyś odrębnymi państwami, dopóki nie zostały scalone przez przybyłą przed trzema wiekami cudzoziemską dynastię Targaryenów, którym służyły smoki. Czternaście lat przed akcją powieści ostatniemu królowi z dynastii, Aerysowi II, kompletnie odbiło, został więc obalony przez rebelię, na której czele stanęli dwaj młodzi lordowie: Robert Baratheon i Eddard (Ned) Stark. Nie bez znaczenia było to, że drugi z nich przez króla i jego rodzinę stracił ojca, brata i siostrę, która była zarazem nażyczoną pierwszego. Teraz Robert jest królem i po śmierci Jona Arryna, swego namiestnika (Hand of the King – nie mylić z Warden, w polskim przekładzie także jako „namiestnik”), powołuje Neda na to stanowisko quasi-premiera.
Stark wybiera się więc do stolicy, Królewskiej Przystani (czy też, jak przez dłuższy czas mi się utrwaliło, „Królewskiej Przeprawy”), choć jest to dla niego sytuacja typu „nie chcem, ale muszem”. Zaczyna nad nim wisieć konflikt z królową Cersei i jej rodziną – potężnymi Lannisterami, a w tym kontekście niczego dobrego nie zapowiadają pogłoski, że lord Arryn został zamordowany. A po tym, jak w czasie królewskiej wizyty na dworze Starków w Winterfell spada z wieży Bran, trzeci syn Neda, konflikt wydaje się wręcz nieunikniony. Polityka to poważna sprawa, a intrygi plotą się w Westeros tak bezwzględnie, że można od tego kompletnie stracić głowę…
Tymczasem na drugim kontynencie dojrzewa do zamęścia Daenerys, córka obalonego króla, zdominowana przez starszego brata Viserysa. Jego obsesja odzyskania tronu jest tak silna, że gotów złamać prastarą tradycję Targaryenów i zamiast ożenić się z siostrą, by chronić czystość „smoczej krwi”, wydaje ją za khala Drogo, wodza stepowych koczowników, licząc na uzyskanie w zamian potężnej armii. Nikogo nie wydają się obchodzić zdarzenia z zamieszkanego przez dzikie plemiona zimnego pustkowia na dalekiej północy, od którego cywilizowane królestwa oddziela Mur, ogromna lodowa ściana strzeżona przez zakon Nocnej Straży – ostatnio bardzo słaby liczebnie, złożony głównie ze skazańców i nadliczbowych synów szlacheckich. Jeden z patroli wysłanych za Mur zostaje prawie wymordowany przez upiory będące, według wszelkiego prawdopodobieństwa, znanymi z legend Innymi. „Nadchodzi zima” – to dewiza Starków, ale dla całego Westeros oznacza więcej niż tylko prognozę pogody.
Wcześniejsze doświadczenie Martina w dziedzinie SF zdradza fakt, że mamy tu uniwersum niskomagiczne. W Westeros nie spotyka się czarodziejów. Mówi się wprawdzie, że działają po drugiej stronie Wąskiego Morza, w tak egzotycznych miastach-państwach jak Qarth czy jeszcze bardziej tajemnicze Asshai, ale na dobrą sprawę niewiele o nich wiadomo. Nie mamy też nieludzkich ras rozumnych, typu elfów czy kranosludów. Cały cywilizowany świat zamieszkują ludzie, a ten, którego pejoratywnie nazywają „Krasnalem”, to po prostu człowiek dotknięty karłowatością. Takie legendarne istoty jak Inni czy dzieci lasu przestano widywać tysiące lat wcześniej. Smoki za to należą już nie do legendy, a do historii: Targaryenowie opierali swoją władzę i tradycje na panowaniu nad smokami, lecz ostatnie, zdegenerowane osobniki tego gatunku wymarły przed stu pięćdziesięciu laty.
Zaletą powieści jest mnóstwo bohaterów, i to pełnokrwistych. Nawet tych trzech nieszczęśników z prologu, którzy za Murem nadziali się na Innych, autor nakreślił wystarczająco barwnie, żeby nie byli wycięci z papieru i odróżniali się jeden od drugiego. Narracja jest towarzysząca, to znaczy trzecioosobowa, ale z punktu widzenia bohaterów, tak więc niektórych poznajemy dokładniej.
Dominują, rzecz jasna, Starkowie. Śledzimy zatem zdarzenia z perspektywy samego Eddarda, który w stolicy stara się jak najlepiej pełnić swe niechciane obowiązki, a przy tym dojść prawdy o śmierci Jona Arryna. Zabrał ze sobą do Królewskiej Przeprawy obie córki: „dziewczyńską” Sansę, ślepo zadurzoną w księciu Joffreyu (który może i nie jest brzydki, lecz za to za siedmiu niegrzeczny) oraz Aryę, która gardzi tradycyjną rolą kobiety i woli szermierkę od haftowania. W Winterfell pozostaje tymczasem żona Eddarda, Catelyn née Tully, i to z jej perspektywy oglądamy Robba, najstarszego z synów, starającego się pod nieobecność ojca wejść w rolę lorda. Bran (spoiler: przeżył upadek, ale został sparaliżowany od pasa w dół, co jednak nie oznacza, że będzie całkiem bezbronny) także należy do bohaterów narracyjnych, a jego najmłodszy brat, Rickon, ma dopiero trzy lata, więc trudno o nim powiedzieć coś konkretnego. Jest jeszcze Jon Snow, rówieśnik Robba, tyle że bękart. On wstępuje do Nocnej Straży, która szybko okazuje się mniej wspaniała, niż sądził – ale za to poznaje tam przyjaciela, jakim jest gruby, niezdarny i tchórzliwy Sam Tarly (poniekąd alter ego autora). Lannisterów oglądamy z perspektywy Tyriona, brzydkiego jak noc (zdecydowanie nie tak przystojnego jak serialowy Tyrion o twarzy Petera Dinklage’a) karła o ostrym intelekcie.
Galerii bohaterów narracyjnych dopełnia „młoda smoczyca” Daenerys Targaryen – zrazu zalękniona i nieszczęśliwa, ale z czasem zyskująca pewność siebie. Dany ma zresztą mnóstwo antyfanów, którzy uważają ją za ostatnią marysóję, a jej postrzeganie pogarsza drewniana gra Emilii Clarke w serialu (co prawda niektórzy zwolennicy młodej khaleesi twierdzą, że to akurat bardzo prawidłowo – Dany jest młodą, zagubioną dziewczyną w roli, do której nie dorosła, więc stara się zachowywać tak, jak wedle jej wyobrażeń powinna królowa). Czytając zresztą książkę po serialu, trudno się przyzwyczaić, że Daenerys i Sansa mają trzynaście lat, Jon Snow i Robb – czternaście, a Bran – siedem. Okazuje się też, że noc poślubna Dany i khala Drogo odbyła się z większym poszanowaniem godności tej pierwszej, niż to pokazano w serialu. A już sam ikoniczny Żelazny Tron, symbol władzy nad całym Westeros, pojawia się dopiero w połowie powieści, czyli po czterystu stronach.
U Martina pozory często mylą. Rodzina Starków to typowi pozytywni bohaterowie fantasy, lecz wobec niektórych z nich potwierdza się reputacja GRRM do zabijania postaci, których śmierci czytelnik raczej by się nie spodziewał. Cóż bowiem z tego, że Ned jest człowiekiem honorowym i uczciwym do szpiku kości, skoro nikt naokoło nie ma zamiaru grać zgodnie z jego zasadami, a w Królewskiej Przeprawie wszystkie chwyty są dozwolone? Lannisterowie z kolei mają od początku zadatki na bohaterów negatywnych: surowy i apodyktyczny Tywin oraz jego dzieci – niesympatyczna królowa Cersei i jej lekkomyślny, arogancki brat bliźniak Jaime, za którym ciągnie się niesława królobójcy. Tymczasem jednak czarną owcą tej rodziny pozostaje młodszy brat bliźniaków – Tyrion, brzydszy od Jaimego, ale za to inteligentniejszy od Cersei, którego główną wadą jest to, że lubi się łajdaczyć, ale tak ogólne to spoko chłop, któremu czytelnik współczuje, bo nie lubi go prawie nikt poza bratem i Jonem Snowem. Z kolei Daenerys współczujemy z początku, kiedy zostaje wydana przez brata za brutalnego koniarza, ale z czasem Drogo okazuje się lepszym towarzyszem życia niż przemocowy braciszek, a i żona khala ma większe możliwości niż księżniczka bez królestwa, zdana na łaskę możnych sponsorów z Wolnych Miast. Do czasu.
Oczywiście nie brak też bohaterów całkiem jednoznacznie negatywnych, takich jak ser Gregor „Góra” Clegane, ogromny i niezwykle brutalny lennik Lannisterów. Bo już jego młodszy brat, Sandor Clegane zwany Ogarem, to postać bardziej złożona, choć w tym tomie nie pokazał jeszcze całkiem, co potrafi, i sprawia wrażenie tylko trochę mniej krwiożerczego niż Góra. Poza tym postaci jest całe multum. Warto wymienić trzech naczelnych intrygantów z królewskiej małej rady. Są to: maester Pycelle – obleśny starzec, Littlefinger – ćpun manipulacji z nieodwzajemnionym uczuciem do Catelyn Stark, oraz najbardziej zagadkowy z nich eunuch Varys. W pamięć zapadają też wiecznie się przekomarzający towarzysze Jona z Nocnej Straży, okrutny i bardzo bucowaty oficer tej ostatniej Alliser Thorne czy budzący nieokreślony niepokój lennik Starków, Roose Bolton. Nie mówiąc o Hodorze. A jeśli przyjrzymy się rozdziałowi z turniejem rycerskim urządzonym na cześć nowego namiestnika (choć wbrew jego woli), to wśród zawodników dostrzeżemy wiele postaci, które odegrają znaczące role w późniejszych tomach.
Akcja ma dość nieśpieszne tempo, sceny przemocy przeplatane są długimi fragmentami, w których bohaterowie rozmawiają, wspominają przeszłość albo siedzą i jedzą, ale to mi nie przeszkadza. Występują także opisy strojów. Nie rozumiem tych wszystkich, którzy piszą, że GRR Martin nie jest najlepszym stylistą, mie się czytało całkiem lekko i sprawnie, a że nie wali co drugie zdanie mniszkowatymi mieciaforami, to przecież dobrze, ne? Dla lepszego zanurzenia w pseudośredniowiecznym świecie autor stosuje archaizmy i trochę neologizmów, aby jak najbardziej odchudzić swój język z obecnych we współczesnej angielszczyźnie naleciałości francuskich, łacińskich i jakich tam jeszcze. Sam nie bawi się w tworzenie języków na skalę tolkienowską, zadowalając się pojedynczymi słowami valyriańskimi czy dothrackimi (twórcy serialu już na poważnie zaangażowali speców, którzy tworzyli te języki z całą gramatyką i wszystkim). Stara się uzyskać taki efekt, żeby świat przedstawiony wyglądał dla czytelnika znajomo, ale jednak odmiennie. Dlatego rycerze noszą tytuł „ser”, za co w wersji polskiej po uszach zebrał tłumacz – tym razem niezasłużenie.
Mimo wszystko gdzieniegdzie pojawiają się błędy, za które nie wiadomo, czy bardziej winić Martina, czy korektę, a może drukarnię: w pewnych miejscach czytelnika atakują wściekłe homonimy, i tak dowiadujemy się, że kruk Jeora Mormonta wyjadał z jajka jarzmo (yoke) zamiast żółtka (yolk).


10. Marek Łazarz, Czterej pancerni i pies.
Przewodnik po serialu i okolicach
,
Wrocław 2006

Jakiś czas po rewaczu Czterech pazernych postanowiłem zapoznać się z kulisami tego popularnego serialu, sięgnąłem więc po przewodnik Marka Łazarza. Autor wykonał nie byle robotę, starając się stworzyć książkę typu „the making of”: docierał do rozmaitych źródeł, przeprowadzał rozmowy zarówno z żyjącymi aktorami, jak i z członkami ekipy.
Książka zaczyna się od Adama i Ewy, a właściwie od Janusza i Marii. Kanwę dla serialu tworzyła, jak wiemy, powieść stworzona na konkurs Wydawnictwa MON w 1962 r. Płk Janusz Przymanowski traktował ją zresztą jako odskocznię od pisania monografii historycznej o bitwie pod Studziankami, zaś materiał zgromadzon przy tej pracy posłużył mu jako źródło inspiracji. Łazarz wymienia szereg autentycznych żołnierzy 1. Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte, którzy mogli służyć jako inspiracja dla pancernych. Ale już nie dla psa.
W kolejnych rozdziałach dowiadujemy się, jak doszło do tego, że z książki zrobił się serial, jak i o ingerencjach cenzury. Okazuje się, że na niesławną kwestię granicy na Bugu, o której pisałem w notce o samym serialu, wpływ miał właśnie cenzor, a z drugiej strony on też odpowiadał za „desowietyzację” Rudego, czyli zmianę Wasyla Semena w Olgierda Jarosza. Mimo wszystko kolaudanci mieli sporo wątpliwości po pierwszych dwóch odcinkach.
Bodaj najobszerniejszy rozdział dotyczy miejsc, w których kręcono Czterech pazernych – zarówno plenerów, jak i wnętrz. Autor przeprowadził tu bardzo szczegółowe badanie, starając się ustalić niemal każdy budynek widoczny w poszczególnych scenach. Dzięki temu wiemy, że forsowanie Wisły kręcono nad Odrą, a forsowanie Odry – nad Wisłą. Anegdot z planu szukać należy właśnie w tym rozdziale.
Ponieważ realizacją serialu zajmowała się Wytwórnia Filmów Fabularnych we Wrocławiu, to większość I sezonu nakręcono na Ziemiach Wyzyskanych: szczególnie w Żaganiu i okolicach oraz w samym Breslau. W Syberię z pierwszego odcinka wcieliła się Kotlina Kłodzka, za to Japończyk był prawdziwy. Może nie wszyscy wiedzą, ale kiedy po walkach w Warszawie załoga „Rudego” leży w szpitalu, to gips Janka jest również prawdziwy – pod koniec zdjęć pod Żaganiem na drzemiącego w rowie Janusza Gajosa najechała ciężarówka, co wymusiło przyspieszenie kręcenia scen szpitalnych. Trzeba dodać, że początkowo Czterej pazerni mieli tylko osiem odcinków i tak samo jak powieść, kończyli się w momencie dotarcia Janka nad Bałtyk. Dopiero ogromna popularność serialu zmusiła Przymanowskiego do napisania, a filmowców do nakręcenia ciągu dalszego. Tym razem jednak ekipa kwaterowała w Łodzi, a kręciła w kilku różnych lokalizacjach, m.in. w Bydgoszczy i okolicach Krynicy Morskiej. Filmowcy nie dotarli natomiast do Berlina. Sceny bitwy o stolicę Rzeszy nakręcono pod… Aleksandrowem Łódzkim.
Osobne rozdziały dotyczą nieludzkich bohaterów serialu, którymi są, oczywiście, „Rudy i nasz pies”. W Szarika wcieliło się w sumie 5 psów, z czego najbardziej znany jest Trymer – co ciekawe, w sekwencji syberyjskiej w pierwszym odcinku, kiedy Szarik był jeszcze szczeniakiem, Trymer zagrał… jego matkę. Natomiast Atak, dubler Trymera w późniejszych seriach, wystąpił ponadto w roli psa atakującego Hansa Klossa w drugim odcinku Stawki. Za „Rudego” też robiło kilka czołgów, wypożyczonych dla potrzeb serialu od wojska. Jeden egzemplarz z wycięciami w pancerzu, służący w szkole oficerskiej jako poglądowy, filmowcom się przydał do kręcenia ujęć we wnętrzu „Rudego”. W drugiej i trzeciej serii, bo w pierwszej posłużono się po prostu makietą. Przy okazji dowiadujemy się, że numer taktyczny 102 był kwestią przypadku – w powieści się początkowo nie pojawiał.
Kolejne, krótsze rozdziały poświęcone są niektórym wpadkom realizacyjnym (jak np. treser Szarika widoczny przez moment w lusterku, w którym przegląda się Grigorij) oraz wykorzystanej w serialu muzyce. Autor uświadamia czytelnika, że mało brakowało, a Czterej pancerni staliby się prawie musicalem! A tak po prostu wylansował się przebój w postaci Ballady o pancernych Adama Walacińskiego i Agnieszki Osieckiej w wykonaniu Edmunda Fettinga i mniej znana Piosenka radiotelegrafistki Wojciecha Kilara i Wiktora Woroszylskiego. Nie mówiąc o grafomańskiej piosence układanej przez Wichurę w Berlinie.
Dalszą część książki zajmują streszczenia poszczególnych odcinków wraz z podaniem obsady aktorskiej i ekipy realizacyjnej. Co prawda wykaz odtwórców ról nie jest wyczerpujący – na przykład nie wiadomo, jak nazywał się Japończyk. Za to uwzględniony został wkład w ten serial Jana Jakuba Kolskiego, choć był on jeszcze bardziej minimalny.
Autor nie zapomina też o recepcji serialu. W latach sześćdziesiątych w PRL Janek Kos i jego koledzy byli postaciami prawie tak popularnymi, jak na zachodzie Beatlesi. W kolejnych rozdziałach czytamy o działalności tzw. Klubów Pancernych, jak i o publicznych występach aktorów, kiedy załogę „Rudego” obwożono po całej Polsce na spotkania z tłumami fanów. Przy okazji pojawiło się paru kombinatorów, którzy wykorzystali popularność I psa do próby ściągnięcia kapusty… Łazarz postarał się tu o zestawienie w formie tabeli wszystkich znanych spotkań z „pancernymi”. Wynika z niego, że Częstochowę zaszczycili oni dwa razy: 21 czerwca 1967 r. Olgierd, Janek, Grigorij i Lidka pojawili się na stadionie Skry w ramach Wielkiej Rewii Lipcowej [sic!] „Ponurakom na złość”, a 1 października powrócili, by na Bór-Wypalankach wziąć udział w zlocie szkolnych kół Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, przy czym tą razą przywieźli ze sobą jeszcze Gustlika, sierżanta Czernousowa i kierownika produkcji Jerzego Niteckiego. Analiza tabeli zdradza, że w owym tournée nie brał udziału Witold Pyrkosz, a Pola Raksa wystąpiła tylko raz w Poznaniu, i to chyba niezależnie od reszty.
O tym, że początkowy pomysł stworzenia musicalu o czołgistach nie został całkiem zarzucony, świadczy rozdział poświęcony spektaklowi Pancerni i pies, początkowo wystawianemu w Teatrze Muzycznym w Gdyni, a potem i gdzie indziej. Mamy też krótkie omówienia powtórek serialu przez dziesięciolecia, rozmaitych gadżetów produkowanych na fali jego popularności, a także niewyczerpujący wykaz nawiązań w późniejszych dziełach kultury – także w muzyce rozrywkowej, nie wyłączając Nagłego Ataku Spawacza. Na koniec Łazarz podejmuje próbę jakiegoś skonkretyzowania przyczyn popularności serialu.
Uzupełnieniem książki są aneksy, w tym fragmenty scenariusza pierwotnej wersji serialu (Grigorij niekiedy funkcjonował tam jako Sakadzeszwili – dwa sufiksy w barszcz!) oraz stenogramy z posiedzeń komisji kolaudacyjnej. Praca Łazarza zawiera też sporo materiału ikonograficznego. Szkoda, że autor nie zamieścił okładki pierwszego wydania powieści, jeszcze sprzed serialu; za to pojawiła się okładka wersji mołdawskiej.
Pod względem językowym jest spoko, choć czasem autor nadużywa przecinków. Nieco dziwnie wygląda też zwyczaj stosowania rzymskiej jedynki w nazwach jednostek i związków wojskowych – najczęściej spotykujemy „I Brygadę Pancerną im. Bohaterów Westerplatte”, choć zjawisko występuje na każdym szczeblu, od armii do kompanii – podczas gdy inne numery zapisane są, jak należy, cyframi arabskimi (np. „8. pułk czołgów średnich”). Poza tym w jednym ze stenogramów wiceprezes Stefański stwierdza, że Janek przypomina mu „postać z Neverly’ego” – nie sposób więc nie podchodzić podejrzliwie do przypisu informującego, że „Dokonano niezbędnych poprawek stylistycznych, interpunkcyjnych i ortograficznych”.
Czego mi brakowało w tym opracowaniu? Pisze autor (s. 218): „Udział w najpopularniejszym serialu różnie wpłynął na biografie artystyczne poszczególnych aktorów. Jak się później okazało, nie zawsze był to wpływ pozytywny”. Aż się prosi, żeby podać parę przykładów. Niestety, Marek Łazarz tego nie zrobił, a chętnie bym się dowiedział, ile prawdy jest w twierdzeniu, że po Czterech pancernych Januszowi Gajosowi groziło tak beznadziejne zaszufladkowanie, jakie stało się udziałem Stanisława Mikulskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz