Miniony rok był całkiem
niezły, jeśli chodzi o żniwa płytowe. Łącznie zdobyłem 37 albumów muzycznych,
czyli jeden mniej niż w 2017. Oznacza to średnio 3,08 płyty w miesiącu. Tym
razem aż 6 nowych nabytków miałem dotąd na kasetach. Miażdżącą przewagę miały
płyty studyjne, które stanowiły około 90%. Reszta to 3 wydawnictwa stricte koncertowe
oraz jedno (Sheik Yerbouti Franka Zappy), na którym zawarte zostały
nagrania koncertowe, ale tak dogłębnie obrobione, że brzmią jak studyjne. Spośród
koncertówek 2 były dwupłytowe, a 1 – jednopłytowa, ale z bonusowym dyskiem DVD.
Zawartość metalu i hard rocka wyniosła 11 płyt (29%), z czego 1 album zaliczał
się do kategorii ekstremalnej, ale tylko częściowo.
Łącznie znalazło się na nich
437 utworów, w tym 1 ukryty (Evil Dildo Placebo) i 15 bonusowych. Należy
zauważyć, że Hergest Ridge Mike’a Oldfielda to jeden długi utwór w dwóch
częściach, zaś A Passion Play Jethro Tull pierwotnie miała podobny
charakter i dopiero w kolejnej reedycji podzielono ją na 15 części pod
własnymi tytułami. Powyższe dwie suity, powyżej 40 minut każda, należy zaliczyć
do najdłuższych utworów w tym roku, zaś najkrótsze są przerywniki z Ku
nieboskłonom Kobranocki (Pałacyk i latarenka, Chcą się podetrzeć
naszą skórą), które i tak zawsze przewijam. Podobnie jak w zeszłym roku,
imiona występowały w tytułach 22 piosenek.
W ujęciu historycznym
najwięcej płyt, bo niemal jedna czwarta, pochodziło z lat siedemdziesiątych.
Lata osiemdziesiąte, dziewięćdziesiąte i naste dostarczyły po 7 płyt (19% dla
każdej z tych dekad). 5 albumów pochodziło z lat zerowych, a 2 – z późnych
sześćdziesiątych. Jeśli chodzi o kryterium geograficzno-językowe, to płyt
polskich wykonawców było 8 (22%), wszystkie zaśpiewane po polsku, z wyjątkami w
postaci pojedynczych utworów. Poza jedną płytą z Norwegii, wykonaną w języku
norweskim (Kvelertak, Meir), zdecydowanie dominował angielski (76%). Z
kolei wśród płyt anglojęzycznych dominowały dzieła wykonawców brytyjskich (17
albumów, czyli 46% całości), następnie Amerykanie (11 płyt, tj. niecałe 30%, przy
czym Black Star Riders mają korzenie irlandzko-brytyjskie), po jednym albumie
anglojęzycznym pochodziło z Australii (Wolfmother, Cosmic Egg) i RFN
(Helloween, Keeper of the Seven Keys Part 1).
W minionym roku kupiłem
tylko 5 albumów, na których występują artyści połączeni więziami rodzinnymi i
tylko w 2 przypadkach chodzi o rodzeństwo. Na Boys and Girls Bryana
Ferry śpiewa grupa wokalna złożona najprawdopodobniej z 3 sióstr, a Mike’a Oldfielda
na Hergest Ridge wspomagają brat i siostra. Dwukrotnie pojawia się ojciec
z synem: Janusz Staszewski śpiewa gościnnie jedną piosenkę na koncercie Kulcich,
a Matt Pegg zastępuje Davida w Jethro Tull, grając na basie w trzech utworach
na Catfish Rising. Na Apostrophe Franka Zappy grali małżonkowie –
Ian i Ruth Underwood. Natomiast w nagraniu 1 płyty (Kansas, Leftoverture)
wziął udział jednooki gitarzysta.
Płyta roku: jeśli pominąć te, które
miałem przedtem na kasetach (The Piper at the Gates of Dawn, Roots to
Branches, Queen II), to pewnie All Hell Breaks Loose Black
Star Riders.
Piosenka roku: Do moich ulubionych również
należą takie, które znałem już wcześniej, czyli Ordinary People Neila
Younga i Peace of Mind Bostonu, ale dopiero w 2018, po zakupie płyty,
zwróciłem należytą uwagę na Hey Judas Black Star Riders.
Odkrycie jutubowe: Przez ostatni rok intensywnie
uzupełniałem luki w muzycznej edukacji, tym razem przedzierając się z pomocą
internetów i archiwalnych numerów „Tylko Rocka” głównie przez dzieje rocka lat
90.: Soul Asylum, Lemonheads, Terrorvision, Weezer, Echobelly, Urge Overkill…
Ale nie tylko. Do ulubionych piosenek słuchanych w streamingu należało LifeLoves a Tragedy grupy Poison. Z nowszych rzeczy zrobiła na mnie wrażenie
folkmetalowa kapela Nine Treasures z Mongolii Wewnętrznej.
Wyróżnienie dla najbardziej
obleśnego utworu? Całkiem żenujący jest całokształt twórczości zespołu Nocny
Kochanek. Również Frank Zappa z premedytacją przekracza granice dobrego smaku,
ale już bardziej inteligientnie, choć też wali między oczy. Niech więc będzie,
że do celu wypędzania z domu natarczywych krewnych (zasadniczo konserwatywnych,
ale i lewicowi mogą czuć się urażeni) rekomenduję jego hit Bobby
Brown.
Najlepszy fragment tekstu:
„Ostatnia prosta igła / Dała kopa, aż się wygła” (Kobranocka, Póki to nie
zabronione).
A co z wykonawcą roku?
Powiem więcej, to wykonawca wszech czasów. Znacznym osiągnięciem 2018 jest dla
mnie skompletowanie zasadniczej dyskografii Jethro Tull – 21 lat po tym, jak
oczarowała mnie płyta Heavy Horses. Kupiłem 6 płyt, brakuje tylko Christmas
Album, którego nie zdołałem namierzyć, ale to płyta z materiałem tylko
częściowo premierowym. Ostatnie cztery cegły w tym murze przedstawię poniżej. Są
to właściwie najsłabsze pozycje w dyskografii zespołu, ale cóż poradzić, skoro wszystkie
lepsze już mam.
Jethro Tull, A
Passion Play, 1973
Kiedy ukazała się płyta Aqualung, wielu krytyków
zaszufladkowało Jethro Tull jako rocka progresywnego, art rocka czy jak mu tam
– ze względu na erudycyjne odniesienia do baroku, folku i jazzu albo
wykorzystanie instrumentów innych niż gitara, bas i perkusja. Ian Anderson nie
był szczególnie zadowolony z bycia wrzucanym do jednego worka z Pink Floyd czy
Yes, a już zupełnie nie pasowało mu nazywanie Aqualunga concept albumem tylko
dlatego, że niektóre piosenki były powiązane tematycznie. W takim razie
postanowił zagrać krytykom na nosie: chcecie concept album, to go dostaniecie.
Tak powstała Thick as a Brick, doskonała płyta zawierająca jeden
czterdziestominutowy utwór, ze względów technicznych podzielony na pół, bo
płyta analogowa miała dwie strony. W dodatku za okładkę służył egzemplarz
fikcyjnej gazety „St. Cleve Chronicle and Linwell Advertiser” – była to parodia
ówczesnej brytyjskiej prasy lokalnej – a za autora ekscentrycznego tekstu
podany był rzekomy ośmioletni geniusz Gerald Bostock. Album okazał się jednym z
największych osiągnięć Jethro Tull, tyle że nie wszyscy wyłapali, że to miała
być parodia, więc tym bardziej zaczęli szufladkować zespół jako progresywny. Co
gorsza, Anderson sam uwierzył we własny trolling i postanowił powtórzyć. Tak
powstała płyta A Passion Play.
Zanim jeszcze do tego
doszło, Jethro Tull wyjechał do Francji, bo tam niższe podatki, i w Château
d’Herouville zajął się nagrywaniem kolejnego albumu. Sesja okazała się
koszmarem, wszystko ciągle się psuło, a w dodatku członkowie zespołu struli się
jedzeniem (jak to opisują w książeczce – w trakcie nagrywania co trochę któryś
z nich nagle rzucał instrument i biegł do toalety), więc ostatecznie Anderson
przerwał sesję i wrócił z grupą do Anglii. Niedokończone nagrania schował
do szuflady i wydał dopiero w 1993 r. na jednej z płyt „śmietnikowej”
kompilacji Nightcap. Słuchając tego materiału, można się jednak
zorientować, że niektóre zawarte w nim pomysły zespół zrecyklował na A
Passion Play. Należy do nich już sama uwertura (Lifebeats/Prelude).
W moje macki dostał się
egzemplarz reedycji z 2015 r., zremasteryzowanej przez Stevena Wilsona, lidera
Porcupine Tree. Przy okazji poszczególnym częściom suity nadane zostały tytuły
i funkcjonują one na kompakcie jako odrębne ścieżki, co znacznie ułatwia
orientację w repertuarze. Dzięki tytułowi można rozpoznać, że jedna z części, Critique
Oblique, to kolejny z zarzuconych utworów z Château d’Herouville. Tymi
tytułami będę się posługiwał dalej, choć na starszych wydaniach one nie
występują.
No i co powiem? A Passion
Play chyba najmniej mi się podoba z całego dorobku Jethro Tull. Thick as
a Brick był pozycją może nie najłatwiejszą, ale motywy i melodie po prostu
tam płynęły, muzyka była bez reszty wciągająca. A tu skład niby ten sam, a
efekt bardzo nierówny. Andersonowi zabrakło ciekawych melodii, a tam, gdzie się
pojawiają, stanowią zazwyczaj przeszczepy z Château. Niektóre fragmenty bywają spokojne,
np. The Silver Cord – śpiewany przez lidera z akompaniamentem fortepianu,
do którego stopniowo dołączają gitary, ale kudy jemu do pierwszej części Thick
– są też i ostrzejsze, jak Best Friends. W Memory Bank w typową,
lekko barokowatą piosenkę wkraczają jakieś dysonanse i kończy się po prostu chaosem
sonicznym, w którym słychać chyba trzy partie fletu jednocześnie, do tego jeszcze
saksefon sopranowy. Anderson sięga po ten instrument kilka razy: w późniejszej
części Overseer Overture, a przede wszystkim w The Foot of Our Stairs
z fajnie dudniącym basem, które w ogóle należy do najbardziej zapamiętywalnych
fragmentów płyty. Co ciekawe, najważniejszą zmianą, jakiej dokonał Wilson w
nowym miksie, jest wywalenie paru fraz saksofonowych w porównaniu z oryginałem.
Ponieważ materia tekstowa jest
dość ciężka, zahaczająca o eschatologię, to zespół zdecydował się nieco ją złagodzić.
Takim obrazem na płytę trafiła The Story of the Hare Who Lost His Spectacles,
historyjka opowiedziana przez Jeffreya Hammonda-Hammonda na tle krotochwilnej muzyki
skomponowanej przez niego wspólnie z Andersonem i Johnem Evanem. Postać
„zająca, który zgubił okulary”, pojawiała się jeszcze później w dziejach
zespołu – np. kiedy byłem na koncercie Jethro w Katowicach w 2000 r., zając ni
z gruchy, ni z pietruchy wszedł na scenę i zaczął się skradać do Andersona, gdy
ten grał dramatyczne solo na flecie w całkiem poważnym utworze My God.
Książeczka płyty zawiera
fragmenty oryginalnej szaty graficznej: podobnie jak okładka Thick as a
Brick miała postać gazety, tak samo A Passion Play wystylizowano na
program teatralny, ze zdjęciami członków zespołu podpisanymi jako fikcyjni
aktorzy. Nawiasem mówiąc, był to w dziejach Jethro Tull pierwszy album, na
którym skład zespołu był identyczny jak na poprzednim. Książeczka zwraca uwagę,
że 80% personelu (bez Martina Barre)
wywodziło się z istniejącego w latach 60. John Evan Band. David Palmer
jak zwykle zapewniła orkiestrę kameralną, w której zagrał, jak czytamy w
książeczce, niejaki Martin Skyrme, również były członek tamtego zespołu.
Jethro Tull, A, 1980
Na progu lat 80. sporo się w Jethro Tull zmieniło.
Zdaniem większości słuchaczy – niekoniecznie na lepsze. W 1979 zespół spotkała
tragedia, gdy zmarł basista John Glascock. Na jego miejsce zaangażowano Davida
Pegga, znanego dotąd z Fairport Convention, lecz załamany śmiercią przyjaciela
perkusista Barriemore Barlow odszedł z grupy. Tymczasem Anderson postanowił
nagrać płytę solową. Tak się jednak złożyło, że w jej powstawaniu wzięli udział
zarówno Pegg, jak i Martin Barre, więc ostatecznie podjęto decyzję, żeby album
wyszedł pod nazwą zespołu. W ten sposób za burtą znaleźli się weterani – John
Evan i David (Dee) Palmer. Nowy skład zasilił nieżyjący już dziś perkusista
Mark Craney, a rolę klawiszowca przejął Eddie Jobson, grający ponadto na
skrzypcach elektrycznych, a wcześniej znany z Roxy Music, gdzie zastąpił Briana
Eno, i z supergrupy UK. Dla obu był to zresztą jedyny studyjny występ w ramach
tego zespołu. Pamiątkę pierwotnej koncepcji solowej płyty lidera stanowił
jednoliterowy tytuł: A.
Zmienił się nie tylko skład, lecz i wizerunek
sceniczny. Muzycy ścięli włosy, a miejsce pstrych strojów – minstreli,
arystokratów czy bezdomnych – zajęły jednakowe białe kombinezony. Członkowie grupy
występowali w nich na scenie, jak i na okładce, gdzie na stacji radarowej wpatrują
się z niepokojem w wielką literę „A” za oknem. A odzwierciedla charakterystyczny
dla początku lat 80. lęk przed wojną jądrową, co widać nie tylko na okładce,
ale i w tekstach takich utworów jak Fylingdale Flyer (w miejscowości Fylingdales
w Północnym Yorkshire mieści się przeciwrakietowa stacja wczesnego
ostrzegania RAF) albo Protect
and Survive. Dla odmiany Crossfire opowiada o głośnym i całkiem
świeżym zdarzeniu, jakim było oblężenie przez komandosów SAS londyńskiej
ambasady Iranu, opanowanej przez terrorystów (co ciekawe, nie do końca islamskich
– byli to przeciwnicy Chomeiniego).
A muzycznie? Brzmienie Jethro Tull pozostaje
niewątpliwe, ale zmieniły się dwie rzeczy. Po pierwsze, pojawiła się klawiszowa
elektronika, na razie dość dyskretnie. Po drugie, utwory mają prostszą
strukturę, są dość krótkie, tylko dwa z dziesięciu przekraczają pięć minut.
Partie basu mocno wysunięte, David Pegg pokazuje, że nie ustępuje zmarłemu
poprzednikowi (którego przez długi czas uważałem za jednego ze swoich ulubionych
basistów ever). Słychać go już w Crossfire, o którym chciałem napisać,
że jest zbyt ospały jak na otwieracz i ma za mało interesującą melodię, ale po
jakimś czasie zaczął mi się bardziej podobać, choć i tak uważam, że to soundtrack
do poniedziałkowego wstawania do roboty. Barre od czasu do czasu wycina
solówki, Jobson nie zdominował brzmienia zespołu, choć jego klawisze tworzą
ważną część tkanki brzmieniowej, czy mówimy o fortepianie, czy o syntezatorach.
Przykładowo, Black Sunday rozpoczynają syntezatorowe „fanfary” kojarzące
się trochę z Emersonem, a trochę z UK, w dalszej części tego długiego i
dość przebojowego utworu słyszymy jazzujące fortepianowe solo. Skrzypce słychać
za to stosunkowo rzadko, najbardziej w Uniform i instrumentalnym The
Pine Marten’s Jig, gdzie jeszcze na dodatek pojawia się mandolina. Na A występują
też chóralne wokale rodem jakby z brytyjskiego folku, jak we Fylingdale
Flyer – moim ulubionym na płycie, pomimo niełatwej melodii. Przy czym w refrenie
„elektroniczno-folkowego” Working John, Working Joe te głosy już są
przetworzone. Anderson nie wstydzi się śpiewać przez wokoder, zelektronizowane
wokale słychać w tle Protect and Survive. Może gdyby nie długi,
skomplikowany motyw fletu, ten kawałek brzmiałby jak jakieś, za przeproszeniem,
Kombi, ale to mi nie przeszkadza.
No i wygląda na to, że jednak natura fana wzięła górę
– bo ta płyta podoba mi się co prawda mniej niż jeszcze bardziej krytykowana Broadsword
and the Beast, ale słyszę na niej dość dużo ciekawych elementów, żeby do
niej wracać. Za najsłabsze uważam bałaganiarskie, nieciekawe i marnujące niezły
riff Batteries Not Included – swoją drogą najbardziej elektroniczny
utwór na albumie – oraz finałowy, cokolwiek bezpłciowy And Further On.
Tę płytę było mi najtrudniej zdobyć – nie widywałem
jej ostatnio ani w sklepach fizycznych, ani internetowych, w końcu kupiłem w
sieci używany egzemplarz wydania jeszcze XX-wiecznego, niezbyt atrakcyjny
graficznie, ale przynajmniej z wydrukowanymi tekstami utworów. Późniejsza
reedycja nie tylko ma z pewnością grubszą książeczkę, ale w dodatku wzbogacono
ją bonusowo o DVD Slipstream (nagranie koncertowe + parę klipów, m.in. wampiryczny
Sweet Dream oraz Fylingdale Flyer, w którym Anderson upiornie
kręci szyją).
Jethro Tull, Under Wraps, 1983
No i przyszła pora na najgorszy album Jethro Tull,
który nie podobał się praktycznie nikomu poza Tomaszem Beksińskim, a i on nie uznawał
go za szczytowe osiągnięcie zespołu.
Ian Anderson uważa Under
Wraps za etap, który trzeba było przejść, choćby po to, żeby się przekonać,
że niewłaściwy. Za największą wadę płyty, którą w pierwszej kolejności by
poprawił, uznaje brak perkusisty: nagrano ją w całości z automatem
perkusyjnym. Jednakże na trasie promującej Under Wraps po raz pierwszy w
ramach Jethro pojawił się Doane Perry i widnieje on też na zamieszczonych
w książeczce zdjęciach zespołu.
Ogólnie wygląda toto, jakby
Anderson (ze współodpowiedzialnym klawiszowcem Peterem-Johnem Vettese) postanowił
grać new romantic. Wszędzie pełno syntezatorów, sekwencerów i pierón wi
czego jeszcze. Właściwie tylko głos Andersona i przelatujący tu i ówdzie flet
przypomina, że mamy do czynienia z płytą Jethro Tull. Jeszcze Martin Barre czasem
przyczadzi na gitarze – Saboteur rozpoczynają kąśliwe akordy (choć po
jakimś czasie zaczynam się zastanawiać, czy aby nie zsamplowane), a potem spod
syntetycznej magmy wydobywa się dość porządne solo, choć sam utwór całościowo
jest taki sobie. W Paparazzi wiodący riff brzmi nawet jak coś z…
Borysewicza. Dla odmiany utwór pierwszy, Lap of Luxury, odznacza
się motorycznym, „pompującym” rytmem rodem z wydanego rok wcześniej Eliminatora
ZZ Top – jest to najwyraźniej pierwszy przejaw tej inspiracji, która miała
się w Jethro utrzymywać jeszcze do końca dekady.
Jeśli coś się wybija, to
przede wszystkim obie części Under Wraps – pierwsza dynamiczna, trochę
jakby pod Ultravox, druga bardziej nastrojowa, sam Anderson z gitarą. W European
Legacy znów słychać dużo fletu i tu nie ma cienia wątpliwości, z jakim zespołem
mamy do czynienia, nawet jeśli potem Anderson gra solówkę na tle syntetycznych
dźwięków. Stosunkowo nieźle prezentuje się Radio Free Moscow, ale to pod
warunkiem, że nie odnosimy go do dawniejszego repertuaru Jethro Tull. Ale już Later
That Same Evening brzmiałoby o niebo ciekawiej, gdyby tylko było inaczej
zinstrumentowane (te samplowane głosy traktowane jako efekt rytmiczny…)
Spora część płyty nie
pozostawia po sobie wyraźniejszego wrażenia. Sama elektronika nie byłaby
jeszcze taka zła, gdyby nie to, że Andersonowi zabrakło pomysłów na melodie. a tam,
gdzie się pojawiają jakieś ciekawsze, przytłacza je elektroniczna magma. Najsłabszy
przykład: Automotive Engineering. Rozczarowaniem jest też Heat, który nieźle, nastrojowo się zaczyna, a potem rusza z kopyta i efekt
jest już gorszy.
Ale
mimo wszystko album ten i tak podoba mi się bardziej niż A Passion Play, choćby tylko ze względu na Under Wraps #2 i Radio Free Moscow.
Jethro Tull, Rock Island, 1989
Po elektronicznym „okresie błędów i wypaczeń” Jethro
Tull zrehabilitował się częściowo płytą Crest of a Knave, słynnej z
tego, że dostała Grammy w kategorii „najlepsza płyta heavymetalowa”, choć nie
zawierała heavy metalu. Do głosu doszły wtedy inspiracje Dire Straits czy ZZ
Top. W tej samej konwencji dwa lata później powstała Rock Island. Tytuł
nawiązuje do szkockiej wyspy Skye, gdzie Anderson podówczas mieszkał i zajmował
się rolnictwem i hodowlą łososia – była to właśnie owa „Winged Isle” ze wcześniejszego
o ponad dekadę Acres Wild, a ta nieregularna plama na tylnej stronie
książeczki to właśnie zarys Skye. Doane Perry dołączył na stałe do podstawowego
tria Anderson-Barre-Pegg (w Crest of a Knave słychać go było tylko w
niektórych utworach), natomiast na klawiszach zagrał sam Anderson, w czterech
utworach – trzymający się tym razem w ryzach Vettese, a w dwóch – zmarły parę
miesięcy temu Martin (Maartin) Allcock, kolejny po Peggu, Gerrym Conwayu i Ricu
Sandersie przedstawiciel zaprzyjaźnionego Fairport Convention.
Na pierwszy ogień idzie Kissing Willie – piosenka
o seksie oralnym, którą Anderson uznał po latach za jeden z najgorszych
utworów, jakie napisał w życiu. Co gorsza, nakręcono do niej sprośny teledysk w
osiemnastowiecznym anturażu, budzący skojarzenia z Benny Hillem. Przy tym jest
to utwór bardzo motoryczny, wręcz bliski hard rocka. Kategorię „ZZ Tull” reprezentują
też stosunkowo ostre The Rattlesnake Trail (brodacz ze Szkocji
zawarł nawet w tekście aluzję personalną do jednego z brodaczy z Teksasu: „up
that dusty hill”) i Heavy Water oraz człapiący w bluesowym tempie Undressed
to Kill. Element zmiękczający brzmienie stanowi… sam głos Andersona, który
śpiewa tu dość oszczędnie – po Under Wraps przeżył poważne zapalenie krtani,
które mocno zachwiało jego umiejętnościami wokalnymi.
Nie brakuje utworów bardziej balladowych, w których
bardziej słyszalne są wpływy Dire Straits. Mamy tu Ears of Tin z łagodną
zwrotką z mandolinowym akompaniamentem i doładowaniem w refrenie.
Podniosły Rock Island także zdradza knopflerowskie inspiracje, choć zarazem
ma w sobie coś z „morskiej” atmosfery albumu Stormwatch, a równocześnie
wywodzi się w prostej linii od dwóch najlepszych utworów z Crest of a Knave
– Farm on a Freeway i Budapest. Ale te dwie piosenki mają na tym albumie
jeszcze inne odpowiedniki. Spadkobiercą Farm on a Freeway wydaje
się The Whaler’s Dues – w pierwszym podmiotem lirycznym był farmer,
którego zmuszono do sprzedaży ziemi pod budowę autostrady, w drugim – stary
wielorybnik zmagający się z faktem, że fach wykonywany przez niego całe życie
został zakazany. Na następcę Budapest – długiego, dość epickiego utworu opowiadającego
historię z życia w trasie – wygląda zaś Big Riff and Mando,
zainspirowany kradzieżą mandoliny Martina Barrego. Mandoliny faktycznie mają tu
dużo do powiedzenia, a do tego pojawia się riff przypominający późniejszą o 10
lat Black Mambę. Po czymś takim finałowy Strange Avenues można
sobie w zasadzie odpuścić, choć tekstowo nawiązuje do Aqualunga. Do
najlepszych momentów płyty należy w pełni już andersonowski, nastrojowy i
solenny Another Christmas Song. Jest to sekwel piosenki wydanej jeszcze
w 1968 – tyle że tam mieliśmy potępienie bożonarodzeniowego obżarstwa, a nowszy
utwór jest bardzo sercogrzejny.
Teksty, jak to u Andersona, niebanalne, pomijając
niewypał na temat miłości francuskiej (a właściwie birminghamskiej). Trochę
ekologii, trochę komentarza społecznego, sceny rodzajowe. Tylko o religii tym
razem chyba nie było.
Jako bonusy pojawiają się trzy, a właściwie cztery
utwory zarejestrowane na próbie w Zurychu: Christmas Song (ta
pierwotna), wiązanka Cheap Day Return/Mother Goose, wykonana
przez Andersona solo z gitarą akustyczną, oraz n-ta wersja Locomotive Breath,
tym razem bez klawiszy i… bez perkusji, sama gitara elektryczna, bas, flet i
śpiew.
Największą wadę Rock Island stanowi niezbyt
przemyślany układ, przez co płyta wydaje się mieć kilka punktów kulminacyjnych,
czyli de facto nie mieć żadnego. Początkowo chciałem napisać, że jeśli się nie
jest zagorzałym fanem, a zna się już Crest of a Knave i Catfish
Rising, czyli płytę wcześniejszą i późniejszą, to Rock Island można
sobie odpuścić, bo nie zawiera żadnych elementów odmiennych od tego, co na
tamtych dwóch. Ale po kolejnych przesłuchaniach zmieniłem zdanie. Ani chybi
właśnie jestem zagorzałym fanem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz