poniedziałek, 18 lutego 2019

Szewc zabija szewca, czyli opowieść o drewnianym dilerze




Na temat serialu HBO Ślepnąc od świateł, adaptacji powieści Jakuba Żulczyka, krążą opinie skrajnie zróżnicowane. Jedni piszą, że w końcu nakręcono u nas serial sensacyjny na europejskim poziomie, że genialna rola Jana Frycza, drudzy – że epatowanie brutalnością, pojedyncze dobre sceny tonące w potopie glątwy i w ogóle osiem godzin wyjęte z życiorysu. Wobec tego nie pozostało mi nic innego, jak sprawdzić samemu. Zdecydował fakt, że w polskich produkcjach ekranowych rzadko kiedy pojawiają się utwory zespołu Siekiera.
            O czem to jest? O posępnym warszawskim dilerze kokainy, który na kilka dni przed Bożym Narodzeniem wplątuje się w porachunki przestępczego półświatka. Wskutek brutalnego zbiegu okoliczności w jego ręce dostaje się torba towaru wyjątkowo wysokiej próby, co uruchamia, jak to się mówi, łańcuch zdarzeń. Równocześnie gdzieś tam wychodzi z więzienia straszliwy Dario i zamierza odzyskać dawne wpływy, jeszcze z nawiązką.
            Pierwszą rzeczą, jaka się rzuca w oczy, a raczej w uszy, są ogromne wprost ilości wulgaryzmów. Dialogi musiał pisać cały batalion szewców. Jasne, że ludzie z półświatka nie wyrażają się niczym profesorowie, ale come on, oglądałem Psy, oglądałem Big Lebowskiego, oglądałem filmy Scorsesego i Tarantino, grałem w kilka części GTA, do podstawówki chodziłem na wsi – nie jestem pensjonarką, która by na dźwięk brzydkich słów zaszokowana zatykała uszy. Jednak w Ślepnąc od świateł stężenie góralskich przerywników osiąga taki poziom, że nie tylko żenuje, ale wręcz urywa od komunikatywności. To już nie są po prostu przekleństwa, to jest istny mat. Powie ktoś, „przecież to autentyczne, ludzie tak mówią!” No i? Ludzie też się jąkają, powtarzają, gubią wątek wypowiedzi – takiego typu naturalizm w dialogach można by porównać do 10-stronicowego opisu otwierania drzwi. Gdyby bluzgów było o połowę mniej, serial nie stałby się mniej edgy, a zaoszczędzony czas antenowy można by jakoś zagospodarować.
Sprawy nie poprawia fakt, że nie zawsze precyzyjnie słychać, co właściwie bohaterowie mówią pomiędzy przekleństwami. W pewnym momencie dałem se spokój i zacząłem oglądać z napisami. Najgorszym winowajcą jest tu sam główny bohater, Kuba Nitecki grany przez Kamila Nożyńskiego (w książce miał na imię Jacek – czyżby personalia zmieniono mu po to, żeby inicjały się zgadzały?) Mamrocze wszystko z jednakową, naburmuszoną intonacją. Podejrzewam, że specjalista od castingu, który zadecydował o jego przydziale do tej roli, nazywał się Gepetto. Niewiele lepiej wypada jego była flama w kreacji Marzeny Pokrzywińskiej – mogła mieć zadatki na femme fatale, ale ostatecznie jej główna przewaga nad Nożyńskim polega na tym, że jest ruda. Już ciekawiej się prezentuje Pazina, najlepsza przyjaciółka protagonisty, bo choć nawija jednolicie matowym, zachrypniętym głosem, to pokazuje sporo emocji. W dyskusjach internetowych zawsze się pojawia – jest to równie pewne jak spór o wyższość porodu naturalnego nad cesarką albo czy kot powinien być zamknięty w domu, czy wychodzący – ktoś, kto twierdzi, że drewnianość Niteckiego to specjalnie przyjęta poza, że on po prostu odgrywa rolę małomównego gościa. Ale ja sam jestem małomówny gość, więc taki kit to nie dla mnie. Nasz diler identycznie mamrocze, niezależnie od towarzystwa – z szefem, z klientami, ze zbirami, z dziewczyną, z kumpelą, ze starszą panią, a nawet kiedy sam w domu uczy się hiszpańskiego albo śni o tropikach. Mało tego, on nawet kiedy drze mordę, to mamrocze! Do tego jest on zupełnie niesympatyczny, trudno komuś takiemu kibicować. Ale prawdę mówiąc, tu w ogóle nikt nie jest sympatyczny, może poza facetem Paziny.
W takiej sytuacji nie dziwota, że Frycz kradnie show za każdym razem, gdy się pojawi. Dario jest naprawdę przerażający, choć praktycznie nie podnosi głosu, zachowuje pozory uprzejmości, pod którą jednak wyraźnie widać groźbę. Gdyby tak wziąć sadyzm Ramsaya Boltona, drażliwość Gypa Rosettiego, obleśność Trevora Philipsa i nieobliczalność Antona Chigurha, połączyć to z totalnym cynizmem i fizjonomią łysego Frycza – wychodzi potwór absolutny. Dla mnie bonusowe ciary powoduje fakt, że kojarzy mi się on nieodparcie z jednym z moich wykładowców z uniwersytu. Tyle tylko, że co jakiś czas postacie wspominają o jego ludziach, a mało ich w ogóle widać, Dario przez większość czasu sprawia wrażenie solisty-manipulatora. Przekonująco wypada Robert Więckiewicz jako Jacek, boss Niteckiego, jak też Janusz Chabior w roli prymitywnego zbira o ksywie Stryj. Natomiast Cezary Pazura, jak to Pazura, zachowuje się jak potrzaskany Kaziu, przynajmniej tyle dobrze, że tym razem jego postać telewizyjnego chelebryty nie ma na imię Cezary czy Cezar oraz dostaje on siedem razy po gębie.
Co w takim razie mi się podobało? Jak to w HBO – szeroko pojęte tło, architektura, typy ludzkie, ogólnie mroczna wizja Warszawy jako „wretched hive of scum and villainy”, miasta grzechu, zaludnionego przez hipsterów, raperów, gangsterów, bananową młodzież, celebrytów, biznesmętów i inny element. Dla mnie to jednak spora egzotyka, a kręcone jednym ujęciem sceny zbiorowe z dyskotek czy barów ze striptizem jawią mi się niczym piekło Hieronima Boscha; zawszeć to jakaś odmiana po cukierkowej wizji stolicy rodem z Listów do M. i innych romedii komantycznych. W dodatku jest to Warszawa wielokulturowa – spotykamy Wietnamczyków albo Arabów.
Narracja jest dość czytelna, ale momentami bohater za bardzo się snuje, kilka razy też pokazuje swój honor. Ją urozmaicają oniryczne wizje kręcone na nieostrej taśmie w samej Prypeci, jak i cukierkowe marzenia bohatera o Ameryce Południowej – choć on bez przerwy ględzi o Argentynie, to przebitki kręcono w Dominikanie. I tu ciekawostka z napisów końcowych: jednym z kierowców ekipy był niejaki Lenin Allende Gonzalez Cueto.
Reasumowując: serial mimo wad mnie wciągnął, ale drugi raz niekoniecznie się wyrywam go oglądać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz