wtorek, 23 marca 2021

Kosmiczny dzik kontra antychryst z innego powodu, czyli płyty okazyjne

 W styczniu przytrafił mi się niechcący zakup kilku kolejnych albumów muzycznych, a nawet jednego singla.

 

Shelter, Mantra, 1995

O grupie Shelter przeczytałem w swoim pierwszym numerze „Tylko Rocka” – 4/1998 – gdzie Grabaż, opowiadając o ulubionych wykonawcach, rzucił tę nazwę mimochodem obok NOFX i The Offspring, charakteryzując te trzy kapele jako „wspaniałe melodie i zero certolenia”. O ile Offspring już za chwilę miał zacząć wyskakiwać spod każdego krzaka, a i o NOFX była okazja nieco poczytać, to na temat Shelter długo nie mogłem znaleźć konkretnych informacji. Okazuje się, że grupa, dowodzona przez wokalistę Raya Cappo, odbiegała od szablonu melodyjnego kalifornijskiego punk-rocka. Przede wszystkim dlatego, że powstała w Nowym Jorku. Grała też wyraźnie ostrzej, wywodziła się z podziemnej sceny hardcore’owej, a niebanalne znaczenie miała też strona ideologiczna: Cappo i reszta zespołu byli wyznawcami Kryszny i w piosenkach przedstawiali swój raczej pozytywny światopogląd.

Mantra była pierwszym albumem Shelter w barwach dużej wytwórni (Roadrunner) na fali popularności neopunku, który w połowie lat 90. częściowo wypełnił niszę po uwiędłym po śmierci Kurdta Kobaina grundżu. Z pewnością jest to jednak propozycja ostrzejsza niż taki Offspring, właściwie stricte hardcore’owa – szybkie tempa, ciężkie riffy, Cappo przeważnie się drze. W paru utworach zdarza mu się rapować, trochę jakby pod Beastie Boys (wysoki, nieco rozwrzeszczany głos z kogutami + skandujący drugi). Należą tu Message of the Bhagavat albo Not the Flesh. Dla kontrastu Appreciation to punk rock w wersji ostro rozpędzonej (w harmoniach jakieś ślady pokrewieństwa z Green Day). Najbardziej przystępny jest – słusznie wydany na singlu – Here We Go, który ma wszelkie cechy przeboju neopunkowego: właściwą energię, ciężar i melodię. W miarę melodyjnie wypada również utwór tytułowy. Natomiast Letter to a Friend pozostaje nieco bardziej refleksyjny (choć z ciężkimi gitarami i kontrastami dynamiki).

Trafiłem na wydanie z Metal Mind Productions na złotym dysku, w edycji limitowanej do 2 tysięcy – mój numer jest 1937. Zasadniczy repertuar albumu poszerzono o dwa utwory z singla Here We Go, mianowicie posępnie dudniący Progressive Man oraz punkpopowy kower beatlesiego We Can Work It Out.


 

Shelter, Beyond Planet Earth, 1997

W pakiecie z Mantrą zdobyłem kolejny album tej zasłużonej kapeli krisznacore’owej. Okładkę zdobi wizerunek dzika Varahy, trzeciego awatara Wisznu, trzymającego na nosie kulę ziemską, wydobytą właśnie z pierwotnego oceanu. Od czasu poprzedniej płyty zmienił się basista. W trzech utworach gościnnie występuje Jay Yuenger, gitarzysta popularnej w dziewięćdziesiątych kapeli White Zombie.

Na Beyond Planet Earth Ray Cappo poszedł już całkowicie drogą poppunkową. Utwory są bardziej melodyjne i mają tłustsze brzmienie, a już taki otwierający Revealed in Reflection czy singlowy Whole Wide World o spokojnej zwrotce mogłyby bez ochyby iść w zawody z Green Dayem. Know So Little (So Well) wypada już tak łagodnie jak, nie przymierzając, Blink 182, z tym, że Shelter nie śpiewa „o rzyci, i to nawet nie całej”, tylko ma swój hindu-humanistyczny przekaz. W takim kontekście dość autoironicznie wypadają otwierające album słowa konserwatywnej polityczki o „sekciarskich zespołach, które wpływają na nasze dzieci”. Cappo dziwił się wręcz, że tyle różnych grup muzycznych ma tak wielki wpływ na młodych, a śpiewają o niczym i nie robią żadnego pozytywnego pożytku ze swojego talentu.

Album urozmaica nieco ska w Alone on My Birthday, nawet z trąbami (i z ostrzejszym refrenem). Rapowe partie wokalne pojawiają się tym razem w Helpless albo Man or Beast, a bliżej typowego hardcora lokuje się Time’s Ticking Away. In Praise of Others łączy prawie heavymetalową riffownię w refrenie z wokalnym „zawodzeniem” charakterystycznym dla reggae.

Podobnie jak w poprzednim przypadku, redycja Metal Mind (tym razem nr 768) zawiera dodatkowo strony B z singla Whole Wide World. Jest tam energiczny, częściowo podrapowany utwór-manifest zespołu, zatytułowany po prostu Shelter, a także remiks Man or Beast.


 

Perfect, Live, 1983

W minionym roku Perfect zakończył działalność. Przyszła więc pora sięgnąć do korzeni. Live, jeden z kamieni węgielnych polskiego rocka lat 80., przez wiele lat nie miał reedycji kompaktowej, bo pierwotny wydawca – firma polonijna zajmująca się głównie produkcją cholewek – przestał istnieć i nie było od kogo odzyskać praw do nagrań. Udało się dopiero po 30 latach, w 2013, i właśnie to wydanie wpadło akurat w moje ręce.

Jakiś czas temu koncertówki mi się przejadły, ale tym razem muszę przyznać, że to był bardzo udany występ, być może jedna z najlepszych polskich płyt live, na której udało się uchwycić ducha rockowej „raw power”. I to jeszcze w jakich okolicznościach. Wkrótce po bardzo popularnym debiucie działalność Perfectu przerwała siła wyższa, a mianowicie – stan wojenny. Koncert w warszawskiej Stodole, który trafił na płytę, był pierwszym występem zespołu po kilkumiesięcznej przerwie, i to po raz pierwszy w nowym ustawieniu personalnym. Gitarzystę Ryszarda Sygitowicza i basistę Zdzisława Zawadzkiego zastąpili w międzyczasie Andrzejowie: odpowiednio Urny i Nowicki. Jakby woda, na którą rzucił się Perfect, nie była jeszcze dość głęboka, postanowili wystąpić prawie wyłącznie z premierowym repertuarem, nie mając pewności, jak zostanie odebrany.

A jak został? Publiczność reagowała entuzjastycznie, po wydaniu zaś Live szybko stało się złotą płytą. To właśnie na tym koncercie pojawił się słynny hymn pokoleniowy Autobiografia, blues Pepe wróć, poświęcony brakom zaopatrzeniowym w sektorze piwnym, albo dynamiczne rockery: Idź precz (kłótnia małżeńska), Po co (odrzucenie konformizmu), Pocztówka do państwa Jareckich (konflikt pokoleń) czy też mniej znany, ale nie mniej efektowny Opanuj się. Jest też ponura ballada Objazdowe nieme kino – z tego, co słyszałem, komentarz do masakry w kopalni „Wujek”, choć oczywiście tekst nie stwierdza wprost nic takiego. Jedyny utwór zaczerpnięty z debiutanckiej płyty to Chcemy być sobą – przy okazji najlepszy punkt albumu, odśpiewany przez publiczność razem z zespołem i przyozdobiony długą, czadową solówką Urnego. Na pożegnanie Grzegorz Markowski odśpiewał jeszcze a cappella z publicznością refren Nie płacz Ewka – i eto wsio.

Prawie wszystkie premierowe utwory, z wyjątkiem Opanuj się, zostały później nagrane w studio dla potrzeb kolejnego albumu pod tytułem UNU (wojskowa rejestracja samochodu, a w wersji dla cenzora – staroegipski święty ptak); w tamtych wersjach odznaczają się bardziej selektywnym brzmieniem, ale nie dostaje im energii.

Płyta zawiera cztery bonusy. Studyjna Czytanka dla Janka została zarejestrowana jeszcze w składzie z Zawadzkim i Sygitowiczem. Dwa nagrania pochodzą z próby w Stodole – Dla zasady nie ma sprawy oraz Nie bój się tego wszystkiego, gdzie Markowskiemu wymyka się wersja nieoficjalna refrenu: „Nie bój się tego Jaruzelskiego”. Na końcu znalazło się Co za hałas – co za szum. Pochodziło z tego samego koncertu w Stodole, ale w tamtych czasach nie przeszłoby przez cenzurę, ze względu na wersy o „czerwonych ludkach” (w wersji studyjnej zmienionych na i tak odważne, ale bardziej aluzyjne „zielone”).

 

 

Mike Oldfield, Crises, 1983

 Na początku lat osiemdziesiątych wielu artystów z kręgów progresywnych uprościło styl, otwierając się na bardziej handlowe brzmienie i sięgając po modne syntezatory: Genesis, Yes, Jethro Tull, nawet Wishbone Ash czy Nazareth. Nie inaczej było z Oldfieldem. Zasłynął tym, że jego pierwsze płyty zawierały jedną długą, wielowątkową formę zajmującą cały longplay, jedynie ze względów technicznych podzieloną na pół. Ale Crises podobnie jak parę wcześniejszych albumówpowstało już w innych czasach: utwór tytułowy trwa tylko dwadzieścia minut. Już w pierwszej pojawiają się charakterystyczne dla artysty motywy – wprawdzie w syntetycznej aranżacji, ale i tak mają w sobie coś z tego przestrzenno-rustykalnego klimatu, za który go kochamy; zwłaszcza w chwilach, kiedy pojawia się gitara elektryczna. Mniej ciekawsze są te fragmenty Crises, gdzie daje się słyszeć niezbyt imponujący głos Oldfielda; także druga połowa trochę się dłuży, bo muzyka staje się bliższa ówczesnej elektronicznej średniej.

Stronę B płyty zapełniło kilka krótszych i bardziej przystępnych form. W pierwszej kolei chyba największy hit komercyjny Oldfielda – pełna uroku piosenka Moonlight Shadow, zaśpiewana w „kołysankowym” stylu przez Maggie Reilly. Romuald Lipko ewidentnie na tym się wzorował, pisząc dla Urszuli Malinowego króla. Drugim „cieniem” był inspirowany wydarzeniami stanu wojennego, bardziej rockowy Shadow on the Wall, którego brzmienie opiera się na charakterystycznym dla Oldfielda laminacie wielokrotnie nagranych partii gitarowych (z dodatkiem banjo). Śpiewa tam z kolei Roger Chapman, były wokalista grupy Family, o rozedrganym i nieco zachrypniętym głosie.

Mike Oldfield słynął z tego, że swoje długie formy nagrywał prawie jednoosobowo, aranżując i nagrywając ścieżki wszystkich instrumentów. W latach 80. zaczął się jednak podpierać muzykami sesyjnymi, wśród których znalazł się gitarzysta Tim Renwick czy perkusiści Simon Phillips (m.in. Toto), Morris Pert (współpracował z Peterem Gabrielem) i Pierre Moerlen (były członek Gongu).

Nie mówiąc o wokalistach. Reilly słyszymy jeszcze w kompletnie syntetycznym Foreign Affair. Oprócz niej i Chapmana głos dał Jon Anderson ze wspomnianego Yes, choć In High Places to mój najmniej ulubiony fragment albumu, kojarzący mi się z jego wspólnymi poczynaniami z Vangelisem. Natomiast Taurus 3 to już po staremu utwór instrumentalny, w którym Oldfield zagrał na wszystkim z wyjątkiem perkusyjnych.

Zremasteryzowana edycja z 2013 zawiera 7 bonusów. Wśród nich znalazły się po dwie wersje alternatywne obu Shadowów – miks akustyczny i dwunastocalówka. Są też utwory z małych płyt. Pierwszy to zaśpiewany przez Maggie Reilly Mistake, który występował na amerykańskiej edycji albumu – najbardziej rockowa piosenka w tym zestawie, coś w klimatach zbliżonych do sławetnego We Built This City. Drugi singiel to wykonany przez Barry’ego Palmera Crime of Passion wraz ze stroną B w postaci instrumentalu Jungle Gardenia.

 


 

Marilyn Manson, Lest We Forget – The Best Of, 2004

 W tak zwanym międzyczasie wpadła mi w ręce Lest We Forget – składanka najsłynniejszych utworów artysty znanego jako Marilyn Manson, do 2004 roku, czyli za najbardziej klasyczny okres. Potem nastąpił u artysty spadek formy, a i kontrowersje nie robiły już takiego wrażenia. Utwory nie są ułożone chronologicznie.

Kiedy w 2015 Marilyn Manson odzyskał łaskę recenzentów płytą The Pale Emperor, jako jedną ze swoich ostatnich inspiracji przywoływał sięgnięcie do bluesa. Ale ja, zapodawszy sobie krótki kurs jego dyskografii, słyszę jakieś bluesowe akcenty już od samego początku (chyba żeby przyjąć bardzo szerokie założenie, że sama idea powtarzalnego riffa gitarowego już jest bluesowa). Tak się składa, że z dorobku „Antychrysta Superstara” najbardziej mi odpowiadają właśnie takie riffowce. Imaż p. Mansona przypomina hybrydę Alice’a Coopera (horror, damskie imię, szokowanie, cienie wokół oczu) i Davida Bowiego (androgynia, nieziemskość, wcielanie się w różne persony) i jego śpiew takoż, ale np. Lunchbox, pierwszy utwór z pierwszej płyty, z wsamplowanymi okrzykami Arthura Browna z Fire, kojarzy mi się z zachrypniętą wersją Jane’s Addiction. Obok niego wymienić należy postgrundżowy w sumie Tourniquet albo najbardziej klasycznie przebojowy The Dope Show. Manson sporo miał wspólnego z industrialem – w początkowym okresie kariery był protegowanym Trenta Reznora, lidera Nine Inch Nails, a potem przejął go Tim Skold z niemieckiego KMFDM. Utwory ściślej industrialne, typu The Love Song, gdzie pan wokalista wydziera się zniekształconym elektronicznie głosem, podobają mi się mniej. Zwraca też uwagę mOBSCENE – patent z cheerleaderkami skandującymi „be obscene!” ściągnięty od Faith No More z ich Be Aggressive.

Całość uzupełniają kowery: powszechnie znana mroczna wersja Sweet Dreams (Are Made of This) z repertuaru Eurythmics oraz bardziej dynamiczny Tainted Love (pierwotnie Glorii Jones, bardziej rozpowszechniony przez Soft Cell). Dołącza do nich, jako premierowa atrakcja mająca nakłonić do zakupu płyty fanów, którzy mają już wszystkie poprzednie nagrania, przeróbka Personal Jesus Depeszów.

Niestetyż, zanim dobrze przesłuchałem tę płytę, na światło dzienne wyszły informacje, że Marilyn Manson przez lata stosował rozmaitą przemoc wobec swoich partnerek. Nie jest to pierwszy w mojej płytotece artysta, który jako człowiek budzi odrazę (na ciebie patrzę, Ozjaszu Osbourne!), ale wsio rawno odebrało mi to ochotę do szczegółowszej analizy. Jeśli ktoś pamięta aferę w związku z koncertem Madonny planowanym na 15 sierpnia, było to zaledwie drobne nieporozumienie przy obiedzie w porównaniu z moralną paniką, jaka rozpukła się na wieść o przyjeździe Mansona do Warszawy w 2001. Teraz okazuje się, że wszyscy, którzy uznawali go za wcielenie zła i ostrzegali przed nim – czynili to nie z tych powodów, co trzeba.

 

 

Catherine Wheel, Waydown, 1995

W ramach aukcji charytatywnej dla WOŚP zdobyłem singiel znanej na przełomie lat 80./90. brytyjskiej grupy, na której czele stał Rob Dickinson. Nazwa pochodzi od koła św. Katarzyny, czyli po prostu koła do łamania. Zespół nazwany od narzędzia tortur, którego wokalista nazywa się Dickinson? Skojarzenia z Iron Maiden są słuszne w aspekcie personalnym – Rob i Bruce to kuzyni – ale nie muzycznym, bo twórczość Catherine Wheel nie ma w sobie nic z metalu. Mamy do czynienia z rockiem alternatywnym, i to odmianą określaną jako shoegazing – z ciężką gitarową magmą, zgrzytliwym brzmieniem gitar prowadzących i „normalnym” wokalem.

Waydown ukazał się jako trzeci singiel promocyjny albumu Happy Days, ale nie osiągnął takiego sukcesu jak wydany w tym samym czasie Judy Staring at the Sun z gościnnym udziałem Tanyi Donnelly. Tak czy owak, okładka z monstrualnym łóżeczkiem dziecięcym ustawionym gdzieś nad rzeką jest dziełem agencji Hipgnosis. Sama piosenka, oparta na dynamicznej linii basu, wypada trochę neopunkowo, wpisując się w ówczesną modę, ale zawiera też dysonansową solówkę gitarową. Towarzyszą jej trzy utwory z poprzedniego albumu, nagrane w ramach sesji dla radia XFM. Jest to więc najdłuższa z 6 wersji tego singla, przeznaczona na rynek europejski. Wszystkie trzy – ciężkie, choć nastrojowe – budzą we mnie skojarzenia z Afghan Whigs, a prawdę mówiąc, ciekawsze są niż sama „strona A”. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz