wtorek, 16 marca 2021

Od Naliboków do Szegedu, czyli dawno temu na dzikim froncie wschodnim (z frontu czytelniczego, cz. 1)

Ze względów zawodowych musiałem przeczytać parę habełków dotyczących bitew z lat 1944-45, żeby wczuć się w klimat.

  

1. Szymon Nowak, Puszcza Kampinoska-Jaktorów 1944, Warszawa 2011

            Mało które zdarzenie z XX-wiecznej historii Polski budzi takie emocje i kontrowersje jak Powstanie Warszawskie. Można zaryzykować stwierdzenie, że przez 76 lat, jakie od niego upłynęły, a już na pewno przez ostatnie trzydzieści parę, napisano o nim wszystko, co było trzeba, i jeszcze więcej. W tej sytuacji trochę blednie działalność polskiego podziemia poza Warszawą. Lukę zapełnia łowicki historyk Szymon Nowak, znany ostatnio z rozmaitych opracowań o wyklętych, kiery dziesięć lat temu opublikował habełka o bitwie pod Jaktorowem.

            Jaktorów, wieś między Grodziskiem a Żyrardowem, słynie przede wszystkim z tego, że w tamtej okolicy padł w 1627 r. ostatni tur. W 1944 jednak miała tu miejsce – nie tyle pod samym Jaktorowem, co pod wsią Budy Zosine – ostatnia bitwa zgrupowania kampinoskiego AK. Trzonem tej formacji był oddział przybyły pod Warszawę aż hen z Nowogródczyzny, a konkretnie z Puszczy Nalibockiej. Na jego czele stał cichociemny, por. Adolf Pilch „Góra”, z tych Pilchów. Stojąc w obliczu nadchodzącego frontu i Armii Czerwonej, wobec faktu, że radzieccy partyzanci już wcześniej zlikwidowali podstępem większość starego dowództwa jego oddziału, Pilch przemaszerował ze swoim prawie tysięcznym zgrupowaniem (w tym prawie 200 wozów konnych) 500 kilometrów, wykorzystując ogólne rozprzężenie wśród Niemców.

Po przybyciu w Kampinosy oddział Pilcha wzbudził niemałą konsternację lokalnych struktur AK, które nie wiedziały, co sądzić o nagłym przybyciu tak silnej i dobrze wyposażonej grupy. Wkrótce dowódca VIII Rejonu AK, kpt. Józef Krzyczkowski „Szymon”, nawiązał współpracę z przybyłymi Kresowiakami i po wybuchu powstania obie formacje z Campino Forest zaatakowały lotnisko na Bielanach. Udało się połowicznie, bo lotniska powstańcy nie zdobyli, ale zniechęcili Niemców do użytkowania go. „Szymon” został wtedy poważnie ranny i od tej pory sprawował ogólne dowództwo ze szpitala w Laskach, podczas gdy faktyczne dowodzenie w polu przejął Pilch, który się tymczasem przemianował z „Góry” na „Dolinę”.

Kolejną kwestią było wysłanie odsieczy dla walczącej Warsawy. Z Puszczy i paru innych oddziałów z „obwarzanka” (czy raczej „Obroży”, bo taki kryptonim miały struktury AK na Podwarszawiu) wyselekcjonowano oddział, który we współpracy z miejscowymi miał odciążyć Starówkę, waląc na Dworzec Gdański. Akcja okazała się jednak kompletnym niepowodzeniem, głównie ze względu na brak koordynacji i wysłanie leśnych do walki w nieznajomym terenie miejskim. Szymon Nowak szerzej opisał te zdarzenia w swoim późniejszym habełku Dworzec Gdański 1944.

Omówione też zostało funkcjonowanie partyzanckiej „Rzeczypospolitej Kampinoskiej” oraz znoszenie przez leśnych pomniejszych oddziałów niemieckich i kolaboracyjnych (głównie Rosjan z RONA) pod koniec sierpnia i we wrześniu. Kiedy jednak w drugiej połowie września powstańcy w Warszawie zostali zepchnięci do kilku desperacko się broniących enklaw, Niemcy uznali, że mogą zwolnić siły do operacji przeciwpartyzanckiej w Kampinosach. Tak zorganizowana została operacja „Spadająca Gwiazda”. Wypierani z puszczy akowcy pod komendą mjr. Alfonsa Kotowskiego „Okonia” wzięli zatem więc kurs na południe, z zamiarem przebicia się na Kielecczyznę. Po drodze ich kolumna topniała wskutek starć z siłami niemieckimi, między innymi przy katastrofalnej przeprawie przez Utratę, o której pisał jeden z ułanów: „Paskudną nazwę ma ta rzeczułka…” Nie wiadomo, co by powiedział, gdyby oddział trafił nad Pisię Tuczną i Pisię Gągolinę.

„Okoń”, który najwyraźniej trochę się zagubił życiowo, zarządził postój w rejonie wsi Budy Zosine kole Jaktorowa, w szczerym polu, kilkaset metrów przed linią kolejową. Gdyby zdecydował przekroczyć tory i schować się w lesie, może i by się upiekło, a tak wprowadził oddział do ewidentnego kotła, na zgłaszane zaś wątpliwości reagował stekiem przekleństw tudzież sięganiem do kabury. Nie trzeba dodawać, że gdy z północy nadszedł niemiecki pościg, a od Żyrardowa nadjechał pociąg pancerny, Grupa „Kampinos” znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. I choć przed właściwą bitwą partyzantom udało się zestrzelić rozpoznawczą „ramę” Fw 189, co było zdarzeniem naprawdę ewenementalnym w dziejach Armii Krajowej, oddział został w końcu kompletnie rozbity, a sam „Okoń” zginął w nie do końca jasnych okolicznościach.

Po zakończeniu bitwy książka pokrótce omawia jej następstwa, czyli m.in. przedzieranie się mniejszych grupek partyzantów, a także dementuje występujące tu i ówdzie stwierdzenia o masowym rozstrzeliwaniu polskich jeńców przez siły niemieckie. Do przypadków egzekucji faktycznie dochodziło, ale nie na skalę masową, a często Niemcy miewali tzw. ludzki stosunek do wziętych do niewoli akowców; wiele zależało od tego, czy się trafiło na Wehrmacht, czy na SS, żandarmerię albo rosyjskich kolaboraczy. A jeśli wpadło się w ręce Węgrów, to w ogóle luz – udawali, że biorą do niewoli, a potem wypuszczali. Żołnierzom węgierskim i ich przyjaznemu stosunkowi do partyzantów AK poświęcony zresztą został osobny, ostatni rozdział.

Bitwa pod Jaktorowem nie doczekała się wcześniej monografii z prawdziwego zdarzenia, dlatego Szymon Nowak musiał klecić narrację z informacji w szerszych opracowaniach, ale przede wszystkim ze źródeł. Znalazły się wśród nich wspomnienia uczestników tych zdarzeń, a z niektórymi autor rozmawiał osobiście, więc perspektywa indywidualna pojawia się często. Z drugiego końca pojawiają się przytaczane in extenso rozkazy, meldunki i inksze dokumenty, częściowo opracowane przez „Szymona” Krzyczkowskiego. Punkt widzenia Niemców pojawia się rzadziej, głównie na podstawie pracy T. Sawickiego Rozkaz: zdławić powstanie, ale jest też fragment zapisków żołnierza RONA z oddziału rozbitego w Puszczy. Tekst uzupełnia 15 aneksów – organizacja wojsk kampinoskich, marszruty, dane o uzbrojeniu i stratach, meldunki polskie i niemieckie.

Miałem pewne obawy, dowiedziawszy się, że autor pisuje do „Frondy”, ale w książce na szczęście nie ma nieznośnego patosu. Tylko w ostatnim rozdziale Nowak wyrzeka na niedobrych aliantów, którzy sprzedali nas Polaków Stalinowi, nie to, co dzielni Magdziarze, którzy byli przyjaźni, choć współpracowali z Hitlerem. A już stwierdzenie, że „Polityka Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej wobec Polski w tym czasie była tak niedoskonała i niesprawna jak schorowany prezydent Roosevelt”, zajeżdża sprawnizmem. Narracja nie stroni za to od przemilczania takich kontrowersyjnych rzeczy jak tymczasowe zawieszenia broni z Niemcami czy nadgorliwe rozstrzelanie żandarmów wziętych jako zakładników, którzy mogliby zaświadczyć o tym zawieszeniu. Nie mówiąc o negatywnej ocenie mjr. „Okonia”, którego praktycznie wszyscy uważali za nieudolnego ordynusa i nie można wykluczyć, że został zastrzelony przez swoich.

Mimo wszystko redakcja mogłaby być lepsza. Niekiedy zdarza się powtarzanie tego samego stwierdzenia: na s. 30-31 dwa razy czytam informację, że Zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie było umundurowane według przedwojennych regulaminów, a na kilku kolejnych stronach jeszcze zostaje to przypomniane. Autor nazywa ZSRR „Rosją Sowiecką” (do tego przymiotnik raz wielką, a raz małą literą), co mści się na nim przy okazji stwierdzenia, że województwo nowogródzkie miało zostać włączone „do sowieckiej Rosji, a konkretnie do Białoruskiej Republiki Radzieckiej”. Do Anglii, a konkretnie do Szkocji.

            Oczywiście książka zawiera byki. W cytacie z pewnego rozkazu mowa o powązkowskim „Cmentarzu Rzym.-Kal.” – rzymsko-kalwińskim? Dwa razy – powtarzam, dwa – pojawia się ręczny karabin maszynowy „Diektiariewa”! Szlak może trafić od takiej korekty (w cytatach ze źródeł widnieje poprawna pisownia). Kaj indziej czytam, że jednym z batalionów partyzanckich w Puszczy Kampinoskiej dowodziła kpt. Stanisława Nowosada, która kilka stron później okazuje się Stanisławem Nowosadem. Autor zmienia też piec w drugą stronę: pisząc o „książce Ágnesa Godó Magyar-lengyel kapcsolatok a második világháboruban”, uczynił tę węgierską historyczkę wojskową, i to w stopniu pułkownika, „Agnieszkiem”. Podaje się też, że dowódcą II Korpusu Rezerwowego był gen. Vitez Vattay. Vitéz to tytuł (por. „witeź”), a nie imię – faktycznie było mu Antal. Oczywiście węgierskie znaki diakrytyczne są w cały świat, ale trzeba przyznać, że pisownia imienia „Läszlö” wygląda bardziej heavymetalowo niż zwykły „László”, choć nie jest poprawna.

            Okładkę znowu wykonał Łukasz Mieszkowski. Przedstawia ona grupę partyzantów usiłujących przebiec przed nadjeżdżającym niemieckim pociągiem pancernym i jak na tego ilustratora, jest całkiem przyzwoita. Co prawda partyzant z patefonem Diegtiariewa z twarzy wygląda na jakieś 10 lat. No i jeszcze w czołowy wagon pociągu wbudowano czołg PzKpfw IV, o ile w ogóle nie „tygrysa”, zamiast opisanego w tekście francuskiego Somua S-35, który stanowił uzbrojenie niemieckiej pancerki nr 30. W bitwie wziął także udział drugi pociąg, w którym faktycznie mogły być wykorzystane Panzery IV, ale tam były po prostu czołgi na platformach, a na ilustracji widzimy wagony pancerne z prawdziwego zdarzenia. Poza tym tory biegną po płaskim, a naprawdę były na nasypie  – ale wsio rawno, znając talent tego artysty, mogło być gorzej.

"Czego się lampisz?"


Za to jeśli chodzi o zdjęcia w środku – są aż cztery wklejki. Trochę fotek z Powstania, inkluding tak znane jak kapitulacja Komorowskiego przed Zelewskim czy grupa oficerów RONA nad mapą, z których jeden jest nieco podobny do Putina i kilkanaście lat temu chodziły ploty, że to jego ojciec. Dominują jednak faktycznie zdjęcia partyzantów zgrupowania kampinoskiego, pochodzące ze zbiorów IPN lub Narodowego Archiwum Cyfrowego. Do tego dorzucono dla celów poglądowych parę fotografii niemieckich żołnierzy i sprzętu, niekoniecznie spod Warszawy. Załapali się też Węgrzy stacjonujący w Milanówku, paru współczesnych rekonstruktorów oraz XXI-wieczne zdjęcia z rejonu bitwy, zrobione przez samego autora. Szkoda tylko, że zabrakło porządnego portretu Adolfa Pilcha z tamtych lat. Jest po przyjeździe do Polski w 1990 r. i jest na paru zdjęciach zbiorowych z 1944 r., gdzie nawet nie za dobrze widać, czy ma wąsy, czy to tylko cień pod nosem (ze zdjęcia na Wykipiedii wiadomo, że miał). Jest za to zdjęcie powstańców Grupy „Północ”, wśród nich łączniczka Irena Kwiatkowska „Basia”. Nie jest to jednak powszechnie znana aktorka – wprawdzie służyła ona w tej samej grupie, lecz pod pseudonimem „Katarzyna”.

            Mapy są cztery i całkiem przyzwoite jak na dzisiejsze habełki, chociaż każda w innej skali, a tylko na pierwszej podano, w jakiej.



2. Marcin Sowa, Budapeszt 1944-1945, Warszawa 2002

           Niecały miesiąc po bitwie pod Jaktorowem rozpoczęło się kolejne starcie, w którym udział wzięły wojska węgierskie oraz IV Korpus Pancerny SS. Tym razem na dużo większą skalę.

Wbrew tytułowi, książka Marcina Sowy przedstawia nie tylko same walki o Budapeszt, ale całą kampanię węgierską, dość mało znany epizod wojny. Z polskiej perspektywy ostatnie miesiące wojny wyglądają dość prosto: najpierw wielopłaszczyznowa tragedia w Warszawie i okolicach, a potem już „wpieriod, na zapad!” Niewiele się mówi o wydarzeniach na południowej flance frontu, gdzie w miarę zbliżania się wojsk radzieckich Rumunia i Bułgaria przeszły na stronę aliantów i tylko Węgry pozostały volens nolens sojusznikiem Reichu. Nawet na Zachodzie uważa się często Ardeny za ostatnią ofensywę Hitlera. Jest to zdanie prawdziwe dla frontu zachodniego, ale ponad trzy miesiące po Ardenach Niemcy wyprowadzili ofensywę nad Balatonem, która również nie uzyskała zamierzonego efektu.

            Pierwsze rozdziała książki nakreślają ogólne tło – jako dążenie do odzyskania utraconych terytoriów doprowadziło Węgrów do sojuszu z III Rzeszą i jak prezentował się udział Królewskiej Armii Węgierskiej w walkach na froncie wschodnim. Obecność Madziarów w rejonie Warszawy w czasie powstania także została wzmiankowana. Do tego dochodzi parę akapitów na temat organizacji i wyposażenia armii węgierskiej, także w broń pancerną i samoloty.

            W miarę trwania II wojny światowej Węgry regenta Horthyego popadały w coraz większą zależność od Niemiec. Wprawdzie admirał bez floty, rządzący królestwem pozbawionym króla, próbował się z tej zależności wyplątać, ale na dobre mu to nie wyszło. Hitler dowiedział się o prowadzonych przez Magdziarzy negocjacji z aliantami zachodnimi i rozpoczął wojskową okupację Węgier. Kiedy zaś jesienią 1944 się okazało, że Horthy mimo wszystko dogadał się jeszcze i z ZSRR, Niemcy zacisnęli pętlę, zmusili regenta do ustąpienia i zainstalowali w Budapeszcie ultranacjonalistyczny rząd strzałokrzyżowców.

            W październiku Niemcy i podporządkowana im armia węgierska musieli stanąć w obliczu ofensywy radzieckiej, wspieranej przez siły rumuńskie, bułgarskie i jugosłowiańskie. Marszałek Rodion Malinowski kierował się prosto na Pesztibudę, stopniowo wgryzając się we wschodnie Węgry i łapiąc przyczółki na Dunaju. Do grudnia Radzianie doszli praktycznie do linii między stolicą a Balatonem i zaczęli zaciskać chwyt na naddunajskim dwójmieście. Malinowski z Fiodorem Tołbuchinem wzięli stolicę w kleszcze, uderzając od północy wzdłuż Ipoly, a od południa przez Linię Małgorzaty, biegnącą od Budapesztu do Balatonu, i już pod koniec grudnia zamknęli okrążenie.

Pierwsze rozdziały dość gładko wchodzą, ale kiedy kończy się kreślenie sytuacji politycznej, a zaczyna część militarna, książka staje się trudna w odbiorze ze względu na tzw. sztabowszczyznę, czyli narrację w stylu „przerzucono prawe skrzydło na lewe, a lewe na prawe”, z której czasem wystają ciekawostki w rodzaju charakterystyki węgierskiej flotylli rzecznej. Tak czy inaczej – lżejsze to niż Lech Wyszczelski. Po raz kolejny książka robi się łatwiejsza, kiedy przechodzimy do opisu walk miejskich w Budapeszcie, a szczególnie trudnej sytuacji panującej w oblężonej stolicy. Nieco miejsca poświęcono też zagładzie budapeszteńskich Żydów. Trzeba bowiem pamiętać, że reżim Horthyego, pomimo dość antysemickiej polityki, nie był wobec Żydów ludobójczy, ograniczając się do dyskryminacji (m.in. praca przymusowa w zmilitaryzowanych kompaniach robotniczych). Natomiast kiedy w marcu 1944 Węgry zajęli Niemcy, rozpoczęli deportację Żydów do obozów zagłady, m.in. Auschwitz. Wtedy jednak skupili się na mieszkańcach prowincji, a Żydzi budapeszteńscy jakoś tam przetrwali aż do listopada, kiedy władzę objęli znani z antysemickiego fanatyzmu strzałokrzyżowcy.

W grudniu 1944 r. wojska Osi w Budapeszcie znalazły się w bardzo trudnej sytuacji, ale dla Hiltera ewakuacja stolicy Węgier – i otwarcie tym samym drogi na Wiedeń – była nie do pomyślenia. Wobec tego coraz bardziej się kurczący kocioł budapeszteński próbowano odblokować w serii trzech operacji pod kryptonimem „Konrad”, nacierając z zachodu. Tu właśnie znaczną rolę odegrał IV KPanc SS, jednak bez większych skutków. Choć w rozdziale dotyczącym trzech „Konradów” sztabowa maniera powraca, to jest łatwiej przyswajalna niż we wcześniejszych – może dlatego, że w końcu można śledzić przebieg działań na mapach. Ostatnie rozdziały poświęcony są „Wiosennemu Przebudzeniu”, czyli marcowej ofensywie balatońskiej, oraz późniejszym niemieckim walkom obronnym na zachodzie Węgier.

Jeżeli chodzi o bardziej znanych uczestników zmagań, to spośród Waffen-SS, poza IV KPanc, w kampanii węgierskiej brały udział jeszcze m.in. dywizje kawalerii: „Florian Geyer” i „Maria Theresia”. W przypisie autor wspomina niezbyt udane próby tworzenia dywizji SS z samych Węgrów – „Hunyadi” i „Hungaria”. Między Budimpesztą a Balatonem pojawiała się 13. Dywizja „Handschar”, złożona z muzułmańskich Bośniaców w fezach (według ówczesnej ideologii traktowano ich jako część narodu chorwackiego). Z Wehrmachtu można wspomnieć dywizję „Feldherrnhalle”, kontynuującą tradycje elitarnej jednostki SA – tak się jednak złożyło, że sztab był na Linii Małgorzaty, gdzie przydzielono do niego różne inne jednostki, a właściwe pododdziały siedziały zablokowane w Budapeszcie. Dla odmiany IX Korpus Górski SS miał w mieście sztab, ale bez podległych dywizji. Z bardziej znanych oddziałów węgierskich w walkach wzięła udział ściągnięta spod Warszawy 1. Dywizja Kawalerii, jak i Dywizja Powietrznodesantowa „Szent László”. Magdziarze nie palili się specjalnie do walki z Rosjanami (zdarzały się nawet przypadki kapitulacji całych jednostek), za to nabierali waleczności, stając naprzeciw Rumunów, dla których możliwość zdobycia Budapesztu była nie lada okazją historyczną. VII Korpus, na którego czele stał imiennik autora, gen. Nicolae Sova, zdobył dworzec Keleti, ale potem został wycofany z linii, pomimo protestów dowódcy. Wśród związków Armii Czerwonej sporą rolę odegrała grupa kawaleryjsko-zmechanizowana gen. Issy Plijewa, Osetyjczyka. Wspomniano też złożony z węgierskich jeńców i dezerterów Budapeszteński Pułk Ochotniczy, który brał udział w szturmowaniu zamku budzyńskiego.

Autorowi trzeba przyznać, że sięgnął do źródeł węgierskich – zna przecież język w stopniu nie tylko pozwalającym swobodnie czytać, ale jeszcze wcześniej przetłumaczyć na polski pracę Pétera Szabó Łuk Donu 1942-1943, która ukazała się w serii Historyczne bitwy jako pierwsza spoza Polski. Niestety, oznacza to również pewne braki w kulturze Rosji i narodów sąsiednich. Skoro mowa o tym, że w 1938 Węgrzy odzyskali Munkács i Ungvar (nad rzeką Ung), a nie Mukaczewo i Użhorod (nad rzeką Uż), to konsekwentnie powinna być też Kassa, a nie Koszyce. Potem wybucha wojna z ZSRR i korpus węgierski walczy pod Umaniem (zamiast Humaniem), po czym „nacierał między rzekami Bug i Inguł na Nikołajew”. Oczywiście Nikołajew leży w widłach Ingułu i Bohu! Z kolei wśród miast węgierskich mamy z jednej strony Budapeszt i Miszkolc, a z drugiej – Debrecen i Szeged. Na ten ostatni jestem ewentualnie skłonny przymknąć oko, bo wprowadza on do suchej dość narracji dawkę rubaszności, kiedy czytam np. o „zdobywaniu szturmem Szegedu” albo że marszałek Malinowski „przebywał w Szegedzie”. Do pisowni węgierskiej jest autor tak przywiązany, że nawet jugosłowiański gen. Lekić staje się uń „Lekicsem”. A skoro 5. DPanc SS nosi w tej książce nazwę „Viking”, ktoś powinien autorowi kupić volkswagena, żeby zrozumiał różnicę w języku niemieckim między „v” a „w”.

Jeśli chodzi o byki polskojęzyczne, to najbardziej drażni stosowana nagminnie rosyjska konstrukcja typu „16 i 55 bataliony”. Ciekawe, czy autor pisał tę książkę lewą i prawą rękami, czy może raczej lewą i prawą ręką. Czasami przegina w drugą stronę: „dowództwo i sztab węgierskich sił zbrojnych za ważniejsze uważał…” W ogóle z gramatyką dzieje się czasem coś dziwnego: „7 armia gwardii wraz z grupą gen. Plijewa oraz 2 i 4 korpusy zmechanizowane gwardii miała atakować na Hatvan”. Swoje dołożyła korekta, przepuszczając np. coś o „kontynuowanym dalej” natarciu. Diakrytyki węgierskie znowu są w cały świat – Kecskemét czasem się staje Kecskémetem, a z kilku nazw miejscowych tajemniczo zniknęła litera „ú”. Nikt też nie poprawił „Hehenstaufen” na „Hohenstaufen” (dwa razy).

            Tekstowi towarzyszy parę dość czytelnych map, chociaż na jednej z nich rzeka Hron przepoczwarza się we „Wron”. Szkoda tylko, że zabrakło mapy „Wiosennego Przebudzenia”, a szczególnie działań na wschodzie Węgier, co utrudnia czytanie o początkowym etapie kampanii. Okładkę zaprojektował Paweł Głodek i jak zwykle walczący przedstawieni są z licznymi szczegółami umundurowania i uzbrojenia oraz ze sporą ilością krwi. Zdjęcia natomiast – na tylko jednej wkładce – prezentują wyłącznie perspektywę radziecką, chociaż w tekście dominuje niemiecko-węgierska.

 

 

3. Norbert Bączyk, Ardeny 1944-45, Warszawa 2002

            To wprawdzie front zachodni, ale spontanicznie włączyłem tego habełka na listę lektur, bo okres zbieżny, a Norbert Bączyk jest światowej klasy specjalistą w temacie działań w późnym okresie II wojny światowej i cytują go zagraniczni historycy, choć nie wszyscy poprawnie piszą jego nazwisko. Co prawda w Ardenach nie miał on jeszcze okazji rozbłysnąć kunsztem badawczym, bo bazę bibliograficzną stanowią opracowania o charakterze ogólnym czy nawet, za przeproszeniem, popularnym, znany skądinąd John Toland, a do tego wspomnienia Eisenhowera, Bradleya, Pattona i paru innych. No aleć dla pracy popularnonaukowej, za jaką należy uznać habełka, może niekoniecznie się opłaca zaraz kopać w archiwach. Z drugiej strony – sam tekst nie jest uźródłowiony, więc jeśli bibliografia wymienia książkę Davida Irvinga, to nie da się stwierdzić, co konkretnie Bączyk z niej wyciągnął.

            Ofensywa w Ardenach jest znacznie lepiej rozpropagowana na Zachodzie niż walki o Budapeszt. Dla Amerykanów „Battle of the Bulge” to jeden z dwóch najważniejszych epizodów II wojny w Europie Zachodniej, oprócz dnia „D” w Normandii. Do jesieni 1944 r. aliantom zachodnim wydawało się, że Niemcy zostali już pobici: stracili przecież m.in. całą Francję i część Holandii. Tymczasem Hilterowi udało się zmontować operację, która zastała w rozpłoch nadmiernie pewnych siebie Amerykanów, a ci jedynie dzięki zdeterminowanej obronie zdołali wytrwać.

            Na szczęście Bączyk nie rozpoczyna narracji, jak mogłoby kusić wielu autorów Historycznych bitew, od zatopienia „Lusitanii”. Daje natomiast krótki zarys działań na froncie zachodnim od momentu wyjścia aliantów z normandzkiego przyczółka, charakteryzuje wojska lądowe obu stron, a także opowiada o kształtowaniu się niemieckich planów. Operację „Herbstnebel” nazywa się nieraz kontrofensywą, Bączyk stawia jednak tezę, że była to zwyczajna ofensywa, i to na grandiozną skalę. Celem Hitlera było odcięcie głównego zgrupowania sił alianckich, przyparcie go do morza i w rezultacie rozstrzygnięcie wojny na Zachodzie, aby następnie zluzowane wojska wykorzystać przeciwko ZSRR (jak w 1918, tylko na odwrót). Fujarer stanowczo nie godził się na skromniej zakrojoną koncepcję proponowaną przez marszałka Rundstedta. Zasadniczy problem polegał na tym, że dla przeprowadzenia tak potężnej operacji potrzebne było potężne zgrupowanie wojsk – tymczasem Wehrmacht i Waffen-SS po ostatnich walkach były w rozsypce, a najbardziej wartościowe związki pozostawały na froncie wschodnim, który nie bardzo chciał się z nimi rozstawać. Ostatecznie zasadniczą „pięścią pancerną” stała się 6. Armia Pancerna pod dowództwem obergruppenführera Seppa Dietricha; paradoksalnie, choć do Waffen-SS należał zarówno jej dowódca, jak i podległe korpusy, był to jednak związek operacyjny Wehrmachtu (przemianowali go dopiero hen w kwietniu). Druga była 5. Armia Pancerna, którą dowodził generał o nazwisku godnym wielkiego mistrza Krzyżaków: Hasso von Manteuffel. 7. Armii przypadła rola bardziej poboczna.

            Generalnie rzecz biorąc, Amerykanie dali się zaskoczyć, sądząc, że Niemcy nie są już w stanie prowadzić działań ofensywnych, a na pewno nie przewidywali operacji na skalę strategiczną. Wojska niemieckie wyzyskały jednak m.in. trudną pogodę, która zniwelowała przewagę aliantów w lotnictwie. Pomimo trudnego terenu i rzadkiej sieci dróg, w dodatku rozmiękłych, a także silnego oporu Stanozjednoczończyków, ofensywa wbiła się całkiem głęboko i mało brakowało, aby Niemcy doszli do Mozy. Potem jednak alianci wzięli się w garść i kontrofensywa generała Pattona całkowicie położyła kres niemieckiemu wariantowi.

Pomimo sztabowego charakteru, narracja poprowadzona jest dość przejrzyście: w ramach poszczególnych okresów ofensywy opisane są działania w pasie poszczególnych armii niemieckich oraz reakcje wyższego dowództwa obu stron na rozwój wydarzeń. Wspomniane są tak znane epizody jak masakry jeńców przez grupę bojową obersturmbannführera Joachima Peipera (co ciekawe, ten osławiony oficer SS nie był członkiem NSDAP), działalność dywersantów Otto Skorzenego czy wytrwała obrona Bastogne przez 101. Dywizję Powietrznodesantową, której tymczasowy dowódca, gen. McAuliffe, na wezwania do kapitulacji odpowiedział zwięzłym „Nuts!” (w wolnym tłumaczeniu: „Dywizja Rzygających Myszołowów umiera, ale nie poddaje się”). Nie aż tak znanym epizodem Ardenów był pierwszy w historii nalot bombowców odrzutowych – niemieckich Arado Ar 234, do którego doszło dzięki temu, że w końcu się wypogodziło.

Autor należy do „frakcji  iżewskiej” i nadużywa zaimka „swój”, jest też trochę innych niedoróbek, ale jak na Bellonę to naprawdę mało. Dostrzegłem tylko jedno większe potknięcie faktograficzne: 28. Dywizja Piechoty otrzymała od Niemców przydomek „Krwawego Wiadra” nie tyle ze względu na ciężkie straty w lesie Hürtgen, co po prostu przez naszywkę – zwornik (symbol Pensylwanii, kształtem podobny do wiadra) w kolorze czerwonym.

Zdjęć jest tylko jedna wkładka i wszystkie pochodzą z archiwów amerykańskich, z reguły przedstawiają czołgi i inną technikę. Nie zabrakło najsłynniejszego chyba zdjęcia z tego okresu wojny – propagandowego portretu żołnierza Waffen-SS w kominiarce pod hełmem i z wypisanym na twarzy ewidentnym zmęczeniem walką. Okładkę – przedstawiającą ekscesmanów w walce z amerykańskim plutonem czołgów – wykonał Marek Szyszko, do dziś jeden z najlepszych artystów ilustrujących „chabety”, ale tym razem nie bardzo mu wyjszło. Ofensywa w Ardenach miała przecież miejsce w czasie ostrej zimy, a tu Niemcy po pas w zbożu. Okej, powiedzmy, że to wyschnięta wysoka trawa, ale i tak krajobraz raczej jesienny niż zimowy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz