wtorek, 9 marca 2021

Twyrde kysno za liubow, czyli pierwsze płyty ZOZI

W noworoczny sezon płytowy wszedłem z impetem dzięki pewnej sieci supermarketów i atrakcyjnym zniżkom w drugiej. Na razie przedstawiam pierwszą połowę nabytków styczniowych.


Metallica, Garage Inc., 1998

Ten dwupłytowy album z kowerami miałem na kasetach od czasów licealnych, kiedy pełnił on dla mnie funkcję swoistego elementarza ciężkiego grania. Dla niektórych Garage Inc. stanowił dowód, że teraz to już Metallica na pewno się skończyła, skoro nie ma własnych pomysłów, tylko powtarza cudze. Ale w czasach przedjutubowych, a nawet przed szerokopasmowym internetem, gdy streaming nie istniał, a płyty były drogie, album z przeróbkami w wykonaniu popularnego zespołu stanowił prosty punkt wyjścia do dalszych poszukiwań i niejednym wykonawcą po wysłuchaniu „Garaża” zainteresowałem się dodatkowo.

Pierwsza płyta zawiera wyłącznie nowe nagrania, zarejestrowane na ogół specjalnie dla potrzeb tego wydawnictwa. Metallica daje tu przekrój przez rozmaite inspiracje – niekoniecznie metalowe. W momencie nagrywania chodziły słuchy, że będzie wśród nich Disintegration The Cure, ale Lars Ulrich w wywiadzie z Wiesławem Weissem („Tylko Rock” 12/1998) zaprzeczył, jakoby w ogóle brali to na warsztat. Klamrę dysku stanowią za to dwa dość przykre utwory brytyjskich hardcore-punkowców z Discharge: Free Speech for the Dumb oraz The More I See, których większość tekstów zawierała się w tytułach. Drugim ekskursem punkowym jest znacznie bardziej melodyjny Die, Die My Darling horrorystycznej załogi The Misfits.

Do klasyki hard rocka z lat 70. sięgnęła Metallica w postaci utworu praszczurów z Black Sabbath – Sabbra Cadabra, w którym nie pasowało im interludium, więc zastąpili je cytatem z A National Acrobat. Nie przesadzali natomiast z przypominaniem „nowej fali brytyjskiego heavy metalu” (NWOBHM), którą uosabia chyba największa inspiracja wczesnej Metalliki – Diamond Head (w postaci It’s Electric). Pojawia się i drugi metalowy Diamond z tej samej epoki, mianowicie King Diamond. Mercyful Fate to jedenastominutowa wiązanka pięciu utworów duńskiego zespołu o tej samej nazwie, łącznie z Into the Coven (znalazł się w środku, przez co zabrakło w nim quasi-barokowej introdukcji) oraz Evil (z jednym z najlepszych w dziejach wersów otwierających: „I was born in a cemetery…”) Na wszystkich tych piosenkach zespół odcisnął swoje piętno, głównie za sprawą „trollowego” wokalu Jamesa Hetfielda, choć i bębnienie Ulricha jest dość charakterystyczne. Na singiel trafiła dociążona wersja Whiskey in the Jar, tradycyjnej piosenki irlandzkiej, zaaranżowanej przed ćwierćwieczem przez Cienkiego Jaszczura. Nakręcono do niej teledysk przedstawiający damską prywatkę z dużą ilością picia, lesbijskim obmacywaniem, rzyganiem po alkoholu i rozwałką wnętrza – nikogo chyba nie zdziwi, że to ten sam reżyser co od pornograficznego Pussy Rammsteina.

Są i ballady. Najwięcej w mediach krążyła, wydana na pierwszym singlu, Turn the Page Boba Segera. Towarzyszył jej ponury wideoklip (też w reżyserii Jonasa Åkerlunda) o tancerce erotycznej, który miał zwracać uwagę na problem przemocy wobec kobiet, choć działaczki feministyczne wytykały zespołowi, że „nie ma kwalifikacji do reprezentacji”. Bardziej mi się podoba Loverman Nicka Jaskiniowca, o charakterystycznym dla tego artysty nastroju posępnej melancholii – przy czym wersja Metalliki nawet bardziej mi odpowiada, ze względu na mniej chaotyczny refren. Całkiem nastrojowo wypada epicki Astronomy Blue Öyster Cult. Największym zaś skokiem w bok jest Tuesday’s Gone – 9 minut ballady w stylu zbliżonym do country, z instrumentarium akustycznym i harmonijką! Przeróbkę klasyka Lynyrd Skynyrd zarejestrowano dla radia KSJO-FM z udziałem sporej liczby gości, takich jak Jerry Cantrell i Sean Kinney (połowa Alice In Chains), Pepper Keenan (lider Corrosion Of Conformity), Jim Martin (eks-wioślarz Faith No More), harmonijkarz John Popper (Blues Traveler) czy ekscentryczny lider Primusa, Les Claypool, tym razem grający nie na basie, lecz na banjo. Jest też Gary Rossington, współzałożyciel Skynyrda i właściwie jedyny ocalały do dziś członek oryginalnego składu. Recenzenci piszą, że to przynudziarstwo, a mnie się od pierwszego przesłuchania strasznie podobało, chociaż dziś, z perspektywy lat, skłonny jestem powiedzieć: „Co to za Tuesday’s Gone bez solówki pianisty?”

Warto wspomnieć, że na samym końcu płyty, gdy ucichnie The More I See, przez moment słychać ciężkiego instrumentalnego bluesa. Jest to fragment Bridge of Sighs znanego z Procol Harum Robina Trowera, dający pojęcie, czym się inspirowała Metallica w okresie Load.

Drugi dysk to już materiały archiwalne. Zreprodukowano więc cały repertuar minialbumu Garage Days Re-Revisited z 1987 r. Kluczowy dla kształtowania się Metallicy (i thrash metalu w ogóle) nurt NWOBHM reprezentuje gwałtowny Helpless Diamond Head oraz powolny a ciężki Small Hours mniej znanej szkockiej grupy Holocaust, moim zdaniem najmniej ciekawy w całym zestawie. Jest też utwór proweniencji postpunkowej – The Wait Killing Joke z przetworzonym głosem Hetfielda – oraz sprintowy Crash Course in Brain Surgery, czyli dowód, że poza Polską ktoś jeszcze doceniał zespół Budgie. Zarówno książeczka albumu, jak i wywiad Weissa z Ulrichem wspominają o poczuciu przykrości, jakiego doznał perkusista, spotykając na koncercie w Cardiff swego młodzieńczego idola Burke’a Shelleya jako fizycznego, który dźwigał sprzęt Metalliki i w dodatku złamał przy tym palec. Do tego dyptyk makabryczny Misfitsów: Last Caress/Green Hell. Pierwsza piosenka nawiązuje w rzeźnicki sposób do muzyki lat 50., a druga to już bezkompromisowy hardcore. Fałszowanie wstępu do ironmaidenowego Run to the Hills kończy ten efekt pierwszej sesji nagraniowej z udziałem Jasona Newsteda. Jego tragicznie zmarłego poprzednika, Cliffa Burtona, słyszymy w dwóch najstarszych utworach, ze strony B singla Creeping Death z 1984: Am I Evil? to znowu (chronologicznie – po raz pierwszy) przeróbka Diamond Head, zaś mój ulubiony na drugim dysku Blitzkrieg, dzieło mało znanego zespołu o tej samej nazwie, oparty jest na riffie częściowo ściągniętym z Hocus Pocus grupy Focus.

Ostatnia ćwiartka albumu (na kasecie – strona D) zawiera różne jednorazowe wyskoki, strony B i tak dalej, z lat 1988-1995. Jest więc po raz czwarty Diamond Head (The Prince) i po raz drugi Budgie – ależ oczywiście, że koryfeusze thrash metalu musieli sięgnąć po tak prekursorski dla całego stylu utwór jak Breadfan, choć zastąpili folkowatą wstawkę czymś w klimacie ballad Metalliki z lat osiemdziesiątych. Pojawia się też nagrana na składankę z okazji 40-lecia wytwórni Elektra Stone Cold Crazy, za którą Metallica dostała Grammy. W 1992 Hetfield śpiewał ją na koncercie pamięci Freddiego Mercury’ego z akompaniamentem muzyków Queen i Tony’ego Iommiego. Po niej następuje najbardziej chyba obsceniczny utwór w repertuarze Metallicy – So What brytyjskiej grupy punkowej Anti-Nowhere League, pod względem tekstowym dialog dwóch oblechów, którzy próbują się przelicytować, który się pochwali bardziej sprośnym wspomnieniem: zoofilia, nekrofilia, urynoterapia, pobyt w Eastbourne… Oryginalny singiel (na którym So What było zresztą  jedynie stroną B) został zakazany w BBC, a jego nakład skonfiskowany i zniszczony na mocy ustawy o nieprzyzwoitych publikacjach! Z kolei Killing Time to dzieło kolejnej mało znanej grupy z nurtu NWOBHM – północnoirlandzkiej Sweet Savage, gdzie grał ongiś Vivian Campbell.

Na koniec przypada „Motorheadache”, czyli cztery covery Motörhead z 1995, wydane wówczas na różnych wersjach singla Hero of the Day z okazji pięćdziesiątych urodzin Lemmy’ego Kilmistera (Hetfield nawet naśladuje go wokalnie). Szczególnie Overkill i Stone Dead Forever skłoniły mnie do zapoznania się z oryginalnym wykonawcą, choć solówka w pierwszym z nich nie ma startu do Szybkiego Eddiego Clarke’a.

Albumowi towarzyszy bogata książeczka z artykułem Davida Fricke’a, wyczerpująco omawiającym materiał muzyczny, oraz bogatą ikonografią – oprócz zdjęć zespołu „dawniej i dziś” są też fotografie kowerowanych artystów, reprodukcje ich okładek, czy nawet notatki Larsa Ulricha z paru wczesnych koncertów zespołu z 1982, na których oczywiście grali też cudze utwory. Na rewersie tylnej okładki widnieją zaś kartki z propozycjami tytułów dla albumu, które muzycy brali pod uwagę – wszystkie musiały zawierać słowo „Garage”. Ostatecznie zdecydowali się na aluzję do swojego starego utworu Damage Inc.

Ciekawostka: dwie trzecie albumu stanowią utwory wykonawców z Wysp Brytyjskich (wliczając Australijczyka Cave’a). Przez 23 lata, które minęły od wydania Garage Inc., repertuar kowerów w wykonaniu Metalliki na pewno znacznie powiększyło się. Ot, choćby 53rd & 3rd Ramones, nagrane na album hołdowniczy We’re a Happy Family. Że nie wspomnę o „Rob & Kirk Doodle” – luźnych duetach granych na koncertach dla rozładowania atmosfery przez Kirka Hammetta i Roba Trujillo: od Purple Rain, przez Sen o Warszawie i A legjobb méreg, po Jožina z bažin. 


 

Dire Straits, Dire Straits, 1978

O Dire Straits, jak i Marku Knopflerze, pisałem tu już wielokrotnie, więc nie będę się powtarzał z nakreślaniem tła historycznego. Tak czy inaczej, zdobyłem w końcu kompaktową wersję debiutu, który miałem dawniej na kasecie. Producentem był Muff Winwood, brat Steve’a Winwooda (w latach 60. grali razem w Spencer Davis Group).

Na gitarze rytmicznej grał jeszcze brat Marka, David Knopfler, a w perkusję walił Pick Withers. Najważniejszy jest jednak bez wątpienia Knopfler starszy i jego gitara o charakterystycznym brzmieniu – raz elektryczna, raz akustyczna, a raz emblematyczna dla Dire Straits gitara dobro (akustyczna z okrągłym blaszanym rezonatorem). Wszędzie jej pełno, nie tylko w postaci pełnowymiarowych solówek, ale też krótkich zagrywek, którymi artysta uzupełnia frazę po zaśpiewaniu danego wersu. Spokojnym, prawie mamroczącym (Six Blade Knife), ale mimo wszystko nasyconym emocją głosem, wyśpiewuje artysta teksty dalekie od banału, choć niekiedy poświęcone rozczarowaniom miłosnym.

Najmocniejszym punktem albumu jest Sultans of Swing – rozpędzona, swobodna instrumentalnie opowieść o występie amatorskiego zespołu jazzowego w małym klubie. Momentami przypomina się nawet Wishbone Ash, bo w pewnym momencie John Illsley zaiwania na basie niczym Martin Turner w Sometime World, ale oczywiście gitara solowa jest tylko jedna i brzmi zupełnie inaczej. Solówkę z Sułtanów często się wymienia wśród najlepszych w dziejach rocka, natomiast tekst można traktować jako paralelę działalności samego Knopflera, grającego po prostu to, co lubi, bez oglądania się na mody i na to, co o nim myśli młodzież w butach na słoninie, swego rodzaju kredo artystyczne zaszyte w scenie rodzajowej.

Drugim dynamicznym utworem jest otwierający płytę Down by the Waterline, poza tym jednak dominują utwory spokojniejsze, w średnim tempie. Inspiracje sięgają za Atlantyk, do tradycji muzyki amerykańskiej. Komponent bluesowy stanowi Water of Love czy ociężale „teksański” Six Blade Knife. Zamiłowanie do country zdradza Knopfler z kolei w Settin’ Me Up i Southbound Again. Dobrym utworem, a rzadko wymienianym wśród najlepszych dokonań Dire Straits, jest In the Gallery o atmosferze bliskiej podfunkowanego southern rocka, chociaż opowiada o stosunkach w angielskim świecie sztuki. Paralelele pomiędzy Londynem a Dzikim Zachodem rozwija też Knopfler w kolejnej countrówce – Wild West End.

Debiutancka płyta Dire Straits przeszła w Wielkiej Brytfanii prawie bez echa, natomiast niespodziewanie docenili ją Holendrzy. Od nich zainteresowanie tą muzyką podchwycili Niemcy, potem Australijczycy – a wreszcie Amerykanie, którzy zorganizowali zespołowi sesję do drugiego albumu. Ale o tym inną razą.



 

Dire Straits, On Every Street, 1991 

Ten album Dire Straits był pierwszy, który poznałem w całości, i początkowo strasznie mnie znudził, dopiero potem nauczyłem się rozumieć taką muzykę. Z czasem za jedyny zbędny utwór na On Every Street uznałem mocno przesłodzony Ticket to Heaven, ale kiedy posłuchałem go po ponad dekadzie przerwy, nabrał nieco szlachetności.

Od Brothers in Arms minęło kilka lat, w czasie których Knopfler (już tylko jeden) zajmował się m.in. muzyką filmową i graniem country. Tamta płyta była prawdziwą kopalnią przebojów, ale wydaje się, że zespół nie próbował na siłę powtarzać sprawdzonej konwencji, choć niektóre piosenki wydają się nawiązywać do Brothers. Taki na przykład Heavy Fuel, najostrzejszy na płycie, jakby pod ZZ Top, to ewidentna próba stworzenia nowego Money for Nothing. Ale już na przykład beztroski Walk of Life nie ma na ostatniej płycie Dire Straits odpowiednika – album jest zdecydowanie refleksyjny i w większości balladowy. Przy tym, dzięki nienagannej produkcji, kojarzy mi się nieodparcie z amerykańskimi filmami o krawaciarzach z przełomu lat 80./90.

Skład zespołu, oprócz Knopflera i Johna Illsleya na basie, uzupełniali dwaj klawiszowcy: Alan Clark i Guy Fletcher. Ten drugi miał później towarzyszyć liderowi w karierze solowej. Do tego doszło kilku muzyków sesyjnych, wśród nich regularni współpracownicy Dire Straits – perkusjonał Danny Cummings i gitarzysta Phil Palmer – ale też wybitni perkusiści sesyjni, Manu Katché i Jeff Porcaro. Ten drugi, grający z braćmi w zespole Toto, zmarł rok później. Smyczki zaangażował zaś sam George Martin.

Początek płyty nie jest być może zbyt efektowny, bo Calling Elvis, choć jeden z bardziej tu dynamicznych utworów, wypada trochę bez ikry, ciągnie się ponad miarę i brakuje mu atrakcyjnej melodii, a tekstowe nawiązania do Presleya nie ratują sprawy. Podobny przypadek beztroskiego rockabilly, ewidentnie inspirowanego twórczością J.J. Cale’a, można znaleźć w The Bug. Trzeci i najbardziej udany w tej konwencji jest When It Comes To You. Za to tytułowa ballada On Every Street, z ważną rolą fortepianu i udziałem saksofonu, bez przesady podoba mi się bardziej niż sławetna Brothers in Arms.

Jak to u Knopflera, z pozoru w tej muzyce nic się nie dzieje, a jednak, jeśli się wsłuchać, to dzieje się całkiem sporo, aranżacje są urozmaicone. Przykładem Iron Hand – folkowa ballada nawiązująca do brutalnie tłumionych strajków górniczych w 1984. W ogóle, jak wspomniałem, utwory nastrojowe i bardzo eleganckie nadają ton całemu albumowi. Niektóre mają charakter bluesowy, przede wszystkim Fade to Black i You And Your Friend, gdzie Knopfler daje nienachalnie dowód swojego kunsztu gitarzysty solowego – nie ma popisywania się techniką, tylko snucie muzycznych opowieści.

Ważny punkt albumu stanowi My Parties, ponownie wzbogacony saksofonem. Knopfler z ironią wciela się tu w nowobogackiego, który na przyjęciu przechwala się majątkiem, łącznie z wolno stojącym hamakiem i mosiężnym wieszakiem do papieru toaletowego z telefonem, a całość jest na tyle chwytliwa, że aż dziw, że nie została wydana na singlu. I teraz – gdyby przedtem nie przypadał ten nieszczęsny Ticket to Heaven, przejście w My Parties nie miałoby waloru diametralnej zmiany nastroju. Te dwa utwory to właściwie kulminacja, a po niej następuje wyspokojenie. Najpierw kolejny wielkomiejski blues w postaci Planet of New Orleans, gdzie nastrój buduje brzmienie schowanych w tle organów, fortepianu elektrycznego i dyskretnej pracy perkusyjnej Manu Katché; oczywiście lider też daje solo. Płytę kończy melancholijne country How Long. Taki to był koniec dyskografii Dire Straits.


 

Def Leppard, Pyromania, 1983

Trzecią płytę Def Leppard, a ostatnią, na której perkusista Rick Allen miał jeszcze obie ręce, miałem okazję przesłuchać krótko po okrągłej trzydziestej rocznicy śmierci gitarzysty Steve’a Clarka. Później zastąpił go wspominany wyżej Vivian Campbell. Problemy alkoholowe nie były zresztą dla Def Leppard nowością – już na etapie tworzenia Pyromanii drugi gitarzysta-współzałożyciel zespołu, Pete Willis, był tak nie do życia, że wkrótce wyleciał, a przed sesją nagraniową na jego miejsce zaangażowano Phila Collena. Opis płyty wymienia obu, jednak wkład Willisa był wyłącznie kompozytorski.

W późniejszych latach Def Leppard odżegnywał się od związków ze sceną NWOBHM, ale na Pyromanii jego korzenie ciągle pozostają widoczne. Choć syntezatorów nie brakuje, brzmienie jest mniej syntetyczne niż na późniejszej Hysterii. Pierwszy utwór, Rock Rock (Till You Drop) nawet zaczyna się od dźwięku syntezatora i elektronicznych bębnów, ale suma sumarów jest to rubaszny riffowiec w tradycji AC/DC, a i wokal Joego Elliotta brzmi bardziej zachrypnięty niż na następnych płytach. Jeszcze bardziej podoba mi się rozpędzony Stage Fright z typowym dla Def Leppard, wspaniale chóralnym refrenem.

Za to jeśli chodzi o nowe elementy stylu… Zasłużenie przebojem stał się Photograph – utrzymany w średnim tempie, ogromnie chwytliwy i oczywiście nowocześnie – jak na owe czasy – wyprodukowany. On też swoim hedoniczno-melancholicznym nastrojem w największym stopniu przypomina utwory z Hysterii. Podobne klimata ewokuje rozbujany Rock of Ages, który rozpoczyna groteskowe odliczanie „Gunter glieben glauchen globen!”, po latach zsamplowane przez Offspringa. Die Hard the Hunter zaczyna się od ponurych pasaży, ale przechodzi w dynamiczną hardrockową jazdę, co prawda podbitą syntezatorami. Jednostajny rytm bębnów ewidentnie elektronicznych może momentami irytować, zwłaszcza że przy sześciu minutach jest to najdłuższy utwór na płycie. Za to zawiera całkiem dobre motywy gitarowe i solówki. Zmyłkową balladową introdukcję ma także prężny Foolin’.

Na albumie zabrakło typowej ballady, są za to piosenki o bardziej dramatycznych harmoniach, nieco patetyczne: Coming Under Fire (z nieco ladypankową zagrywką gitarową) czy Too Late For Love. Znajoma z Nowosybirska opowiadała mi kiedyś, że miała bułgarskie wydanie płyty Leppardów z tłumaczeniami tytułów na okładce, i od tej pory czytam ten ostatni tytuł jako „Twyrde kysno za liubow”. Bardziej przeciętnie wypada Action! Not Words, za to finał albumu, Billy’s Got a Gun, utrzymany w złowieszczym kroczącym tempie niczym u Dio, stanowiłby mocne zakończenie, gdyby nie elektroniczne cuś dorzucone na sam koniec.

W moim osobistym rankingu Pyromania raczej nie ma szans przeskoczyć Hysterii, ale to jest całkiem porządna płyta, która swego czasu otworzyła wrota komercyjnej odmianie heavy metalu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz