W kwietniu napotkałem wyjątkowo obfite żniwa na
Faradaguła. Osiem płyt potraktowałem jako zajęcze jajka na Wielkanoc. Sześć z
nich stanowiły reedycje niszowych albumów z lat 70., o których czytałem ongiś
na łamach „Tylko Rocka” w rubryce Jacka Leśniewskiego. Nie zostały wydane zbyt
bogato (i poza jednym przypadkiem nie ma nawet nazwy wydawcy), ale to chyba nie
piraty, bo takich mało znanych rzeczy nikomu się nie opłaca piratować. Wydawać
oficjalnie też nie, więc stawiam, że to niskobudżetowe wydanie jakiegoś klubu
płytowego, a może (w jednym przypadku na pewno) wydania rosyjskie.
KT
Tunstall, Eye to the Telescope, 2004
Od reszty odbiega coś
nowszego – debiutancka płyta szkockiej piosenkarki. Kiedy widziałem ją w prasie
na zdjęciach z gitarą w kształcie pioruna (z sesji kilka lat późniejszej),
wydawało mi się, że będzie grać melodyjnie, ale stosunkowo ostro. Tymczasem Eye
to the Telescope zawiera w większości łagodne ballady w konwencji
dziewczyńskiej alternatywy. Całkiem
melodyjne, niektóre nawet wpadające w ucho, ale jednak mało dynamiczne.
Parę utworów udało się
nieźle wypromować. Najbardziej motoryczny, bo utrzymany zaledwie w średnim
tempie, Suddenly I See wykorzystano w czołówce filmu Diabeł ubiera
się u Prady, nagminnie wyświetlanym przez pilotów grupom wycieczkowym w
autokarach. Z obiegu medialnego zdarza mi się znać Black Horse and the
Cherry Tree z zaśpiewem „u-hu” i diddleyowskim rytmem.
W każdym razie zręcznie to
zaaranżowane, na co wskazuje choćby otwieracz Other Side of the World,
nieźle podbity basem i wzbogacony smyczkami. Melodia partii wokalnej może się
kojarzyć z Coldplay, podobnie senny nastrój kreowany przez fortepian
elektryczny w sympatycznym Under the Weather. Całkiem już „wieczorne” Silent
Sea także pasowałoby do wczesnej wersji Coldplay. Podoba mi się też
jazzujące Stoppin’ the Love z chrzęszczącą gitarą, wzbogacone w
refrenie chórem jakby z lat czterdziestych. Płytę kończy nieco podniosłe,
fortepianowe Through the Dark. Arcydzieło to nie jest, ale na nocne
słuchanie będzie w sam raz.
Patto,
Sense of the Absurd, 1995
O zespole, na którego czele
stał wokalista Mike Patto (nie mylić z Mikiem Pattonem), czytałem u
Leśniewskiego. Sense of the Absurd to wydanie zbiorcze dwóch pierwszych
płyt: Patto z 1970 i Hold Your Fire z 1971, jeszcze z paroma
bonusami. Na okładce, pod nazwą zespołu, widnieje dopisek: „ex-Spooky Tooth”.
Bez sensu, bo Mike Patto dołączył do Spooky właśnie po rozwiązaniu własnej
grupy. Oprócz niego filarem zespołu był gitarzysta Ollie Halsall. Na perkusji
grał John Halsey, zwany oczywiście „Admirałem” (swoją drogą w późniejszej epoce
muzycznej „generał” Patton też grał z pewnym „admirałem” – gitarzystą
nazwiskiem Spruance), a na basie niejaki Clive Griffiths. By dopełnić spraw
personalnych – produkcją debiutu zajął się Muff Winwood (brat Steve’a).
Mike Patto miał zachrypnięty,
„czarny” głos, dobrze pasujący do konwencji wywiedzionej z rhythm and bluesa
(por. może Chris Farlowe). Utwory dzielą się na dwa nurty. Pierwszy to hard
rock z odrobiną psychodelii – jak to się grało w roku 1970. Utwory oparte są na
riffach może niezbyt oryginalnych, ale motorycznych. W Hold Me Back słychać
w zagrywkach gitarowych wpływy Zeppelina, a z drugiej strony basista też nieźle
dudni. Bardziej bluesrockowy charakter ma Red Glow, zaś Time to Die pokazuje
dzięki kontrastom dynamicznym, że i na gitarach akustycznych można narobić
trochę hałasu. Chwilę relaksu przynosi trochę hendrixowata ballada Government
Man, z wibrafonem odzywającym się pod koniec.
Drugi nurt jest jazzowy:
swingujące pochody gitary basowej, improwizacje, nieraz dość amorficzne. Należy
tu dość krótki San Antone, jak i dużo dłuższy oraz trudniejszy (10
minut) Money Bag. Podobny charakter do tego drugiego ma dorzucony w
bonusie 14-minutowy Hanging Rope, tylko z okazjonalnymi partiami
wokalnymi. Z niejasnych jednak przyczyn został on zamieniony kolejnością z
pierwszym na płycie The Man, chociaż na okładce opis jest odwrotny.
Co się tyczy drugiej płyty, Hold
Your Fire, to tekst na okładce przytacza opinię dziennikarza (sformułowaną
po śmierci Halsalla w 1992), porównującą ten album do debiutu Jimiego Hendrixa.
Niestety, mój egzemplarz okazał się tak uszkodzony, że po prostu nie nadaje się
do słuchania. Musiałem więc się dokształcić na Jujubie. W każdym razie drugi
album zespołu jest z pierwszym spójny, przy czym wyraźnie dzieli się na dwie
połowy. Pierwsza jest bardziej osadzona w bluesie – wyróżnia się witalny ośmiominutowy
utwór tytułowy, podniosła ballada You, You Point Your Finger i solówka
Halsalla w See You At The Dance Tonight. W drugiej połowie
dominuje jazz – mamy tu amorficzny Air Raid Shelter, żwawszy Tell Me
Where You’ve Been oraz finałowy Magic Door z solówką wibrafonu. Jako
bonusy dorzucono trzy utwory, przy czym alternatywna wersja Air Raid Shelter,
zamiast na koniec, też została rzucona na sam początek. W pozostałych
dwóch – Beat the Drum i Bad News – „vibesy” również odgrywają
istotną rolę.
Z tym Hendrixem to spora przesada, ale słucha się przyzwoicie.
Patto, Monkey’s Bum, 1993
(1973)
Gdy zespół Patto uległ
rozwiązaniu, nagrany już czwarty album trafił na półkę i ujrzał światło dzienne
dopiero po dwudziestu latach (a wydanie oficjalne ukazało się jeszcze później).
W porównaniu z pierwszymi
dwiema płytami nie ma tu tak amorficznych jazzowych improwizacji, więcej jest jazz-rocka
ujętego w ramy piosenkowe. Żaden utwór też nie przekracza pięciu i pół minuty. W
wielu dominuje brzmienie fortepianu elektrycznego. Według opisu płyty grał na
nim najwyraźniej Halsall, chociaż kiedy fortepian słychać równocześnie z
solówką gitarową, to można powątpiewać, czy byłby w stanie odtworzyć to na
koncercie. Za to nie wiadomo, kto odpowiada za trąby słyszalne m.in. w Sugar
Cube. Jest tu parę dość szybkich gonitw: I Need You, Get Up and Do It
czy najbardziej moim zdaniem udany Sausages (z gitarą slide i ponownie z
trąbami). Przeplatają się z takimi utworami jak refleksyjny Good Friend albo
Hedyob, który zaczyna się nieco groteskowo, aby rozwinąć się w długą
partię instrumentalną – i tu być może mamy do czynienia z najbardziej okazałą
improwizacją. W średnim tempie utrzymane są bluesowo-jazzujące Pick Up the
Phone i przeróbka Randy’ego Newmana The Dream I Had Last Night.
Po rozpadzie grupy losy
członków potoczyły się różnie. Mike Patto trafił na jedną płytę do Spooky
Tooth, a w 1979 r. zmarł na raka. „Admirał” Halsey znalazł się w grupie The
Rutles – parodii Beatlesów stworzonej na potrzeby filmu komediowego Erica
Idle’a, gdzie był odpowiednikiem Ringo Starra. W przedsięwzięcie to zaangażowany
był też Ollie Halsall, lecz brał tylko udział w nagraniach studyjnych i
przelotnie pojawiło się jego zdjęcie jako odpowiednika Stuarta Sutcliffe’a.
Shinki
Chen, Shinki Chen and His Friends, 1971
Teraz coś z dalszych stron. Gitarzysta
o japońskim imieniu i chińskim nazwisku nazywany był „japońskim Hendrixem”.
Pierwszy utwór, mocno
eksperymentalny, może odstraszyć słuchacza, tym bardziej że to rytmicznie
obijające się sprzężenie trwa aż cztery minuty – nawet sam Hendrix aż tak nie
przeciągał. Za to tytuł, The Dark Sea Dream, ma chociaż adekwatny do
brzmienia. Potem jednak rusza solidny blues rock, nieustępujący brytyjskim
wykonawcom z tego kręgu: z przybrudzonym, sfuzzowanym brzmieniem gitary, mocną
linią basu i przetworzonym śpiewem. Przy mikrofonie stoi zresztą właśnie
basista, George Yanagi. Czasem bywa ciężko i posuwiście (Requiem of
Confusion, It Was Only Yesterday), czasem żwawo (Freedom of a Mad
Paper Lantern). Bluesy bardziej balladowe to odpowiednio nazwane Gloomy
Reflections, nad którym dominuje podniosły dźwięk organów, a także Corpse,
w którym organista Hiro Yanagida pozwala sobie nawet na solo.
Finałowy dwunastominutowiec Farewell
to Hypocrites, nagrany z innym basistą (Masayoshi Kabe) i pianistą Johnnym
Yamazaki, nosi tytuł zakrawający na ironię, zważywszy, że dopiero później Chen
został oszukany przez współpracownika, co go zupełnie zniechęciło do
działalności fonograficznej i skupił się wyłącznie na koncertowaniu.
Samurai, Samurai, 1971
Jedyna płyta tego
brytyjskiego zespołu, ale w zasadzie czwarta i ostatnia. Jak to możliwe?
Poprzednie ukazały się pod nazwą Web lub The Web. Wokalistą i klawiszowcem był na
tym etapie Dave Lawson, który później trafił do Greenslade.
Mamy do czynienia z graniem
jazzrockowo-progresywnym, lekko kanterberyjskim – w nagraniu wzięło udział aż
dwóch saksofonistów/flecistów, z których jeden sięgał w dodatku po klarnet
basowy. Najwyraźniej nie byli to regularni członkowie zespołu, bo na zdjęciu we
wkładce widać pięć sylwetek, a nazwisk jest siedem. W każdym razie
saksofony mają dużo do powiedzenia, a oprócz zwykłego perkusisty (Kenny’ego
Beveridge’a) w zespole grał też Lennie Wright na innych instrumentach
perkusyjnych typu conga czy wibrafon.
Raz zespół gra dynamicznie (Saving
It Up for So Long, Maudie James), raz zwiewnie (More Rain), czasem
z solidnymi kontrastami dynamicznymi (finałowy As I Dried the Tears Away),
a wszystko całkiem melodyjnie, niewiele gorzej niż jakie Colosseum czy Flamengo.
Mój ulubiony fragment to Holy Padlock z solem organów. Całkiem nieźle
też wypada sfuzzowana gitara i riff dęciaków w Give a Little Love.
Reedycja została wzbogacona
o pięć utworów koncertowych – a jednak bez sekcji dętej! Holy Padlock rozciągnęli do prawie
ośmiu minut, a dwa kawałki – dwunastominutowy Concerto for Bedsprings i
krótszy, dynamiczny Love You – pochodzą jeszcze z płyty nagranej pod firmą
The Web. Z zapowiedzi Lawsona wynika, że koncert odbył się jeszcze przed
premierą albumu Samurai.
Samurai, Green Tea,
1970
Zupełnie inny Samuraj niż powyżej.
Jak Pan B-g przykazał, pochodził on z Japonii, a na czele zespołu stał Miki
Curtis – jeden z wczesnych koryfeuszy japońskiego rocka, który rozpoczynał
karierę jako sobowtór Elvisa i prezenter muzyczny w telewizji NHK. Na basie
grał Tetsu Yamauchi. Grupa, zwana początkowo Miki Curtis and the Samurais,
wyruszyła do Wielkiej Brytanii, gdzie uzupełnili ją tamtejsi muzycy, w tym
organista John Redfern. Następnie skróciła nazwę do Samurai i nagrała dwupłytowy
album. W wersji brytyjskiej wywalono dwa najdłuższe utwory, upchnięto wszystko
na jednym winylu i dodano tytuł Green Tea.
Zaczyna się (utwór tytułowy)
od grania łagodnie psychodelicznego, trochę hippisowskiego, z partiami fletu,
na którym gra sam Curtis. Z kolei Eagle’s Eye z harmonijką brzmi bardzo
w stylu Cream, nawet Curtis śpiewa podobnie do Jacka Bruce’a, a Yamauchi nieźle
dudni. Nastrojowo i folkrockowo robi się w Boy with a Gun – gitara akustyczna,
koto, wybrzmiewająca gdzieś w tle lamentacja na flecie, z kodą w postaci
minutowej miniaturki 18th Century.
Najdłuższy, bo niemal
dziesięciominutowy Four Seasons zaczyna się od hard rocka na podstawie
bluesowej – nie dziwota, że Yamauchi trafił później do Free. Potem następują
fragmenty bardziej psychodeliczne, z organami, a kończy się znowu ostrzej, z
solówką gitarową. Mandalay to kolejne sześć minut psychodelii – i kongi,
i flet, i pulsujące organy, i zagrywki gitar. Zestaw kończy krótkie Daffy
Drake, jakby po zappowsku groteskowe.
Midnight Sun, Midnight
Sun, 1971
Tym razem z Kopenhagi. Na
łamach „Tylko Rocka” p. Jacek Leśniewski pominął grupę w swoim omówieniu
duńskiego rocka lat 70., bo dopiero potem poświęcił jej należytą uwagę i kilka
numerów później przedstawił erratę. Midnight Sun było w zasadzie supergrupą
duńskiego jazzrocka: gitarzysta Peer Frost i zmarły w zeszłym roku saksofonista
Bent Hesselman przyszli z grupy Young Flowers, perkusista Carsten Smedegaard
(zm. 2016) z omawianego wcześniej przez Leśniewskiego zespołu Beefeaters.
Już od pierwszego Talkin’
wszystko na miejscu: jest synkopowany rytm, jest
saksofon, jest fortepian elektryczny (Niels Brønsted), jest nieco zachrypnięty śpiew,
rozbrzmiewa też solo gitarowe. Basista nazywa się Bo Stief i nieźle bobruje w
najmelodyjniejszym na płycie, bluesrockowym King of the Sun z pauzowanym
riffem. Zachrypnięty głos i żywiołowa interpretacja Alana Mortensena budzą
skojarzenia z Blood, Sweat & Tears. Jeśli zaś już iść drogą skojarzeń, to
takie piosenki jak oparte na nastrojowym pasażu fortepianowym Nobody i Sippin’
Wine z rozbudowaną solówką saksofonu spodobałyby się entuzjastom Dżambli.
Czternastominutowy Living on the Hill, napisany jeszcze z poprzednim
wokalistą Larsem Bisgaardem, to oczywiście długa forma z solówkami prawie
wszystkich (także na flecie) i z ciężkim riffem wchodzącym za połową.
Oprócz utworów, które można
standardowo nazwać piosenkami, płyta zawiera dwie improwizacje: sedno B.M. stanowi
popis Stiefa na kontrabasie. Najmniej ciekawy jest finałowy Rainbow Song,
zawodzenie fletu na tle gitar akustycznych i melotronu – ale nadaje się na
wyspokojenie po czternastominutowcu. Notabene grupa w swoich początkach
nazywała się Rainbow Band.
Reedycja zawiera przedruk
recenzji z „Melody Makera”, której autor porównuje Midnight Sun do Yes – chyba
tylko ze względu na samą sprawność instrumentalną, bo przecież nie na rodzaj
wykonywanej muzyki. No i jeszcze okładka utrzymana jest w typowym
baśniowo-psychodelicznym stylu Rogera Deana, który dla Yes też malował.
Jest to w sumie chyba
najlepsza płyta z tej paczki staroci.
Uriah Heep, Abominog,
1982
W roku 1982, po wszelkich
burzach dziejowych, w składzie Uriah Heep ostatnim współzałożycielem pozostał
gitarzysta Mick Box i miał już zamiar zgasić światło. Zdarzyło się jednak, że
perkusista najlepszego składu, Lee Kerslake, wywalony ostatnio przez Ozzy’ego
Osbourne’a, postanowił po krótkiej przerwie odnowić znajomość z Boxem. Ściągnął
do Uriaha – także wyrzuconego przez Osbourne’a – basistę Boba Daisleya (dla
odmiany to Trevor Bolder zrobił sobie krótką przerwę). Na klawiszach dołączył John
Sinclair (który dopiero w przyszłości miał trafić do Ozzy’ego). Składu dopełnił
czwarty już z kolei wokalista – Peter Goalby.
A jaki był efekt? W muzyce
Uriaha pozostało już niewiele tego charakterystycznego „baśniowego” hard rocka
sprzed dziesięciu lat, z grzmiącymi organami Hammonda i porywającymi harmoniami
wokalnymi. Grupa zbliżyła się do normy popularnego na początku osiemdziesiątych
AOR w stylu Journey, Toto czy Foreigner. To ostatnie skojarzenie potęguje
podobieństwo głosu Goalby’ego do Lou Gramma.
Co prawda otwieracz trafił
im się niekiepszczański: Too Scared to Run (Sliszkom ispugannyj,
sztoby izbieżat’, jak brzmi tytuł na okładce Live in Moscow), wzorcowa
(soft)metalowa galopada z głośnym brzmieniem organów; gdyby ją inaczej
zaaranżować, nie wypadałby kiepsko na tle repertuaru z czasów Davida Byrona.
Ale już Chasing Shadows z dużą ilością syntezatorów to wykapany
Foreigner. To samo można zresztą powiedzieć o większości repertuaru. Aż połowę płyty
stanowią cudze utwory, z których wyróżniają się On the Rebound Russa
Ballarda z podbitym elektronicznie bębnem basowym, wbrew woli zespołu wybrany
przez wytwórnię na singiel, bardziej nastrojowy przebój Johna Mellencampa Hot
Night in a Cold Town oraz Running All Night (with the Lion),
przeróbka grupy Lion, z której przyszedł Sinclair. Co gorsza, gdyby zespół nie
podparł się cudzymi piosenkami, to po utworach typu Hot Persuasion można
sądzić, że płyta wypadłaby po prostu słabiej.
Jak na AOR jest to płyta całkiem
przyzwoita, ale może być rozczarowaniem dla słuchaczy przyzwyczajonych do starego
Uriaha. Zwłaszcza klawiszowiec częściej sięga po syntezatory (i czasem
fortepian) niż po hammondy. Poza pierwszym Too Scared to Run wyróżnia się ostatni Think It Over,
napisany jeszcze z udziałem poprzedniego wokalisty, Johna Slomana. Poza tym do
plusów płyty należy tytuł i okładka z małpo-diabłem.
W ramach bonusów dodano utwory
Son of a Bitch i Tin Soldier (przeróbkę Small Faces), obydwa
pochodzące z promującej album czwórki Abominog Junior. Jest też wersja inna
Think It Over i trzy utwory albumowe w wersjach live z trasy
australijsko-nowozelandzkiej.