środa, 9 lipca 2025

Dwóch samurajów i abominacyjny minóg, czyli płyty od zająca

 

W kwietniu napotkałem wyjątkowo obfite żniwa na Faradaguła. Osiem płyt potraktowałem jako zajęcze jajka na Wielkanoc. Sześć z nich stanowiły reedycje niszowych albumów z lat 70., o których czytałem ongiś na łamach „Tylko Rocka” w rubryce Jacka Leśniewskiego. Nie zostały wydane zbyt bogato (i poza jednym przypadkiem nie ma nawet nazwy wydawcy), ale to chyba nie piraty, bo takich mało znanych rzeczy nikomu się nie opłaca piratować. Wydawać oficjalnie też nie, więc stawiam, że to niskobudżetowe wydanie jakiegoś klubu płytowego, a może (w jednym przypadku na pewno) wydania rosyjskie.

  

KT Tunstall, Eye to the Telescope, 2004

Od reszty odbiega coś nowszego – debiutancka płyta szkockiej piosenkarki. Kiedy widziałem ją w prasie na zdjęciach z gitarą w kształcie pioruna (z sesji kilka lat późniejszej), wydawało mi się, że będzie grać melodyjnie, ale stosunkowo ostro. Tymczasem Eye to the Telescope zawiera w większości łagodne ballady w konwencji dziewczyńskiej alternatywy.  Całkiem melodyjne, niektóre nawet wpadające w ucho, ale jednak mało dynamiczne.

Parę utworów udało się nieźle wypromować. Najbardziej motoryczny, bo utrzymany zaledwie w średnim tempie, Suddenly I See wykorzystano w czołówce filmu Diabeł ubiera się u Prady, nagminnie wyświetlanym przez pilotów grupom wycieczkowym w autokarach. Z obiegu medialnego zdarza mi się znać Black Horse and the Cherry Tree z zaśpiewem „u-hu” i diddleyowskim rytmem.

W każdym razie zręcznie to zaaranżowane, na co wskazuje choćby otwieracz Other Side of the World, nieźle podbity basem i wzbogacony smyczkami. Melodia partii wokalnej może się kojarzyć z Coldplay, podobnie senny nastrój kreowany przez fortepian elektryczny w sympatycznym Under the Weather. Całkiem już „wieczorne” Silent Sea także pasowałoby do wczesnej wersji Coldplay. Podoba mi się też jazzujące Stoppin’ the Love z chrzęszczącą gitarą, wzbogacone w refrenie chórem jakby z lat czterdziestych. Płytę kończy nieco podniosłe, fortepianowe Through the Dark. Arcydzieło to nie jest, ale na nocne słuchanie będzie w sam raz.


Patto, Sense of the Absurd, 1995

O zespole, na którego czele stał wokalista Mike Patto (nie mylić z Mikiem Pattonem), czytałem u Leśniewskiego. Sense of the Absurd to wydanie zbiorcze dwóch pierwszych płyt: Patto z 1970 i Hold Your Fire z 1971, jeszcze z paroma bonusami. Na okładce, pod nazwą zespołu, widnieje dopisek: „ex-Spooky Tooth”. Bez sensu, bo Mike Patto dołączył do Spooky właśnie po rozwiązaniu własnej grupy. Oprócz niego filarem zespołu był gitarzysta Ollie Halsall. Na perkusji grał John Halsey, zwany oczywiście „Admirałem” (swoją drogą w późniejszej epoce muzycznej „generał” Patton też grał z pewnym „admirałem” – gitarzystą nazwiskiem Spruance), a na basie niejaki Clive Griffiths. By dopełnić spraw personalnych – produkcją debiutu zajął się Muff Winwood (brat Steve’a).

Mike Patto miał zachrypnięty, „czarny” głos, dobrze pasujący do konwencji wywiedzionej z rhythm and bluesa (por. może Chris Farlowe). Utwory dzielą się na dwa nurty. Pierwszy to hard rock z odrobiną psychodelii – jak to się grało w roku 1970. Utwory oparte są na riffach może niezbyt oryginalnych, ale motorycznych. W Hold Me Back słychać w zagrywkach gitarowych wpływy Zeppelina, a z drugiej strony basista też nieźle dudni. Bardziej bluesrockowy charakter ma Red Glow, zaś Time to Die pokazuje dzięki kontrastom dynamicznym, że i na gitarach akustycznych można narobić trochę hałasu. Chwilę relaksu przynosi trochę hendrixowata ballada Government Man, z wibrafonem odzywającym się pod koniec.

Drugi nurt jest jazzowy: swingujące pochody gitary basowej, improwizacje, nieraz dość amorficzne. Należy tu dość krótki San Antone, jak i dużo dłuższy oraz trudniejszy (10 minut) Money Bag. Podobny charakter do tego drugiego ma dorzucony w bonusie 14-minutowy Hanging Rope, tylko z okazjonalnymi partiami wokalnymi. Z niejasnych jednak przyczyn został on zamieniony kolejnością z pierwszym na płycie The Man, chociaż na okładce opis jest odwrotny.

Co się tyczy drugiej płyty, Hold Your Fire, to tekst na okładce przytacza opinię dziennikarza (sformułowaną po śmierci Halsalla w 1992), porównującą ten album do debiutu Jimiego Hendrixa. Niestety, mój egzemplarz okazał się tak uszkodzony, że po prostu nie nadaje się do słuchania. Musiałem więc się dokształcić na Jujubie. W każdym razie drugi album zespołu jest z pierwszym spójny, przy czym wyraźnie dzieli się na dwie połowy. Pierwsza jest bardziej osadzona w bluesie – wyróżnia się witalny ośmiominutowy utwór tytułowy, podniosła ballada You, You Point Your Finger i solówka Halsalla w See You At The Dance Tonight. W drugiej połowie dominuje jazz – mamy tu amorficzny Air Raid Shelter, żwawszy Tell Me Where You’ve Been oraz finałowy Magic Door z solówką wibrafonu. Jako bonusy dorzucono trzy utwory, przy czym alternatywna wersja Air Raid Shelter, zamiast na koniec, też została rzucona na sam początek. W pozostałych dwóch – Beat the Drum i Bad News – „vibesy” również odgrywają istotną rolę.

Z tym Hendrixem to spora przesada, ale słucha się przyzwoicie. 


Patto, Monkey’s Bum, 1993 (1973)

Gdy zespół Patto uległ rozwiązaniu, nagrany już czwarty album trafił na półkę i ujrzał światło dzienne dopiero po dwudziestu latach (a wydanie oficjalne ukazało się jeszcze później).

W porównaniu z pierwszymi dwiema płytami nie ma tu tak amorficznych jazzowych improwizacji, więcej jest jazz-rocka ujętego w ramy piosenkowe. Żaden utwór też nie przekracza pięciu i pół minuty. W wielu dominuje brzmienie fortepianu elektrycznego. Według opisu płyty grał na nim najwyraźniej Halsall, chociaż kiedy fortepian słychać równocześnie z solówką gitarową, to można powątpiewać, czy byłby w stanie odtworzyć to na koncercie. Za to nie wiadomo, kto odpowiada za trąby słyszalne m.in. w Sugar Cube. Jest tu parę dość szybkich gonitw: I Need You, Get Up and Do It czy najbardziej moim zdaniem udany Sausages (z gitarą slide i ponownie z trąbami). Przeplatają się z takimi utworami jak refleksyjny Good Friend albo Hedyob, który zaczyna się nieco groteskowo, aby rozwinąć się w długą partię instrumentalną – i tu być może mamy do czynienia z najbardziej okazałą improwizacją. W średnim tempie utrzymane są bluesowo-jazzujące Pick Up the Phone i przeróbka Randy’ego Newmana The Dream I Had Last Night.

Po rozpadzie grupy losy członków potoczyły się różnie. Mike Patto trafił na jedną płytę do Spooky Tooth, a w 1979 r. zmarł na raka. „Admirał” Halsey znalazł się w grupie The Rutles – parodii Beatlesów stworzonej na potrzeby filmu komediowego Erica Idle’a, gdzie był odpowiednikiem Ringo Starra. W przedsięwzięcie to zaangażowany był też Ollie Halsall, lecz brał tylko udział w nagraniach studyjnych i przelotnie pojawiło się jego zdjęcie jako odpowiednika Stuarta Sutcliffe’a.

  

Shinki Chen, Shinki Chen and His Friends, 1971

Teraz coś z dalszych stron. Gitarzysta o japońskim imieniu i chińskim nazwisku nazywany był „japońskim Hendrixem”.

Pierwszy utwór, mocno eksperymentalny, może odstraszyć słuchacza, tym bardziej że to rytmicznie obijające się sprzężenie trwa aż cztery minuty – nawet sam Hendrix aż tak nie przeciągał. Za to tytuł, The Dark Sea Dream, ma chociaż adekwatny do brzmienia. Potem jednak rusza solidny blues rock, nieustępujący brytyjskim wykonawcom z tego kręgu: z przybrudzonym, sfuzzowanym brzmieniem gitary, mocną linią basu i przetworzonym śpiewem. Przy mikrofonie stoi zresztą właśnie basista, George Yanagi. Czasem bywa ciężko i posuwiście (Requiem of Confusion, It Was Only Yesterday), czasem żwawo (Freedom of a Mad Paper Lantern). Bluesy bardziej balladowe to odpowiednio nazwane Gloomy Reflections, nad którym dominuje podniosły dźwięk organów, a także Corpse, w którym organista Hiro Yanagida pozwala sobie nawet na solo.

Finałowy dwunastominutowiec Farewell to Hypocrites, nagrany z innym basistą (Masayoshi Kabe) i pianistą Johnnym Yamazaki, nosi tytuł zakrawający na ironię, zważywszy, że dopiero później Chen został oszukany przez współpracownika, co go zupełnie zniechęciło do działalności fonograficznej i skupił się wyłącznie na koncertowaniu.


Samurai, Samurai, 1971

Jedyna płyta tego brytyjskiego zespołu, ale w zasadzie czwarta i ostatnia. Jak to możliwe? Poprzednie ukazały się pod nazwą Web lub The Web. Wokalistą i klawiszowcem był na tym etapie Dave Lawson, który później trafił do Greenslade.

Mamy do czynienia z graniem jazzrockowo-progresywnym, lekko kanterberyjskim – w nagraniu wzięło udział aż dwóch saksofonistów/flecistów, z których jeden sięgał w dodatku po klarnet basowy. Najwyraźniej nie byli to regularni członkowie zespołu, bo na zdjęciu we wkładce widać pięć sylwetek, a nazwisk jest siedem. W każdym razie saksofony mają dużo do powiedzenia, a oprócz zwykłego perkusisty (Kenny’ego Beveridge’a) w zespole grał też Lennie Wright na innych instrumentach perkusyjnych typu conga czy wibrafon.

Raz zespół gra dynamicznie (Saving It Up for So Long, Maudie James), raz zwiewnie (More Rain), czasem z solidnymi kontrastami dynamicznymi (finałowy As I Dried the Tears Away), a wszystko całkiem melodyjnie, niewiele gorzej niż jakie Colosseum czy Flamengo. Mój ulubiony fragment to Holy Padlock z solem organów. Całkiem nieźle też wypada sfuzzowana gitara i riff dęciaków w Give a Little Love.

Reedycja została wzbogacona o pięć utworów koncertowych – a jednak bez sekcji dętej!  Holy Padlock rozciągnęli do prawie ośmiu minut, a dwa kawałki – dwunastominutowy Concerto for Bedsprings i krótszy, dynamiczny Love You – pochodzą jeszcze z płyty nagranej pod firmą The Web. Z zapowiedzi Lawsona wynika, że koncert odbył się jeszcze przed premierą albumu Samurai.

  

Samurai, Green Tea, 1970

Zupełnie inny Samuraj niż powyżej. Jak Pan B-g przykazał, pochodził on z Japonii, a na czele zespołu stał Miki Curtis – jeden z wczesnych koryfeuszy japońskiego rocka, który rozpoczynał karierę jako sobowtór Elvisa i prezenter muzyczny w telewizji NHK. Na basie grał Tetsu Yamauchi. Grupa, zwana początkowo Miki Curtis and the Samurais, wyruszyła do Wielkiej Brytanii, gdzie uzupełnili ją tamtejsi muzycy, w tym organista John Redfern. Następnie skróciła nazwę do Samurai i nagrała dwupłytowy album. W wersji brytyjskiej wywalono dwa najdłuższe utwory, upchnięto wszystko na jednym winylu i dodano tytuł Green Tea.

Zaczyna się (utwór tytułowy) od grania łagodnie psychodelicznego, trochę hippisowskiego, z partiami fletu, na którym gra sam Curtis. Z kolei Eagle’s Eye z harmonijką brzmi bardzo w stylu Cream, nawet Curtis śpiewa podobnie do Jacka Bruce’a, a Yamauchi nieźle dudni. Nastrojowo i folkrockowo robi się w Boy with a Gun – gitara akustyczna, koto, wybrzmiewająca gdzieś w tle lamentacja na flecie, z kodą w postaci minutowej miniaturki 18th Century.

Najdłuższy, bo niemal dziesięciominutowy Four Seasons zaczyna się od hard rocka na podstawie bluesowej – nie dziwota, że Yamauchi trafił później do Free. Potem następują fragmenty bardziej psychodeliczne, z organami, a kończy się znowu ostrzej, z solówką gitarową. Mandalay to kolejne sześć minut psychodelii – i kongi, i flet, i pulsujące organy, i zagrywki gitar. Zestaw kończy krótkie Daffy Drake, jakby po zappowsku groteskowe.  

 

Midnight Sun, Midnight Sun, 1971

Tym razem z Kopenhagi. Na łamach „Tylko Rocka” p. Jacek Leśniewski pominął grupę w swoim omówieniu duńskiego rocka lat 70., bo dopiero potem poświęcił jej należytą uwagę i kilka numerów później przedstawił erratę. Midnight Sun było w zasadzie supergrupą duńskiego jazzrocka: gitarzysta Peer Frost i zmarły w zeszłym roku saksofonista Bent Hesselman przyszli z grupy Young Flowers, perkusista Carsten Smedegaard (zm. 2016) z omawianego wcześniej przez Leśniewskiego zespołu Beefeaters.

Już od pierwszego Talkin’ wszystko na miejscu: jest synkopowany rytm, jest saksofon, jest fortepian elektryczny (Niels Brønsted), jest nieco zachrypnięty śpiew, rozbrzmiewa też solo gitarowe. Basista nazywa się Bo Stief i nieźle bobruje w najmelodyjniejszym na płycie, bluesrockowym King of the Sun z pauzowanym riffem. Zachrypnięty głos i żywiołowa interpretacja Alana Mortensena budzą skojarzenia z Blood, Sweat & Tears. Jeśli zaś już iść drogą skojarzeń, to takie piosenki jak oparte na nastrojowym pasażu fortepianowym Nobody i Sippin’ Wine z rozbudowaną solówką saksofonu spodobałyby się entuzjastom Dżambli. Czternastominutowy Living on the Hill, napisany jeszcze z poprzednim wokalistą Larsem Bisgaardem, to oczywiście długa forma z solówkami prawie wszystkich (także na flecie) i z ciężkim riffem wchodzącym za połową.

Oprócz utworów, które można standardowo nazwać piosenkami, płyta zawiera dwie improwizacje: sedno B.M. stanowi popis Stiefa na kontrabasie. Najmniej ciekawy jest finałowy Rainbow Song, zawodzenie fletu na tle gitar akustycznych i melotronu – ale nadaje się na wyspokojenie po czternastominutowcu. Notabene grupa w swoich początkach nazywała się Rainbow Band.

Reedycja zawiera przedruk recenzji z „Melody Makera”, której autor porównuje Midnight Sun do Yes – chyba tylko ze względu na samą sprawność instrumentalną, bo przecież nie na rodzaj wykonywanej muzyki. No i jeszcze okładka utrzymana jest w typowym baśniowo-psychodelicznym stylu Rogera Deana, który dla Yes też malował.

Jest to w sumie chyba najlepsza płyta z tej paczki staroci.

 

Uriah Heep, Abominog, 1982

W roku 1982, po wszelkich burzach dziejowych, w składzie Uriah Heep ostatnim współzałożycielem pozostał gitarzysta Mick Box i miał już zamiar zgasić światło. Zdarzyło się jednak, że perkusista najlepszego składu, Lee Kerslake, wywalony ostatnio przez Ozzy’ego Osbourne’a, postanowił po krótkiej przerwie odnowić znajomość z Boxem. Ściągnął do Uriaha – także wyrzuconego przez Osbourne’a – basistę Boba Daisleya (dla odmiany to Trevor Bolder zrobił sobie krótką przerwę). Na klawiszach dołączył John Sinclair (który dopiero w przyszłości miał trafić do Ozzy’ego). Składu dopełnił czwarty już z kolei wokalista – Peter Goalby.

A jaki był efekt? W muzyce Uriaha pozostało już niewiele tego charakterystycznego „baśniowego” hard rocka sprzed dziesięciu lat, z grzmiącymi organami Hammonda i porywającymi harmoniami wokalnymi. Grupa zbliżyła się do normy popularnego na początku osiemdziesiątych AOR w stylu Journey, Toto czy Foreigner. To ostatnie skojarzenie potęguje podobieństwo głosu Goalby’ego do Lou Gramma.

Co prawda otwieracz trafił im się niekiepszczański: Too Scared to Run (Sliszkom ispugannyj, sztoby izbieżat’, jak brzmi tytuł na okładce Live in Moscow), wzorcowa (soft)metalowa galopada z głośnym brzmieniem organów; gdyby ją inaczej zaaranżować, nie wypadałby kiepsko na tle repertuaru z czasów Davida Byrona. Ale już Chasing Shadows z dużą ilością syntezatorów to wykapany Foreigner. To samo można zresztą powiedzieć o większości repertuaru. Aż połowę płyty stanowią cudze utwory, z których wyróżniają się On the Rebound Russa Ballarda z podbitym elektronicznie bębnem basowym, wbrew woli zespołu wybrany przez wytwórnię na singiel, bardziej nastrojowy przebój Johna Mellencampa Hot Night in a Cold Town oraz Running All Night (with the Lion), przeróbka grupy Lion, z której przyszedł Sinclair. Co gorsza, gdyby zespół nie podparł się cudzymi piosenkami, to po utworach typu Hot Persuasion można sądzić, że płyta wypadłaby po prostu słabiej.

Jak na AOR jest to płyta całkiem przyzwoita, ale może być rozczarowaniem dla słuchaczy przyzwyczajonych do starego Uriaha. Zwłaszcza klawiszowiec częściej sięga po syntezatory (i czasem fortepian) niż po hammondy. Poza pierwszym Too Scared to Run wyróżnia się ostatni Think It Over, napisany jeszcze z udziałem poprzedniego wokalisty, Johna Slomana. Poza tym do plusów płyty należy tytuł i okładka z małpo-diabłem.

W ramach bonusów dodano utwory Son of a Bitch i Tin Soldier (przeróbkę Small Faces), obydwa pochodzące z promującej album czwórki Abominog Junior. Jest też wersja inna Think It Over i trzy utwory albumowe w wersjach live z trasy australijsko-nowozelandzkiej.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz