środa, 6 sierpnia 2025

Wieki ciemne Carlosa Santany

 

Od dawna fascynowało mnie zjawisko tzw. wielkiego konformizmu rockowego lat 80., kiedy klasycy poprzedniej dekady zaczynali grać prościej i dopasowywać się do bieżących mód. Nie ominęło to również Carlosa Santany. Ostatnio udało mi się zanabyć pięciopak albumów, które wirtuoz wydał w okresie największego ukomercyjnienia. Zbliżył się wówczas do stylistyki AOR, ale w tej kategorii nie mógł dorównać takim wykonawcom jak Foreigner czy Journey (notabene założony przez byłych członków jego zespołu). Co prawda na przemian z komercyjnym repertuarem Devadip wydawał i albumy zawierające jazz nowoczesny/fusion – które już z definicji nie mogły odnieść sukcesu rynkowego – ale one trafiły do innego pakietu. Sygnowane były zresztą „Carlos Santana”, a nie samym nazwiskiem, będącym jednocześnie nazwą zespołu.

  

Inner Secrets, 1978

Upraszczanie brzmienia rozpoczęło się jeszcze pod koniec lat 70. Na czarno-białej okładce albumu widzimy Santanę w towarzystwie innych muzyków. Wyróżnia się wokalista Greg Walker z ogromnym afro – co wydaje się zwiastunem zwrotu ku muzyce czarnej. Soulowego charakteru nadają muzyce zarówno partie wokalne, jak i szczegóły aranżacyjne (The Facts of Love), pojawiają się też funkowe rytmy (Move On).

Podobnie jak wspominany niedawno Uriah Heep, także i Santana podparł się w tych czasach kilkoma cudzymi kompozycjami (zawsze zresztą lubił przeróbki). Dość łagodny otwieracz Dealer/Spanish Rose – adaptacja utworu Traffic – niosą latynoskie perkusjonalia, a do tego pojawia się solo syntezatora analogowego. One Chain (Don’t Make a Prison), z repertuaru The Four Tops, to już praktycznie disco. Ciągnie się ponad siedem minut, jakby przeznaczony był prosto na singiel 12-calowy do grania w dyskotekach. Dennis Lambert, współautor tego utworu, obsługuje na płycie charakterystyczny dla ówczesnego soulu klawinet. W Stormy (pierwotnie grupa Classics IV) słyszymy typową gorącą soulową balladę. We wszystkich przypadkach elementem jednoznacznie santanowskim są solówki gitarowe nie do pomylenia z kimkolwiek innym, a także gęsta latynoska faktura perkusyjna.

Rockowego słuchacza powinno zainteresować przede wszystkim hardrockowe Open Invitation na mocnym riffie – po dwudziestu latach zaadaptowali go rapowcy z Run-DMC.  Gitarowy charakter ma również Well All Right z melodyjnym chóralnym refrenem, dawniej śpiewane przez Buddy’ego Holly’ego.

Do tego dochodzą dwa instrumentale. Tradycyjna dla artysty pościelówa gitarowa nosi tym razem tytuł Life is a Lady/Holiday i od połowy przyjmuje rytm bossa novy.  Na finał trafiło Wham! (nic wspólnego z George’em Michaelem, o którym świat jeszcze wtedy nie słyszał) – przyzwoity kawałek latynoskiego fusion, z jakiego najbardziej Santana słynie, z solówkami samego mistrza i organisty (czyżby Chris Rhyne?)

Co ciekawe, kolejność utworów na tylnej stronie koperty (ledwo widoczna, bo to proporcjonalne zmniejszone odwzorowanie okładki wynyla) nie zgadza się z tym, co słychać na płycie. Właściwa kolej podana została na rewersie opakowania całego pięciopaku. 

Wykonanie późniejsze, z Ligertwoodem

 

Marathon, 1979

Następca Inner Secrets był pierwszym albumem, na którym w roli wokalisty wystąpił Alex Ligertwood (i miał zostać na dłużej).

Santana zbliżył się tu do czystego AOR, jak na początku płyty: utwór tytułowy to średnio wysmażona rockowa piosenka, w której tylko instrumenty perkusyjne i solo gitary wskazują, co to za wykonawca. Podobną sytuację mamy w Light in the Dark, tyle że ten jest nieco szybszy, z unisonami gitarowymi, ognistą solówką i bardziej soulową partią wokalną. Wybrany na singiel You Know That I Love You to w ogóle już sentymentalny przebój a la Journey czy podobny zespół, i tu już nawet sam Devadip się nie wychyla. W motorycznym All I Ever Wanted przynajmniej bongosy nieźle dają (niestrudzeni Raul Rekow  i Armando Peraza). Najostrzejszy jest Love, w dodatku rozpoczyna go typowo santanowskie solo, ale wokal stanowi tu element zmiękczający.

Bardziej nastrojowo robi się w Aqua Marine na rytmie szumiących marakasów albo czegoś podobnego, o brzmieniu podporządkowanym wymogom epoki (bas, syntezatory). Na tylnej stronie okładki tytuł utworu został wyróżniony innym kolorem. Cóż… jest to instrumental całkiem przyjemny, ale wypada blado wobec choćby Life is a Lady, a już do Europy czy Samba pa tí nie ma co go nawet porównywać. Latynoskie oblicze Santany reprezentuje też „kubański” Summer Lady, chociaż w refrenie zbliża się znowu do normy AOR. W Stay (Beside Me) pojawia się rytm, powiedziałbym, latyno-funkowy.

Na finał zarzucili hardrockowe Hard Times, w którym silny riff przeplatany z drobiącymi klawiszami budzi ponownie skojarzenia z Toto i pokrewnymi.

 

Zebop!, 1981

Kolejny album Santany jako zespołu podąża dalej tym samym tropem. Zaczyna się od przeróbki Changes Cata Stevensa – łagodnej piosenki łączącej latynoską warstwę rytmiczną z jakby gospelowym chórem – i sprawia to wrażenie kalkulacji na rzecz zdobycia list przebojów. Łagodnego hard rocka a la Journey reprezentują Over and Over albo Searchin’ – choć trzeba przyznać, ten ostatni zawiera całkiem santanowskie interludium. Do tej samej kategorii należy Winning Russa Ballarda, ostatni większy przebój Santany do czasu Supernatural w 1999 r.

Album jest jednak w sumie bardziej stylowy niż Marathon, a to za sprawą takich utworów jak niezła porcja afro-rocka w É Papa Ré czy latynoska gonitwa Primera invasion. The Sensitive Kind – bluesująca piosenka J.J. Cale’a – przywołuje ducha Black Magic Woman, który też zresztą nie był autorską kompozycją Devadipa. Jazzowe doświadczenia przypominają się w Tales of Kilimanjaro z jazzującym fortepianem i ostrzejszymi riffami w dalszej części. Solo gitarowe, za jakie najbardziej Santanę cenimy, pojawia się w American Gypsy – właściwie nie tylko solo, bo także długi duet z organistą. Rolę  nastrojowej ballady gitarowej z pnia Samba pa tí pełni tym razem I Love You Much Too Much, chociaż brzmi już bardziej trywialnie. Jest to zresztą adaptacja tanga Alexandra Olshanetsky’ego z 1933, którego tytuł oryginalny brzmiał Ich hob dich cu fil lib. 

 

Shangó, 1982

Współproducentami tego albumu, prócz samego gitarzysty, byli Bill Szymczyk (znany z Hotel California  Orzełów) oraz Gregg Rolie, były organista z pierwszego składu grupy Santana i współzałożyciel Journey.

Słuchając pierwszych czterech utworów, można by odnieść wrażenie, że Devadip schował się w futerał, realizując wytyczne rynkowe, a honoru latin rocka bronią tylko panowie Rekow i Peraza (a także Orestes Vilató), niestrudzenie poklepując bębenki i machając grzechotkami, choć otacza ich materia muzyczna w typie Journey. No dobrze, w Hold On solówki są nadal nie do podrobienia, ale za to schowane w tle. Trochę bardziej gitara wychodzi na wierzch w drugim i najlepszym singlu – motorycznym Nowhere to Run, kolejnej pożyczce od Russa Ballarda. Wszystkie cztery single są zresztą cudzego autorstwa, w tym soulowy What Does It Take (To Win Your Love), niegdysiejszy hit Juniora Walkera.

Spośród utworów autorskich połączenie AOR z muzyką latynoską najlepiej wypada w Body Surfing, gdzie powolna, dramatyczna zwrotka kontrastuje z mocnym rockowym refrenem, a od pewnego momentu pojawia się rytm reggae, budzący skojarzenia nieledwie ladypankowe. „Regał” powraca w Let Me Inside.

Miłośnikom kunsztu gitarowego Carlosa Santany wypada polecić Night Hunting Time w średnim tempie. Sympatycznie brzmi Oxun (Oshūn), w którym spotyka się pogodny syntetyczny motyw, ciężkie riffy, afrykańskie zaśpiewy i nawet cuica („śmiejący się bęben”) gdzieś w tle. Są jeszcze dwa instrumentale w starym stylu, nieco jazzrockowe: Warrior oraz najmocniejszy punkt albumu – Nueva York; chociaż rozpoczynają go zagrywki syntezatora, to meritum stanowią długie solówki gitary i organów (Rolie odszedł od konsolety i usiadł przy manuałach). Tytułowy Shangó to właściwie koda – niecałe dwie minuty zaśpiewu na tle kubańskich perkusjonaliów. 


 

Freedom, 1987

Od czasu Shango Carlos Santana wydał dwa kolejne albumy, zanim nadeszła pora na Freedom. Tym razem ponownie nawiązał współpracę ze śpiewającym perkusistą Buddym Milesem, z którym wydał już płytę koncertową w 1972. Jeszcze wcześniej Miles grał z Jimim Hendrixem w ramach Band of Gypsies.

Freedom różni się jednak od klasycznych dzieł z udziałem Milesa. Jak przystało na rok wydania, produkcję mamy tu „plastikową”, z dużą ilością syntezatorów. Klawisze obsługują Chester Thompson i Tom Coster, ale wpada też gościnnie Gregg Rolie.

Większość utworów utrzymana została w konwencji funku/R&B lat 80.: mnóstwo syntezatorów, mocny bas, żeńskie chórki. Otwieracz Veracruz byłby jeszcze lepszy, gdyby cała płyta miała bardziej organiczne brzmienie. Once It’s Gotcha jest lżejszy i z większym udziałem tria perkusjonistów. Songs of Freedom prezentuje z kolei funk w wydaniu skocznym, ze sprężystym basowym groovem. Dla odmiany w She Can’t Let Go mamy soulową balladę. We wszystkich przypadkach o santanowskim charakterze utworów stanowi głównie gitara.

Dyżurna pościelówa gitarowa nosi tym razem tytuł Love Is You i ulega wyciszeniu, zanim dojdzie do jakiejś konkluzji. Drugi instrumental jest bardziej motoryczny i bardziej latynoski, a nosi zaangażowany tytuł Mandela. Do konwencji AOR nawiązuje natomiast dynamiczny Praise, choć i to jest rock nieco usoulowiony. Prócz tego płyta zawiera jeszcze jedną balladę ze śpiewem – Before We Go – oraz finałowy Victim of Circumstances, który jako jedyny nawiązuje do typowego afrolatynoskiego rocka, z jakiego Santana zasłynął.

Wszystko to dość melodyjne i bardzo elegancko wyprodukowane, ale santanowskiego ducha coś w tym mało. Szkoda, że Devadip nie nagrał w tamtych czasach płyty z Prince’em, we dwóch by pozamiatali. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz