Od dawna fascynowało mnie zjawisko tzw. wielkiego
konformizmu rockowego lat 80., kiedy klasycy poprzedniej dekady zaczynali grać
prościej i dopasowywać się do bieżących mód. Nie ominęło to również Carlosa
Santany. Ostatnio udało mi się zanabyć pięciopak albumów, które wirtuoz wydał w
okresie największego ukomercyjnienia. Zbliżył się wówczas do stylistyki AOR,
ale w tej kategorii nie mógł dorównać takim wykonawcom jak Foreigner czy
Journey (notabene założony przez byłych członków jego zespołu). Co prawda na
przemian z komercyjnym repertuarem Devadip wydawał i albumy zawierające jazz
nowoczesny/fusion – które już z definicji nie mogły odnieść sukcesu rynkowego –
ale one trafiły do innego pakietu. Sygnowane były zresztą „Carlos Santana”, a
nie samym nazwiskiem, będącym jednocześnie nazwą zespołu.
Inner Secrets, 1978
Upraszczanie brzmienia
rozpoczęło się jeszcze pod koniec lat 70. Na czarno-białej okładce albumu
widzimy Santanę w towarzystwie innych muzyków. Wyróżnia się wokalista Greg
Walker z ogromnym afro – co wydaje się zwiastunem zwrotu ku muzyce czarnej. Soulowego
charakteru nadają muzyce zarówno partie wokalne, jak i szczegóły aranżacyjne (The
Facts of Love), pojawiają się też funkowe rytmy (Move On).
Podobnie jak wspominany
niedawno Uriah Heep, także i Santana podparł się w tych czasach kilkoma cudzymi
kompozycjami (zawsze zresztą lubił przeróbki). Dość łagodny otwieracz Dealer/Spanish
Rose – adaptacja utworu Traffic – niosą latynoskie perkusjonalia, a do tego
pojawia się solo syntezatora analogowego. One
Chain (Don’t Make a Prison), z repertuaru The Four
Tops, to już praktycznie disco. Ciągnie się ponad siedem minut, jakby przeznaczony
był prosto na singiel 12-calowy do grania w dyskotekach. Dennis Lambert,
współautor tego utworu, obsługuje na płycie charakterystyczny dla ówczesnego
soulu klawinet. W Stormy (pierwotnie grupa Classics IV) słyszymy typową
gorącą soulową balladę. We wszystkich przypadkach elementem jednoznacznie
santanowskim są solówki gitarowe nie do pomylenia z kimkolwiek innym, a także
gęsta latynoska faktura perkusyjna.
Rockowego słuchacza powinno
zainteresować przede wszystkim hardrockowe Open Invitation na mocnym
riffie – po dwudziestu latach zaadaptowali go rapowcy z Run-DMC. Gitarowy charakter ma również Well All
Right z melodyjnym chóralnym refrenem, dawniej śpiewane przez Buddy’ego
Holly’ego.
Do tego dochodzą dwa instrumentale.
Tradycyjna dla artysty pościelówa gitarowa nosi tym razem tytuł Life is a
Lady/Holiday i od połowy przyjmuje rytm bossa novy. Na finał trafiło Wham! (nic wspólnego
z George’em Michaelem, o którym świat jeszcze wtedy nie słyszał) – przyzwoity
kawałek latynoskiego fusion, z jakiego najbardziej Santana słynie, z solówkami
samego mistrza i organisty (czyżby Chris Rhyne?)
Co ciekawe, kolejność utworów na tylnej stronie koperty (ledwo widoczna, bo to proporcjonalne zmniejszone odwzorowanie okładki wynyla) nie zgadza się z tym, co słychać na płycie. Właściwa kolej podana została na rewersie opakowania całego pięciopaku.
Marathon, 1979
Następca Inner Secrets był
pierwszym albumem, na którym w roli wokalisty wystąpił Alex Ligertwood (i miał
zostać na dłużej).
Santana zbliżył się tu do
czystego AOR, jak na początku płyty: utwór tytułowy to średnio wysmażona
rockowa piosenka, w której tylko instrumenty perkusyjne i solo gitary wskazują,
co to za wykonawca. Podobną sytuację mamy w Light in the Dark, tyle że
ten jest nieco szybszy, z unisonami gitarowymi, ognistą solówką i bardziej
soulową partią wokalną. Wybrany na singiel You Know That I Love You to w
ogóle już sentymentalny przebój a la Journey czy podobny zespół, i tu już nawet
sam Devadip się nie wychyla. W motorycznym All I Ever Wanted przynajmniej
bongosy nieźle dają (niestrudzeni Raul Rekow
i Armando Peraza). Najostrzejszy jest Love, w dodatku rozpoczyna
go typowo santanowskie solo, ale wokal stanowi tu element zmiękczający.
Bardziej nastrojowo robi się
w Aqua Marine na rytmie szumiących marakasów albo czegoś podobnego, o
brzmieniu podporządkowanym wymogom epoki (bas, syntezatory). Na tylnej stronie
okładki tytuł utworu został wyróżniony innym kolorem. Cóż… jest to instrumental
całkiem przyjemny, ale wypada blado wobec choćby Life is a Lady, a
już do Europy czy Samba pa tí nie ma co go nawet porównywać. Latynoskie
oblicze Santany reprezentuje też „kubański” Summer Lady, chociaż w
refrenie zbliża się znowu do normy AOR. W Stay (Beside Me) pojawia się
rytm, powiedziałbym, latyno-funkowy.
Na finał zarzucili
hardrockowe Hard Times, w którym silny riff przeplatany z drobiącymi
klawiszami budzi ponownie skojarzenia z Toto i pokrewnymi.
Zebop!, 1981
Kolejny album Santany jako
zespołu podąża dalej tym samym tropem. Zaczyna się od przeróbki Changes Cata
Stevensa – łagodnej piosenki łączącej latynoską warstwę rytmiczną z jakby
gospelowym chórem – i sprawia to wrażenie kalkulacji na rzecz zdobycia list
przebojów. Łagodnego hard rocka a la Journey reprezentują Over and Over albo
Searchin’ – choć trzeba przyznać, ten ostatni zawiera całkiem
santanowskie interludium. Do tej samej kategorii należy Winning Russa
Ballarda, ostatni większy przebój Santany do czasu Supernatural w 1999
r.
Album jest jednak w sumie bardziej stylowy niż Marathon, a to za sprawą takich utworów jak niezła porcja afro-rocka w É Papa Ré czy latynoska gonitwa Primera invasion. The Sensitive Kind – bluesująca piosenka J.J. Cale’a – przywołuje ducha Black Magic Woman, który też zresztą nie był autorską kompozycją Devadipa. Jazzowe doświadczenia przypominają się w Tales of Kilimanjaro z jazzującym fortepianem i ostrzejszymi riffami w dalszej części. Solo gitarowe, za jakie najbardziej Santanę cenimy, pojawia się w American Gypsy – właściwie nie tylko solo, bo także długi duet z organistą. Rolę nastrojowej ballady gitarowej z pnia Samba pa tí pełni tym razem I Love You Much Too Much, chociaż brzmi już bardziej trywialnie. Jest to zresztą adaptacja tanga Alexandra Olshanetsky’ego z 1933, którego tytuł oryginalny brzmiał Ich hob dich cu fil lib.
Shangó, 1982
Współproducentami tego
albumu, prócz samego gitarzysty, byli Bill Szymczyk (znany z Hotel
California Orzełów) oraz Gregg Rolie,
były organista z pierwszego składu grupy Santana i współzałożyciel Journey.
Słuchając pierwszych czterech
utworów, można by odnieść wrażenie, że Devadip schował się w futerał,
realizując wytyczne rynkowe, a honoru latin rocka bronią tylko panowie Rekow i
Peraza (a także Orestes Vilató), niestrudzenie poklepując bębenki i machając
grzechotkami, choć otacza ich materia muzyczna w typie Journey. No dobrze, w Hold
On solówki są nadal nie do podrobienia, ale za to schowane w tle. Trochę
bardziej gitara wychodzi na wierzch w drugim i najlepszym singlu – motorycznym Nowhere
to Run, kolejnej pożyczce od Russa Ballarda. Wszystkie cztery single są
zresztą cudzego autorstwa, w tym soulowy What Does It Take (To Win Your
Love), niegdysiejszy hit Juniora Walkera.
Spośród utworów autorskich
połączenie AOR z muzyką latynoską najlepiej wypada w Body Surfing, gdzie
powolna, dramatyczna zwrotka kontrastuje z mocnym rockowym refrenem, a od
pewnego momentu pojawia się rytm reggae, budzący skojarzenia nieledwie
ladypankowe. „Regał” powraca w Let Me Inside.
Miłośnikom kunsztu gitarowego Carlosa Santany wypada polecić Night Hunting Time w średnim tempie. Sympatycznie brzmi Oxun (Oshūn), w którym spotyka się pogodny syntetyczny motyw, ciężkie riffy, afrykańskie zaśpiewy i nawet cuica („śmiejący się bęben”) gdzieś w tle. Są jeszcze dwa instrumentale w starym stylu, nieco jazzrockowe: Warrior oraz najmocniejszy punkt albumu – Nueva York; chociaż rozpoczynają go zagrywki syntezatora, to meritum stanowią długie solówki gitary i organów (Rolie odszedł od konsolety i usiadł przy manuałach). Tytułowy Shangó to właściwie koda – niecałe dwie minuty zaśpiewu na tle kubańskich perkusjonaliów.
Freedom, 1987
Od czasu Shango Carlos
Santana wydał dwa kolejne albumy, zanim nadeszła pora na Freedom. Tym
razem ponownie nawiązał współpracę ze śpiewającym perkusistą Buddym Milesem, z
którym wydał już płytę koncertową w 1972. Jeszcze wcześniej Miles grał z Jimim
Hendrixem w ramach Band of Gypsies.
Freedom różni się jednak od
klasycznych dzieł z udziałem Milesa. Jak przystało na rok wydania, produkcję mamy
tu „plastikową”, z dużą ilością syntezatorów. Klawisze obsługują Chester
Thompson i Tom Coster, ale wpada też gościnnie Gregg Rolie.
Większość utworów utrzymana została
w konwencji funku/R&B lat 80.: mnóstwo syntezatorów, mocny bas, żeńskie
chórki. Otwieracz Veracruz byłby jeszcze lepszy, gdyby cała płyta miała
bardziej organiczne brzmienie. Once It’s Gotcha jest lżejszy i z
większym udziałem tria perkusjonistów. Songs of Freedom prezentuje z
kolei funk w wydaniu skocznym, ze sprężystym basowym groovem. Dla odmiany w She
Can’t Let Go mamy soulową balladę. We wszystkich przypadkach o santanowskim
charakterze utworów stanowi głównie gitara.
Dyżurna pościelówa gitarowa
nosi tym razem tytuł Love Is You i ulega wyciszeniu, zanim dojdzie do
jakiejś konkluzji. Drugi instrumental jest bardziej motoryczny i bardziej
latynoski, a nosi zaangażowany tytuł Mandela. Do konwencji AOR nawiązuje
natomiast dynamiczny Praise, choć i to jest rock nieco usoulowiony. Prócz
tego płyta zawiera jeszcze jedną balladę ze śpiewem – Before We Go –
oraz finałowy Victim of Circumstances, który jako jedyny nawiązuje do
typowego afrolatynoskiego rocka, z jakiego Santana zasłynął.
Wszystko to dość melodyjne i bardzo elegancko wyprodukowane, ale santanowskiego ducha coś w tym mało. Szkoda, że Devadip nie nagrał w tamtych czasach płyty z Prince’em, we dwóch by pozamiatali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz