piątek, 12 czerwca 2015

Krew i glicynie (z frontu czytelniczego, cz. II)

Mimo natłoku rozmaitych czynności i zadań, które nie dają mi czasu na czytanie książek, idę do przodu i założony plan roczny zrealizuję zapewne już w ciągu wakacji. W ostatnim czasie skupiłem się na określonej tematyce, o której zacząłem już pisać w poprzedniej notce książkowej. Tym razem więc - kolejne lektury związane z Chinami.


4. Michał Klimecki, Pekin-Szanghaj-Nankin 1937-1945, Warszawa 2008
(z serii Historyczne bitwy)
                               
Przyjęło się u nas, że druga wojna światowa wybuchła 1 września 1939 r. W Chinach jednak ciężkie walki trwały już wtedy od dwóch lat. Formalnie była to wprawdzie wojna chińsko-japońska z udziałem satelitów Japonii (Cesarstwo Mandżukuo, marionetkowy rząd Wang Jingweia, Mongolia Wewnętrzna itp.), lecz obserwowały ją bacznie mocarstwa zachodnie i ZSRR, a później wpisała się bez trudu w wybuchły tymczasem konflikt światowy wśród jan-guj-tsy. Przy tym działania rozgrywające się na tak ogromnym obszarze pozostają w naszych okolicach niemal zupełnie nieznane. Czasem ewentualnie mówi się coś o rzezi nankińskiej, co pozwala odnieść wrażenie, że Chińczycy dawali się mordować, nie stawiając większego oporu.
No więc prof. Michał Klimecki, autor niezłych opracowań dotyczących m.in. I wojny światowej i wojny polsko-bolszewickiej, machnął se przekrojówkę drugiej wojny chińsko-japońskiej (o pierwszej – patrz punkt 7).
            Zaczyna się od zarysu historii Chin mniej więcej od wojen opiumowych, co krótko po lekturze pracy Polita (patrz punkt 2) budzi we mnie pewne dejżawù. Tak, narracja przedstawia się na tyle ogólnikowo, że nasuwają się brzydkie podejrzenia, iż książka powstawała na zasadzie „kazali, to napisałem”. Podejrzenia te potwierdza dobór ilustracji oraz mapy, wykonane na odczepnego.
W bibliografii na blisko siedemdziesiąt pozycji tylko z osiem zawiera bardziej szczegółowe podejście do wojny w Chinach. Dominują tytuły o tematyce ogólnej, typu Historia drugiej wojny światowej albo Konflikty kolonialne 1869-1939, niektóre dotyczą spraw dla poruszanego tematu marginalnych (biografie Stalina czy admirała Nimitza). Zawarcie w bibliografii guguły G. Regana Największe błędy militarne w historii wojen wydaje się dyskwalifikujące. Zdecydowana większość pozycji jest w języku polskim, kilka po rosyjsku, a te po angielsku można policzyć na palcach u rąk i jeszcze parę palców zostanie. W tym dwa Ospreye – jeden o armii chińskiej, drugi o japońskiej, w dodatku tylko część pierwsza z dwóch, a także zupełnie od czapy Mary Soames, Clementine Churchill (biografia małżonki sir Winstona pióra najmłodszej córki). Najwyraźniej autor nie włada za dobrze mową Szekspira, bo w dwóch tytułach są byki ortograficzne; ale i transliteracja tytułów rosyjskich nie poszła mu idealnie.
Pod względem językowym… Cóż, nie od dziś wiadomo, że w wydawnictwie Bellona korekta bywa dość teoretyczna. Autorowi czasem zawodzi składnia w co bardziej złożonych zdaniach. Ma też problemy z transkrypcją, korzystając na ogół z pinyin, ale nie wyłącznie, co jest pokłosiem doboru bibliografii, zawierającej zarówno Wade’a-Gilesa, jak i jakieś rosyjskie wynalazki (a jak zwracał uwagę Robert Stiller w swym posłowiu do Sztuki wojny Sun Zi – transkrypcja z transkrypcji to już w ogóle nieporozumienie i wstyd ciężki). Proszę mi powiedzieć, kto z laików, nie orientujących się szczególnie w geografii Chin, się domyśli się, że Si-an i Xi’an to jedno i to samo miasto?
Niby w „habeku” aspekty militarne powinny być bardziej wyeksponowane, a w praktyce wygląda to często w taki sposób, że autor prześlizguje się nad bitwami, poświęcając im zaledwie kilka zdań. Jak obliczył jeden z użytkowników na Histerykach.org – o każdej z tytułowych bitew są jakieś trzy strony, podczas gdy Leszek Podhorodecki w Kulikowym Polu 1380 wyciosał dwadzieścia na temat starcia o znacznie uboższej bazie źródłowej.
            Ale najgorszy grzech Pekinu-Szanghaju-Nankinu polega na tym, że książka po prostu jest nie na temat. Po jakiego guizi jeszcze wrzucać do niej Pacyfik? O Pearl Harbor napisał Klimecki tylko niewiele mniej niż o tytułowych bitwach. Od pewnego momentu autor tak się angażuje w opis walk na Oceanie Spokojnym i w Azji Południowo-Wschodniej, że w całej narracji zupełnie giną Chiny. A wystarczyłoby tylko wspomnieć pobieżnie o tych wydarzeniach, nakreślić zarys… Podbój mórz południowych miał ścisły związek z walkami w Chinach, jako że USA, Imperium Brytyjskie i Holandia odmówiły Japończykom sprzedaży ropy, kauczuku i innych materiałów niezbędnych do prowadzenia wojny na kontynencie, więc synowie Nipponu uznali, że w takim razie bez łaski, sami se wezmą. Z kolei złoczyny popełniane przez Japończyków w Azji Południowo-Wschodniej miały pewien związek z Chinami, taki mianowicie, że dopuszczali się oni straszliwych prześladowań zamieszkałej tam mniejszości chińskiej. I o tym by wypadało wspomnieć w książce poświęconej Chinom, a nie rozwodzić się po raz fąfnasty nad Pearl Harbor, Midway, Okinawą…
W dodatku opis tych zdarzeń zdradza, że Klimecki pisze o sprawach, na których niekoniecznie się zna. Trochę się zdziwiłem, czytając o „klęsce cesarskiej floty na Morzu Koralowym” – ewidentnie zlały mu się w jedno Morze Koralowe i Midway, a zresztą z kontekstu akapitu można by sądzić, że zdaniem autora Midway leży na Morzu Koralowym. Wszystko to jednak nic w porównaniu ze stwierdzeniem, że Guadalcanal należy do archipelagu Samoa! Wiadomo, Samoa, Salomona – co za różnica.
Reasumując: autor uznany, ale książka cienizna. Niestety, za mało tu mięsa, a za dużo mydła i powidła. Sorry, panie psorze, Polit jest lepszy.

Cytat: „Swoją prośbę brytyjski admirał [Lord Mountbatten – przyp. BW] wsparł wspaniałą, ozdobioną diamentami puderniczką i groźbą spowodowania ograniczenia przez Amerykanów dostaw w ramach programu Lend-Lease”.

"Marsz Wielkich Mieczy"  - pieśń wojsk Kuomintangu


5. Mieczysław J. Künstler, Pekin, Warszawa 1991
(z serii Artystyczne stolice świata)

            Aby odetchnąć od tych wszystkich rzezi – czas na trochę kultury. Kieszonkowa, lecz bogato ilustrowana książka wiodącego polskiego sinologa, wypuszczona przez Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, skupia się na zabytkach miasta cesarzy i przewodniczących.
            Pekin, czyli Pejcing, czyli Beijing (běi – północna, jīng – stolica, w odróżnieniu od Stolicy Południowej, czyli Nankinu), liczy sobie ponad tysiąc lat, chociaż wcześniejsze osadnictwo na tych terenach sięgało czasów znacznie dawniejszych. Od X do XVII wieku rządziły tu co najmniej cztery dynastie, z których każda budowała miasto właściwie od nowa, w trochę innym miejscu. Dzisiejszy Pekin opiera się na tym, co stworzyli Qingowie. Jeszcze sto lat temu funkcjonował podział na Miasto Zewnętrzne (Chińskie) i Wewnętrzne (Mandżurskie vel Tatarskie).
            Już we wstępie autor stwierdza, że dzisiejszy Pekin ma w sobie niewiele z dawnej świetności, a przez cały tekst niczym refren przewija się w związku z tym wyrażenie „rewolucja kulturalna”. W owym mrocznym okresie hunwejbinów i dazibao, w ramach walki z „burżuazyjnymi przeżytkami”, rozebrano między innymi dobrze zachowane mury obronne. Oprócz zniszczeń materialnych doprowadził on także do zniknięcia szeregu zjawisk stanowiących o charakterze dawnej Stolicy Północnej, jak tradycyjne herbaciarnie i teatry. Swoje dołożył „rewolucyjny kapitalizm”. Zabytkowe budynki często skryte są za nowoczesną zabudową, z drugiej strony buduje się repliki budowli historycznych dla potrzeb, dajmy na to, kręcenia filmu, a następnie pozostawia do zwiedzania jako „prawie prawdziwe” relikty przeszłości. Te ostatnie należy odróżniać od budynków autentycznie zabytkowych, które po częstych w Kraju Środka pożarach odbudowano według oryginalnych planów. Jako przykład może służyć XV-wieczny Pawilon Modłów Dorocznych w Świątyni Nieba, który spłonął pod koniec wieku XIX i już w ciągu roku wybudowano jego wierną rekonstrukcję, do której, notabene, pnie na najgrubsze kolumny trzeba było sprowadzać aż z Arizony. Jeżeli jednak tego rodzaju rekonstrukcję ktoś uważa za „chińską podróbę” na równi z wyżej wspomnianymi dekoracjami filmowymi, to mogę mu jedynie polecić, aby zwiedził Stare Miasto w Warszawie, które weszło na listę światowego dziedzictwa UNESCO już w wersji odbudowanej.
            Dla podkreślenia podobieństw i różnic pomiędzy dawnym a współczesnym Pekinem, Künstler co jakiś czas przywołuje to Marco Polo, to znów relację George’a Stauntona, sekretarza poselstwa lorda Macartneya do Chin z końca XVIII w., wydaną w Krakowie w 1801 r. jako jedną z pierwszych szczegółowych książek o Chinach w języku polskim. Nawiązuje także do licznych legend ludowych, dzięki którym możemy się dowiedzieć, że to przez intrygi smoków z Gór Zachodnich Pekin od wieków zmaga się z niedoborem wody pitnej, za to ma pod dostatkiem wody niezdatnej do picia.
Zwiedzanie rozpoczyna się od centralnego punktu stolicy, czyli Placu Tiananmen, zwanego u nas potocznie Placem Niebiańskiego Spokoju. Właściwie jest to Plac Bramy Niebiańskiego Spokoju, zwany od południowej bramy pałacu cesarskiego, chyba najbardziej rozpoznawalnego kawałka architektury w całych Chinach; jej sylwetka widnieje nawet w godle państwowym ChRL.
Sporą rolę w chińskiej urbanistyce odgrywa feng shui. Już z Dialogów konfucjańskich mogliśmy się dowiedzieć, że władca powinien zasiadać twarzą na południe (bo stamtąd idą dobre fluidy). Dlatego właśnie najważniejszymi bramami w Pekinie były południowe: w murze Miasta Wewnętrznego – Qianmen (Brama Przednia), która jako jedyna ocalała do dziś, a do kompleksu cesarskiego właśnie Tiananmen. Ponieważ zaś północ jest kierunkiem nadchodzenia złeduchu, Qianmen nie miała odpowiednika w północnej części muru. Bramie Tiananmen odpowiada wprawdzie Brama Ziemskiego Spokoju, ale zaraz za nią usypano w poprzek wzgórze mające na celu przegradzać złeduchom drogę. W tym samym celu w tradycyjnych domach pekińskiego pospólstwa tuż za drzwiami wejściowymi znajdują się specjalne ekrany.
Przewodnik Künstlera zabiera i nas od południowej strony ku północnej. Pałac cesarski, ten ogromny kompleks zwany Zakazanym Miastem, zajmuje tu miejsce szczególne. Prócz niego przedstawione zostają rozmaite świątynie: zarówno te związane z kultem cesarskim, jak też inne. Przy tej okazji autor zauważa, że w chińskiej architekturze sakralnej nie występują jakieś znaczące różnice wyznaniowe, więc świątynia buddyjska, taoistyczna czy meczet okażą się zbudowane według niemal jednakowego schematu, opartego na kilku dziedzińcach ustawionych w jednej osi; w głównym pekińskim meczecie jest nawet pagoda! A ponieważ świątynia to mieszkanie bóstwa, więc nie ma też specjalnej różnicy między budownictwem świątynnym a pałacowym.
            Omówiwszy świątynie, książka wspomina ważniejsze parki oraz nowsze rezydencje, takich osobistości jak Song Qingling – wdowa po Sun Yatsenie, szwagierka i zagorzała przeciwniczka Czang Kaj-szeka, honorowa przewodnicząca ChRL – czy znany pisarz i działacz Guo Moruo. Potem wypuszcza się poza historyczne centrum Pekinu, aby przedstawić Pałac Letni, drugą co do ważności rezydencję cesarza w okolicy. Znajdujący się w tamtejszych rozległych parkach pawilon Marmurowej Łodzi stanowi pamiątkę po fakcie, że na rozbudowę kompleksu pałacowego przepuszczono piniędze przeznaczone na stworzenie nowoczesnej marynarki wojennej. Dalej mamy też Uniwersytet Pekiński założony na terenie dawnych parków cesarskich, Most Marco Polo, nekropolię dynastii Ming oraz, a jakże, Wielki Mur.
            Książka (wraz z całą myngą ilustracji) daje dobre wprowadzenie do najważniejszych zabytków Pekinu, choć autor regularnie ubolewa nad brakiem szacunku władz i współczesnych architektów dla dziedzictwa historycznego. Można też zauważyć, że jak na stolicę państwa tak starożytnego, Beijing zawiera niewiele zabytków starszych niż XII wiek. Zdecydowana większość omówionych pochodzi z czasów dwóch ostatnich dynastii, Ming i Qing; w tym kontekście na kartach książki często pojawiają się najwybitniejsi nowożytni cesarze – Kangxi i jego wnuk Qianlong, z których każdy panował 60 lat (a Qianlong mógłby jeszcze dłużej, ale z szacunku dla przodka abdykował, by nie bić jego rekordu).

Cytat: „Konkubina Xiangfei lubiła bardzo zażywać kąpieli w łaźni tureckiej, specjalnie dla niej zbudowanej w pałacu. Dodajmy przy okazji, że jest to w ogóle pierwsza wiadomość o tym, by w pałacu cesarskim ktokolwiek taką odczuwał potrzebę”.


 6. Fletnia chińska, przełożył Leopold Staff, Warszawa 1982
(na podstawie wydania z 1922)

            Dla odmiany sięgnąłem po wybór poezji – ale przetransponowanej na prozę poetycką, sporadycznie rymowaną. Rozpiętość Fletni chińskiej sięga od przedkonfucjańskiej Księgi pieśni z drugiej połowy I tysiąclecia p.n.e. aż po współczesnego Staffowi Szang Wu-kiena. Nie brakuje też I cing, Konfucjusza i cesarza Qianlonga (tu zapisanego jako K’ien-lung), drugim zaś z reprezentowanych tu cesarzy jest niejaki Hi-tsung, znany bardziej jako Tianqi, przedostatni z Mingów. Zdecydowanie największą grupę stanowią wszelako poeci epoki Tang (VII-IX w. n.e.), tego złotego wieku kultury chińskiej. Wiersze poszczególnych autorów są przemieszane bez wyraźnego porządku, ale w razie czego mamy do dyspozycji skorowidz chronologiczny (z drobnym potknięciem - Po Kü-i został wymieniony dwa razy)..
            Moją szczególną uwagę zwróciły liryki Li Po, wybitnego poety z VIII w., najsilniej zresztą reprezentowanego w tym tomie, przesycone melancholijną tematyką przemijania, rozłąki i tęsknoty. Czasem przebija przez nie motyw wdowieństwa, czasem też, nie tylko u tego poety, powtarza się temat tęsknoty, jaką odczuwa żona żołnierza. Z drugiej strony nie brakuje pochwał tradycyjnej rozrywki chińskich artystów, jaką było ostre tankowanie w świetle księżyca:

Biorę łagiew wina i idę pić wśród kwiatów. Jesteśmy zawsze we troje, ja, cień mój i przyjaciel mój, księżyc świecący. Szczęściem, księżyc nie pija, a mój cień nie ma nigdy pragnienia! (Li Po, Małe święto, s. 45)

            Zaś jego przyjaciel Tu Fu, drugi pod względem ilości utworów w omawianej książeczce, w wierszu Ośmiu nieśmiertelnych pijaków utrzymywał, że Li Po jest w stanie stworzyć trzysta wierszy po jednej flaszce.
            Z drugiej strony w zbiorze znalazł się też pełen humoru wiersz Prośba XIII-wiecznego K’ung Tsie-tsana, w którym podmiot liryczny obsypuje pochlebstwami szczura, przekonując go, by swym niezaprzeczalnym gustem zaszczycił jednak spichlerz sąsiada.
            Należy dodać, że Leopold Staff bynajmniej nie tłumaczył z chińskiego, jeno posłużył się przekładami angielskimi i francuskimi. Jeden z wierszy Li Po (Wymówka dla róży, s. 19) znalazłem także w rosyjskojęzycznej antologii poezji Dalekiego Wschodu, w której jednak róża staje się orchideą; poza tym „hordy tatarskie” w VIII w. to ewidentny anachronizm, w wersji rosyjskiej są po prostu „koczownicy”. Autor posłowia, Mieczysław J. Künstler, apeluje jednak, aby nie czepiać się poety i traktować Fletnię chińską bardziej w kategoriach dzieła autorskiego niż przekładu. Jednocześnie przyznaje, że poprawił mu jeden błąd rzeczowy oraz ujednolicił transkrypcję nazw własnych.
Całość ma generalnie charakter parafrazowy i laikowi trudno odgadnąć, czy ogólna jednorodność stylistyczno-tematyczna zbioru obejmującego dwa tysiąclecia wynika z faktu, że pewne motywy w poezji chińskiej były granitowo stałe, czy raczej z tego, że zbiór przygotowan został przez jednego autora. Jeśli szukać innowacji, to byłoby nią opiewanie przez XIX-wiecznego Tou Sy-szuna urody pewnej Europejki – gdyby nie okazało się, że o złotowłosej cudzoziemce wiersz pisał już Po Kü-i w wieku VIII.

Cytat: „A gdy napiszę kilka dobrych wierszy, czuję zadowolenie, jakiego nie znał nigdy Cesarz pięciu rzek” (Po Kü-i, Samotnia)

Nie tylko Staff był zainspirowany.


7. Tadeusz Maria Gelewski, Jalu 1894, Warszawa 1995
(z serii Historyczne bitwy)

            Wracam do serii „Historyczne bitwy”. Po pierwsze, „Jalu” to nie jest skrót od „ja lunę”, tylko rzeka stanowiąca naturalną granicę pomiędzy Koreą a Chinami. Po drugie, były dwie bitwy – późniejsze o dziesięć lat lanie, jakie Japończycy spuścili Rosji, to była bitwa nad rzeką Jalu, a niniejszym mówimy o bitwie u ujścia Jalu, czyli o bitwie morskiej, zwanej także bitwą na Morzu Żółtym.
            O drugiej wojnie chińsko-japońskiej było wyżej, teraz pora na pierwszą. Była to przy okazji pierwsza wojna, jaką nowoczesna Japonia stoczyła z innym państwem, i to zakończona druzgocącym zwycięstwem. W jej wyniku Chiny zostały upokorzone i utraciły Tajwan, Peskadory, Liaotung oraz zwierzchnictwo nad Koreą, a Japonia pokazała, że drzemie w niej złowieszczy potencjał.
            W odróżnieniu od Chińczyków, traktujących z niechęcią wszystko, co pochodziło od jan-guj-tsy, Japończycy okazali się pojętnymi uczniami mocarstw zachodnich i szybko podporządkowali swoją politykę zagraniczną prostej zasadzie: „kolonizuj albo ciebie skolonizują”. Już w latach 70. XIX wieku wprowadzili ją w życie na kierunku koreańskim – sposób, w jaki Nippon narzucił Dzosonowi zawarcie nierównoprawnego traktatu, był dokładnym odzwierciedleniem sposobu, w jaki niecałe ćwierć wieku wcześniej komodor Perry wymusił na Japonii otwarcie na świat. Skoro zaś Korea formalnie uznawała zwierzchnictwo Chin, potomkowie samurajów postanowili zrzucić to zwierzchnictwo i przy okazji zapuścić korzenie w Państwie Środka.         
            Książka skupia się na działaniach morskich, bo i w tej wojnie miały one zasadnicze znaczenie: obie strony przerzucały wojska do Korei morzem. Chiny wprawdzie miały z nią granicę lądową, ale przez morze było bliżej niż przez Mandżurię. Bitwa u ujścia Jalu, zakończona rozbiciem chińskiej Eskadry Północnej (która nie dość, że była najlepsza i najnowocześniejsza w całej flocie, to jeszcze, w odróżnieniu od dwóch pozostałych, w ogóle chciała się bić), całkowicie przetrąciła kręgosłup siłom chińskim w Korei. Klęskę pogłębiło zdobycie głównych baz morskich w północnych Chinach: Dalian, Port Artura i Weihaiwei. Wszystko zaś zaczęło się od potyczki pod Phung-do, zakończonej masakrą na transportowcu „Kowshing”.
            Tym, którzy kojarzą potęgę floty japońskiej w II wojnie światowej, może się wydać dziwne, że ongiś była ona słabsza od chińskiej, bo Chiny miały, chociażby, dwa pancerniki, a Japonia żadnego (jedynie pancerniki obrony wybrzeża, a to nie to samo). Wojna wykazała wszak, że przewaga liczebna to mało, jeśli jedna ze stron ma dobre wyszkolenie, wolę walki i kompetentnych dowódców, a druga, teoretycznie silniejsza, wręcz przeciwnie. Dopiero się kształtująca marynarka japońska zadawała chińskiej ciężkie straty, ta druga zaś starała się dzielnie bronić pomimo całego panującego w niej chaosu. Wystarczy wspomnieć, że admirał Ting Ju-chang (w transkrypcji pinyin: Ding Ruchang) miał wprawdzie na okręcie zagranicznych doradców, ale… nie umiał się z nimi dogadać, bo nie znał języków. Z kolei wiele pocisków wystrzelonych w czasie bitwy z pancernika flagowego „Ting-yüen” nie wybuchło, bo to była amunicja ćwiczebna, wypełniona piaskiem, którą skorumpowani mandaryni zamówili zamiast ostrej, żeby zdefraudować różnicę w cenie. Przy tym wszystkim flota Państwa Środka i tak zdawała się porażająco waleczna, a nawet profesjonalna w porównaniu z armią lądową.
            Z książki wyłania się obraz Japończyków jako podstępnych synonimów obornika, którzy przy każdej okazji parli do wojny i jednocześnie zrzucali za nią winę na Chiny. Autor podkreśla japońską ksenofobię i pogardę wobec tych ze stałego lądu. Prawie zapomniana dziś wojna była zwiastunem tego, co siły zbrojne mikada wyprawiały później: mamy tu i nagły atak bez wypowiedzenia wojny, i prowokowanie incydentów jako pretekst dla rozpoczęcia działań, i nowatorską taktykę morską, i zbrodnie wojenne. Nie brakuje też, dopiero się kształtującej, rywalizacji między armią a marynarką: przy okazji zdobycia Port Artura w świat poszła wieść, że nastąpiło ono dzięki śmiałemu rajdowi torpedowców, który w rzeczywistości nie miał miejsca – była to plotka, która miała zdyskredytować sukces sił lądowych. Warto też wspomnieć, że najlepszym dowódcą okrętu był w tej bitwie, na krążowniku „Naniwa”, komandor Heihachiro Togo, późniejszy zwycięzca spod Cuszimy, gdzie z kolei służył młody porucznik Isoroku Yamamoto…
            Skoro mowa o admirałach, Japończycy mieli ich u ujścia Jalu aż dwóch. Dowodzenie nad Połączoną Flotą sprawował wiceadm. Yukio Ito, a dodatkowo do jego eskadry doczepił się szef sztabu generalnego marynarki, wiceadm. Kabayama, który specjalnie po to, żeby być obecnym w czasie bitwy, wciągnął kilka dział na jakąś starą krypę, a w rezultacie znacznie spowalniał całą eskadrę.
            W bibliografii jest lepiej niż u Klimeckiego. Sporo pozycji w językach obcych, choć bardziej szczegółowe opracowania danej wojny stanowią wśród nich znikomy procent. Uwagę zwraca pozycja pod dość perwersyjnym tytułem: Morning Glory. The Story of the Imperial Japanese Army. Autor bazuje też na oficjalnym japońskim opracowaniu konfliktu, ale mu nie ufa. Jak to zwykle w „Historycznych bitwach”, są wklejki z ilustracjami, dwie. Szkoda, że zabrakło portretów dowódców obu stron – zamiast nich widzimy facjaty admirała Togo oraz księcia Gong Czao-yu, tchórzliwego komendanta Port Artura.      
            O transkrypcji można powiedzieć tyle, że nie występuje pinyin; korzystając z angielskiej literatury, autor stara się stosować Wade'a-Gilesa, ale wychodzi mu z tym różnie. W japońskim rządzi oczywiście Hepburn, ale tu i ówdzie Gelewskiemu zdarza się spolszczona pisownia typu „Oszima”; trudno też się przyzwyczaić do deklinacji niektórych nazwisk japońskich, np. „wiceadmirał Ito” – „wiceadmirałowi Icie”, albo „Kozo Tsuboi” - „kontradmirała Tsuboiego”. Na języku koreańskim znam się jeszcze mniej niż na tamtych dwóch, ale i tak widzę, że w transkrypcji brak konsekwencji, a rozpoczynająca całą wojnę potyczka morska pod Phung-do na wkładce z ilustracjami staje się potyczką pod Sung-do, a w jednym miejscu w tekście przewraca się w Phyng-do. Znowuż japoński okręt „Hiyei” w podpisie pod ilustracją przeistacza się w „Hijeyi”. Gdzie byli rodzice, tfu, korekta?
            Największy problem z tą książką polega jednak na tym, że pióro to Gelewski miał nie za lekkie. Często trafiają mu się niezgrabne powtórzenia, czasem rozjeżdża się gramatyka, a obszerne fragmenty tłumaczone z angielskiego jadą kalką na kilometr. Czytając książkę podczas trzynastogodzinnej podróży przez całą Polskę, kilka razy przysnąłem.
           
Cytat: „Stwierdził, że potężne działa 305 mm nie tylko są brudne, ale na ich lufach… suszy się bielizna. I to na okręcie admiralskim, podczas oficjalnej wizyty!”

A tej ilustracji w książce nie było.


1 komentarz:

  1. [Tak mi się zebrało.] Babatundzie, jestem stałą czytelniczką twojego bloga od relacji z marszu niepodległości.

    OdpowiedzUsuń