Z
frontu zachodniego I wojny światowej przeskakuję na wschodni. W
dzisiejszym więc odcinku przedstawię swe wrażenia z lektury dwóch
“habeków” dotyczących walk w Galicji Zachodniej. Łączne
omówienie tych dwóch tytułów daje nam pojęcie, jak należy pisać
o działaniach wojennych, a jak nie należy.
13.
Wacław Polakiewicz, Limanowa 1914, Warszawa
2014
W
czasach podstawówkowych kilka razy spędziłem wakacje nieopodal
Limanowej. Pozostawiło to u mnie sentyment do tych górskich okolic.
Z wielkim interesem postanowiłem więc przeczytać pozycję
poświęconą operacji limanowsko-łapanowskiej w pierwszym roku
Wielkiej Wojny. Wojska austro-węgierskie, z niewielką pomocą
Niemców (47. Dywizja Rezerwowa), postanowiły tu wpaść w lukę
pomiędzy dwiema armiami przeciwnika, by powstrzymać obawiany
“rosyjski walec parowy”. Wacław Polakiewicz stawia nawet tezę,
że była to operacja przełomowa, bez której nie mogłoby się
później wydarzyć przełamanie frontu pod Gorlicami (patrz niżej).
O
tym, że nie jest dobrze, świadczy już okładka. Bitwa rozegrała
się w grudniu, tymczasem nie tylko nie widać ani grama śniegu,
lecz żołnierze obu stron mają na sobie letnie mundury. Nie
pierwsza to tego rodzaju wpadka ilustratora Marka Szyszki – na
okładce Ardenów 1944-45 widzimy łany zboża. Artysta ten
poza tym jednak słynie z precyzji, czego nie można powiedzieć o
Polakiewiczu.
Styl autora jest
kwiecisty, gawędziarski, a nawet ględziarski. Polakiewicz pisze
dużo, ale nie bardzo ma pojęcie o tym, co pisze. Jego język
cokolwiek trąci myszką, zob. choćby nazywanie karabinów
maszynowych “kulomiotami” i “maszingwerami”. Czytając opisy
działań, troszeczkę przysypiam. Jarosław Centek (którego artykuł
autor przywołuje, ale z niego nie korzysta) jakoś potrafi pisać o
natarciach i odwrotach różnie numerowanych dywizji, korpusów i
batalionów na takim czy innym kierunku w sposób przejrzysty, a
chwilami nawet zajmujący. Autor Limanowej taką zdolnością
nie włada i nawet wrzucone w narrację fragmenty czy parafrazy
wspomnień, ukazujące dla odmiany perspektywę indywidualną,
niewiele tu pomagają. Wyjątkiem jest “straszliwy, traumatyczny,
krwawy dramat na Jabłońcu” (szkoda, że nie pod Rajbrotem, byłoby
jeszcze więcej RRRRRR!!!) oraz opis pobojowiska – całkiem barwne,
nawet jeśli grafomańskie.
Praca jest ogólnie
niechlujna. Zdarzają się wielokrotne powtórzenia tej samej
informacji, narracja przechodzi ni z gruchy, ni z pietruchy na czas
teraźniejszy, autor bez ustanku wpada w dygresje i wielokrotnie
powtarza tę samą informację. Czasem skąpi wielkich liter w
nazwach geograficznych: “wzgórza Krzesławickie”, “pasmo
Łososińskie”. To znów huzarzy segedyńscy zostają przechrzczeni
na “huzarów z Szeget”. Dobrze, że nie z “Segged” (czytaj:
“szeged”). Polakiewicz jest też mocno niezdecydowany albo
niedoinformowany, o czym świadczy częste używanie takich
sformułowań jak “zdaje się”, “pewnie” czy “może”.
Skoro do huzarów
doszło: opis walczących armii wykonany został po łebkach. Zarówno
w przypadku Rosjan, jak i Austriaków twierdzi Polakiewicz, że
najlepszą odmianę kawalerii stanowili dragoni, przeszkoleni do
walki pieszej. To się zgadza – ale dla dragonów do XVIII wieku,
później formacja ta przekształciła się w klasyczną kawalerię,
a u progu I wojny światowej dragoni różnili się od innych
formacji konnych właściwie tylko umundurowaniem i tradycjami. Poza
tym nie wiem jak z c. i k. kawalerią, ale w rosyjskiej regulaminy
dla wszystkich formacji jak najbardziej przewidywały walkę
spieszoną. Co do Kozaków, zdaniem autora ich wartość bojowa
wahała się od jednostek dorównujących dragonom “…aż do
dywizji zwanych “dzikimi”, z Kaukazu czy z Syberii, a nawet zza
Bajkału, złożonych z Kałmuków”. Oh, Bertie… “Dzika
dywizja” była jedna (z Kaukazu), uchodziła za wartościową i nie
zaliczała się do wojsk kozackich, a poza tym – Kałmucy za
Bajkałem? Gdzie Rzym, gdzie nomen omen Krym… Cóż, dla mieszkańca
Władywostoku czy Chabarowska to prawie wszystko jest za Bajkałem.
Plątanina panuje w
nazwach jednostek, więc jeżeli ktoś chciałby szukać dywizji czy
pułku, w którym np. służył jego pradziadek, to powodzenia. Ja
wiem, że istotne jest rozróżnienie, po której stronie dana
jednostka walczyła, ale pisanie “VIII rosyjski korpus” w
sytuacji, gdy a) wyżej jest napisane, że podlegał gen.
Brusiłowowi, b) przymiotnik “rosyjski” i tak powtarza się już
raz enty w tym samym akapicie, nie służy niczemu poza denerwowaniem
czytelnika. Zwłaszcza że powinno być “rosyjski VIII korpus”,
bo przymiotnik po numerze sprawia wrażenie, jakby był częścią
nazwy. Dużą krzywdę robi też Polakiewicz tyrolskim strzelcom
cesarskim, twierdząc, iż w swej pracy gen. Roth “Określa te
oddziały jako »dzielne regimenty piechoty z Górnej Austrii i
Salzburga – Tyrolskie Pułki Strzelców Cesarskich (Kaiserjäger)«”.
To brzmi zupełnie, ale to zupełnie jak “strzelcy podhalańscy z
Kielecczyzny i Mazowsza”. Czasami też pojawiają się legioniści
Piłsudskiego, ale są oni tak samo od czapy jak wszystko inne.
Polakiewiczowi
wszystko się miesza, także nazwiska. Odkrywa takich generałów
rosyjskich jak “Łesz” i “Kałedin” (jak dla mnie, cała ta
książka to kał adin i salwa z kulogniotów). Z gen.
Boroevicia von Bojna robi “Borojeviča”. Mniejsza o jotowanie, bo
ono też występuje niekonsekwentnie, ale mało co mnie tak wkurza
jak zamienianie “ć” na “č” w nazwiskach
południowosłowiańskich – ma chłop odpowiednią literę w
polskim alfabecie, to akurat wtedy musi kombinować! Znany nam
skądinąd Falkenhayn staje się nagle Falkenfaunem (“My, zielone
Falkenfauny, na fujarkach grajmy!”). Autorowi wsio ryba, czy gen.
Franz Conrad von Hötzendorf był austriackim głównodowodzącym,
czy szefem sztabu. Przynajmniej dobrze, że wie, iż “Conrad” to
pierwszy człon nazwiska, a nie imię. Nie miał tyle szczęścia
gen. Radko Dimitriew, bułgarski dowódca jednej z rosyjskich armii,
któremu stało się w personalia coś odwrotnego, o czym świadczy
odmiana typu “Radki Dimitriewa”. W pierwszym rozdziale, pisząc o
listopadowej bitwie pod Krakowem, Polakiewicz wspomina, że dowodził
tam gen. Joseph Roth von Limanowa-Lapanów. Patrzcie państwo, że
też komuś z takim nazwiskiem powierzono później operację
limanowsko-łapanowską… Przypadek? Nie sądzę.
W jednym z przypisów
Polakiewicz powołuje się na swego przyjaciela, zmarłego niedawno
socjologa z UJ, Janusza Radwana Przygłowskiego. Gugiel milczy na
temat kogokolwiek o takim nazwisku. Tak się akurat składa, że moja
małżonka chodziła ongiś na wykłady do Janusza
Radwan-Pragłowskiego, który był socjologiem na UJ i zmarł mniej
więcej w tym samym okresie (2011). Za dużo tu podobieństw, żeby
chodziło o przypadkową zbieżność. Skoro więc autor przekręca
nazwisko przyjaciela, to trudno oczekiwać, że w czymkolwiek innym
będzie precyzyjny i nie wymknie mu się (s. 129) wzmianka o bitwie
“pod Limanowem”.
Wyraźny jest u
Polakiewicza bajas proaustriacki, zgodnie z orientacją dominującą
w polskim ruchu niepodległościowym. “Poza tą orientacją
pozostali tylko endecy z Ligii Narodowej oraz ugodowi lojaliści”.
Kim była Ligia Narodowa, córką Dmowskiego? Nieważne, w każdym
razie wydarzenia widzimy w zasadzie wyłącznie z perspektywy
austro-węgierskiej. Ze źródeł ni opracowań rosyjskich autor nie
korzysta, więc wszystkie jego informacje o posunięciach
strategicznych i taktycznych armii carskiej mają charakter
nieostrych domniemań. Twierdzi zresztą, że źródłom rosyjskim
nie można ufać, bo bardzo zniekształcają rzeczywistość, a
dziwiąc się, czemu polscy historycy mimo wszystko się na to
nabierają, stwierdza, że to objaw rusofobii albo rusofilii.
Sam natomiast
Polakiewicz wychodzi na hungarofila, opiewając honor węgierskiego
żołnierza i jego “huzarskie pięści na mocnych kawaleryjskich
nadgarstkach” (yaoi hands?). Huzarzy i honwedzi są dlań
bohaterskimi potomkami Kossutha i Jana Hyundaia, w kontraście do
Moskali, których do ataku trza spoić wódą i poganiać ogniem
własnych karabinów maszynowych, przepraszam, kulomiotów. Rosjanie
to jacyś “oni”, których cele są niejasne i którzy nie bardzo
wiadomo w jakim celu chowają poległych, zamiast zostawiać ciała
na widoku.
Po samym opisie
bitwy następuje omówienie dalszego biegu wydarzeń aż do Gorlic,
odlatujące w rozważania teoretyczne, czyli, krótko mówiąc,
blubry. Limanowa jako najważniejsza bitwa frontu wschodniego w 1914?
A Tannenberg to pewnie takie tam spotkanie przy brydżu… Nieudane
próby kontrofensywy Brusiłowa w 1916 r.? To już jest poziom
Szydłowskiego, tym bolej, że z przedstawionego przez Polakiewicza
opisu bitwy pod Limanową nie wynika, dlaczego ona miałaby być taka
przełomowa.
Pracę
uzupełniają aneksy: komunikaty z prasy lokalnej oraz wyimki z
kroniki parafialnej z Tymbarku – to akurat ciekawe. Jest też
kalendarium przebiegu I wojny światowej, z którego można się
dowiedzieć, że bitwy pod Verdun i nad Sommą były na froncie
wschodnim. Poza tym trzy mapy, z których żadna nie przedstawia pola
bitwy ani nawet regionu Limanowej. Zamiast tego autor zamieścił
wykaz ważniejszych miejscowości, żeby każdy sam se wyobraził
obszar działań.
Książkę
totalnie zjechano na Histerykach, gdzie userzy wytknęli
Polakiewiczowi nawet i to, że w swej impresji na temat cmentarza na
Golcowie pod koniec napisał “Siedzę i odpoczywam na cmentarnym
murku”, a dany cmentarz nie jest ogrodzon murkiem, tylko metalowymi
barierkami. Ostateczny cios zadał Limanowej 1914 sam autor.
Pojawiwszy się na forum, przyznał otwarcie (choć w
charakterystycznie mętnym i bełkotliwym stylu, przepełnionym
wyższością dobrego wujka wobec dyskutantów), że bitwą się
nigdy za bardzo nie interesował i napisał książkę na odwal,
byleby zdążyć na rocznicę w 2014.
W
przedmowie Wacław Polakiewicz pisze: “Mam nadzieję, że książka
przyczyni się do uświetnienia okrągłej, setnej rocznicy zarówno
wybuchu Wielkiej Wojny, jak i samej bitwy”. No, prawie. Udała się
w sam raz na okrągłą rocznicę Przesławnego Lania.
14.
Michał Klimecki, Gorlice 1915, Warszawa
1991
Polakiewicz w swojej
kaszanie powołuje się m.in. na książkę Michała Klimeckiego,
historyka o wyrobionej marce (choć i jemu zdarzyła się w tej serii guguła). Opracowanie ponoć nie jest jakieś szczególnie
wybitne pod względem merytorycznym, lecz pamiętajmy, że był to w
ogóle pierwszy habek o I wojnie światowej: w chwili wydania, czyli
na początku lat 90., na ewentualne niedociągnięcia przymykano oko.
Za to czyta się o wiele lepiej niż pozycję opisaną wyżej.
Krótki
rys genezy I wojny światowej oraz wydarzeń na różnych frontach
(głównie jednak wschodnim), które poprzedziły ofensywę pod
Gorlicami, przedstawiony jest przejrzyście i klarownie. O co
chodziło? Po “przesławnym laniu” sytuacja Austro-Węgrów w
Karpatach była niewesoła i praktycznie przez cały czas
cesarsko-królewska armia wisiała na wsparciu Niemców. W końcu
gen. Falkenhayn doszedł do wniosku, że zamiast łatać swoimi
dywizjami front sojusznika, może je wykorzystać, żeby walnąć
Rosjan raz a porządnie. Z gen. Conradem dogadywali się dobrze, więc
ten ostatni przełknął pigułkę i zgodził się oddać część
swoich wojsk pod zwierzchnictwo 11. Armii gen. Augusta Mackensena.
Szefem sztabu tego ostatniego był płk Hans von Seeckt, późniejszy
szef sztabu i dowódca weimarskiej Reichswehry (wątek chiński: a
jeszcze później doradca armii Kuomintangu). Skoro mowa o postaciach
znanych skądinąd, w austriackiej 12. Krakowskiej Dywizji Piechoty
artylerią dowodził Tadeusz Jordan-Rozwadowski, a 100. pułkiem
piechoty z Cieszyna – Franciszek Latinik, później zasłużony w
wojnie polsko-bolszewickiej.
Przeciwko
sobie 11. Armia miała rosyjską 3. Armię, którą w dalszym ciągu
dowodził nasz znajomy spod Limanowej, Radko Dmitriew (kwaterę miał
w Jaśle). W tym miejscu trzeba przyznać, że choć Gorlice 1915
mają zdecydowany przechył na stronę państw centralnych, to
jednak czasem w tej książce występuje perspektywa rosyjska, a nie,
jak u Polakiewicza, goły stek stereotypów. Wygląda na to, że
Dmitriew robił, co mógł, ale był za słaby, a kiedy prosił o
posiłki, wyższe dowództwo uważało go za histeryzanta.
I
jak się skończyło? SPOILER: Państwa centralne dokonały
bezprecedensowego w tej wojnie przełamania frontu i pogoniły Rosjan
aż na Wołyń. W rezultacie całe terytorium Królestwa Polskiego
znalazło się pod okupacją Niemiec i Austro-Węgier, a stąd już
prosta (choć wyboista) była droga do 5 listopada 1916 i tego, co
zdarzyło się 2 lata i 6 dni później… W przedostatnim rozdziale
Klimecki opisuje więc przebieg ofensywy państw centralnych po
Gorlicach i udział w niej Legionów Polskich. Gdzieś tam miga
Stanisław Zosik-Tessaro, którego dotąd kojarzyłem z późniejszego
stanowiska – dowódcy Korpusu Ochrony Pogranicza. Jest jeszcze
krótki, krajoznawczy rozdział o cmentarzach wojennych.
Od czasu do czasu
zdarzają się drobne błędy, jak mylenie VI z IV Korpusem czy
“podnórze” jakiegoś wzgórza. Niekoniecznie zaś musi być
błędne sformułowanie w jednej z dyrektyw rosyjskiego dowództwa,
nakazujące odwrót “w nocy z 30 na 31 listopada”. W końcu nie
bez przyczyny mówi się “ruski miesiąc”. Gdzieś tam też mowa
o 29 lutego, którego w 1915 roku chyba nie powinno być.
W
ramach aneksów zapodano dwa teksty źródłowe: fragment wspomnień
księdza Świeykowskiego, ówczesnego burmistrza Gorlic, oraz
uczynioną w 1923 r. ocenę znaczenia bitwy pióra płk. Latinika.
Książka zawiera też mapę zmian przebiegu frontu wschodniego oraz
drugą, przedstawiającą rejon bitwy gorlickiej. Aż trudno w to
uwierzyć, wspominając dziadowskie mapki w
Pekinie-Szanghaju-Nankinie tegoż autora. Są jeszcze aż trzy
wklejki z fotografiami – nie do pomyślenia dziś, kiedy zdarza
się, że nawet w grubszych pozycjach z serii nieraz znajdujemy tylko
jedną. Prócz tego Gorlice wyróżniają się indeksem osób
i miejscowości (w tym ostatnim Ypres i Ypern potraktowano jako dwie
różne pozycje, choć to po prostu francuska i niemiecka nazwa tego
samego miasta – w wersji flamandzkiej byłoby Ieper).
Ciekawostka: w roku
2009 ukazała się reedycja Gorlic, która od pierwszego
wydania różniła się tylko okładką. W rozdziale poświęconym
cmentarzom, choć przez 18 lat sporo się zmieniło!, nadal mowa o
tym, że wiele z nich jest w bardzo złym stanie, a niektóre
znajdują się dziś na terytorium ZSRR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz