wtorek, 6 grudnia 2016

To są górskie okolice, Limanowa i Gorlice (z frontu czytelniczego, cz. 6)


Z frontu zachodniego I wojny światowej przeskakuję na wschodni. W dzisiejszym więc odcinku przedstawię swe wrażenia z lektury dwóch “habeków” dotyczących walk w Galicji Zachodniej. Łączne omówienie tych dwóch tytułów daje nam pojęcie, jak należy pisać o działaniach wojennych, a jak nie należy.


13. Wacław Polakiewicz, Limanowa 1914, Warszawa 2014

W czasach podstawówkowych kilka razy spędziłem wakacje nieopodal Limanowej. Pozostawiło to u mnie sentyment do tych górskich okolic. Z wielkim interesem postanowiłem więc przeczytać pozycję poświęconą operacji limanowsko-łapanowskiej w pierwszym roku Wielkiej Wojny. Wojska austro-węgierskie, z niewielką pomocą Niemców (47. Dywizja Rezerwowa), postanowiły tu wpaść w lukę pomiędzy dwiema armiami przeciwnika, by powstrzymać obawiany “rosyjski walec parowy”. Wacław Polakiewicz stawia nawet tezę, że była to operacja przełomowa, bez której nie mogłoby się później wydarzyć przełamanie frontu pod Gorlicami (patrz niżej).
O tym, że nie jest dobrze, świadczy już okładka. Bitwa rozegrała się w grudniu, tymczasem nie tylko nie widać ani grama śniegu, lecz żołnierze obu stron mają na sobie letnie mundury. Nie pierwsza to tego rodzaju wpadka ilustratora Marka Szyszki – na okładce Ardenów 1944-45 widzimy łany zboża. Artysta ten poza tym jednak słynie z precyzji, czego nie można powiedzieć o Polakiewiczu.
Styl autora jest kwiecisty, gawędziarski, a nawet ględziarski. Polakiewicz pisze dużo, ale nie bardzo ma pojęcie o tym, co pisze. Jego język cokolwiek trąci myszką, zob. choćby nazywanie karabinów maszynowych “kulomiotami” i “maszingwerami”. Czytając opisy działań, troszeczkę przysypiam. Jarosław Centek (którego artykuł autor przywołuje, ale z niego nie korzysta) jakoś potrafi pisać o natarciach i odwrotach różnie numerowanych dywizji, korpusów i batalionów na takim czy innym kierunku w sposób przejrzysty, a chwilami nawet zajmujący. Autor Limanowej taką zdolnością nie włada i nawet wrzucone w narrację fragmenty czy parafrazy wspomnień, ukazujące dla odmiany perspektywę indywidualną, niewiele tu pomagają. Wyjątkiem jest “straszliwy, traumatyczny, krwawy dramat na Jabłońcu” (szkoda, że nie pod Rajbrotem, byłoby jeszcze więcej RRRRRR!!!) oraz opis pobojowiska – całkiem barwne, nawet jeśli grafomańskie.
Praca jest ogólnie niechlujna. Zdarzają się wielokrotne powtórzenia tej samej informacji, narracja przechodzi ni z gruchy, ni z pietruchy na czas teraźniejszy, autor bez ustanku wpada w dygresje i wielokrotnie powtarza tę samą informację. Czasem skąpi wielkich liter w nazwach geograficznych: “wzgórza Krzesławickie”, “pasmo Łososińskie”. To znów huzarzy segedyńscy zostają przechrzczeni na “huzarów z Szeget”. Dobrze, że nie z “Segged” (czytaj: “szeged”). Polakiewicz jest też mocno niezdecydowany albo niedoinformowany, o czym świadczy częste używanie takich sformułowań jak “zdaje się”, “pewnie” czy “może”.
Skoro do huzarów doszło: opis walczących armii wykonany został po łebkach. Zarówno w przypadku Rosjan, jak i Austriaków twierdzi Polakiewicz, że najlepszą odmianę kawalerii stanowili dragoni, przeszkoleni do walki pieszej. To się zgadza – ale dla dragonów do XVIII wieku, później formacja ta przekształciła się w klasyczną kawalerię, a u progu I wojny światowej dragoni różnili się od innych formacji konnych właściwie tylko umundurowaniem i tradycjami. Poza tym nie wiem jak z c. i k. kawalerią, ale w rosyjskiej regulaminy dla wszystkich formacji jak najbardziej przewidywały walkę spieszoną. Co do Kozaków, zdaniem autora ich wartość bojowa wahała się od jednostek dorównujących dragonom “…aż do dywizji zwanych “dzikimi”, z Kaukazu czy z Syberii, a nawet zza Bajkału, złożonych z Kałmuków”. Oh, Bertie… “Dzika dywizja” była jedna (z Kaukazu), uchodziła za wartościową i nie zaliczała się do wojsk kozackich, a poza tym – Kałmucy za Bajkałem? Gdzie Rzym, gdzie nomen omen Krym… Cóż, dla mieszkańca Władywostoku czy Chabarowska to prawie wszystko jest za Bajkałem.
Plątanina panuje w nazwach jednostek, więc jeżeli ktoś chciałby szukać dywizji czy pułku, w którym np. służył jego pradziadek, to powodzenia. Ja wiem, że istotne jest rozróżnienie, po której stronie dana jednostka walczyła, ale pisanie “VIII rosyjski korpus” w sytuacji, gdy a) wyżej jest napisane, że podlegał gen. Brusiłowowi, b) przymiotnik “rosyjski” i tak powtarza się już raz enty w tym samym akapicie, nie służy niczemu poza denerwowaniem czytelnika. Zwłaszcza że powinno być “rosyjski VIII korpus”, bo przymiotnik po numerze sprawia wrażenie, jakby był częścią nazwy. Dużą krzywdę robi też Polakiewicz tyrolskim strzelcom cesarskim, twierdząc, iż w swej pracy gen. Roth “Określa te oddziały jako »dzielne regimenty piechoty z Górnej Austrii i Salzburga – Tyrolskie Pułki Strzelców Cesarskich (Kaiserjäger)«”. To brzmi zupełnie, ale to zupełnie jak “strzelcy podhalańscy z Kielecczyzny i Mazowsza”. Czasami też pojawiają się legioniści Piłsudskiego, ale są oni tak samo od czapy jak wszystko inne.
Polakiewiczowi wszystko się miesza, także nazwiska. Odkrywa takich generałów rosyjskich jak “Łesz” i “Kałedin” (jak dla mnie, cała ta książka to kał adin i salwa z kulogniotów). Z gen. Boroevicia von Bojna robi “Borojeviča”. Mniejsza o jotowanie, bo ono też występuje niekonsekwentnie, ale mało co mnie tak wkurza jak zamienianie “ć” na “č” w nazwiskach południowosłowiańskich – ma chłop odpowiednią literę w polskim alfabecie, to akurat wtedy musi kombinować! Znany nam skądinąd Falkenhayn staje się nagle Falkenfaunem (“My, zielone Falkenfauny, na fujarkach grajmy!”). Autorowi wsio ryba, czy gen. Franz Conrad von Hötzendorf był austriackim głównodowodzącym, czy szefem sztabu. Przynajmniej dobrze, że wie, iż “Conrad” to pierwszy człon nazwiska, a nie imię. Nie miał tyle szczęścia gen. Radko Dimitriew, bułgarski dowódca jednej z rosyjskich armii, któremu stało się w personalia coś odwrotnego, o czym świadczy odmiana typu “Radki Dimitriewa”. W pierwszym rozdziale, pisząc o listopadowej bitwie pod Krakowem, Polakiewicz wspomina, że dowodził tam gen. Joseph Roth von Limanowa-Lapanów. Patrzcie państwo, że też komuś z takim nazwiskiem powierzono później operację limanowsko-łapanowską… Przypadek? Nie sądzę.
W jednym z przypisów Polakiewicz powołuje się na swego przyjaciela, zmarłego niedawno socjologa z UJ, Janusza Radwana Przygłowskiego. Gugiel milczy na temat kogokolwiek o takim nazwisku. Tak się akurat składa, że moja małżonka chodziła ongiś na wykłady do Janusza Radwan-Pragłowskiego, który był socjologiem na UJ i zmarł mniej więcej w tym samym okresie (2011). Za dużo tu podobieństw, żeby chodziło o przypadkową zbieżność. Skoro więc autor przekręca nazwisko przyjaciela, to trudno oczekiwać, że w czymkolwiek innym będzie precyzyjny i nie wymknie mu się (s. 129) wzmianka o bitwie “pod Limanowem”.
Wyraźny jest u Polakiewicza bajas proaustriacki, zgodnie z orientacją dominującą w polskim ruchu niepodległościowym. “Poza tą orientacją pozostali tylko endecy z Ligii Narodowej oraz ugodowi lojaliści”. Kim była Ligia Narodowa, córką Dmowskiego? Nieważne, w każdym razie wydarzenia widzimy w zasadzie wyłącznie z perspektywy austro-węgierskiej. Ze źródeł ni opracowań rosyjskich autor nie korzysta, więc wszystkie jego informacje o posunięciach strategicznych i taktycznych armii carskiej mają charakter nieostrych domniemań. Twierdzi zresztą, że źródłom rosyjskim nie można ufać, bo bardzo zniekształcają rzeczywistość, a dziwiąc się, czemu polscy historycy mimo wszystko się na to nabierają, stwierdza, że to objaw rusofobii albo rusofilii.
Sam natomiast Polakiewicz wychodzi na hungarofila, opiewając honor węgierskiego żołnierza i jego “huzarskie pięści na mocnych kawaleryjskich nadgarstkach” (yaoi hands?). Huzarzy i honwedzi są dlań bohaterskimi potomkami Kossutha i Jana Hyundaia, w kontraście do Moskali, których do ataku trza spoić wódą i poganiać ogniem własnych karabinów maszynowych, przepraszam, kulomiotów. Rosjanie to jacyś “oni”, których cele są niejasne i którzy nie bardzo wiadomo w jakim celu chowają poległych, zamiast zostawiać ciała na widoku.
Po samym opisie bitwy następuje omówienie dalszego biegu wydarzeń aż do Gorlic, odlatujące w rozważania teoretyczne, czyli, krótko mówiąc, blubry. Limanowa jako najważniejsza bitwa frontu wschodniego w 1914? A Tannenberg to pewnie takie tam spotkanie przy brydżu… Nieudane próby kontrofensywy Brusiłowa w 1916 r.? To już jest poziom Szydłowskiego, tym bolej, że z przedstawionego przez Polakiewicza opisu bitwy pod Limanową nie wynika, dlaczego ona miałaby być taka przełomowa.
Pracę uzupełniają aneksy: komunikaty z prasy lokalnej oraz wyimki z kroniki parafialnej z Tymbarku – to akurat ciekawe. Jest też kalendarium przebiegu I wojny światowej, z którego można się dowiedzieć, że bitwy pod Verdun i nad Sommą były na froncie wschodnim. Poza tym trzy mapy, z których żadna nie przedstawia pola bitwy ani nawet regionu Limanowej. Zamiast tego autor zamieścił wykaz ważniejszych miejscowości, żeby każdy sam se wyobraził obszar działań.
Książkę totalnie zjechano na Histerykach, gdzie userzy wytknęli Polakiewiczowi nawet i to, że w swej impresji na temat cmentarza na Golcowie pod koniec napisał “Siedzę i odpoczywam na cmentarnym murku”, a dany cmentarz nie jest ogrodzon murkiem, tylko metalowymi barierkami. Ostateczny cios zadał Limanowej 1914 sam autor. Pojawiwszy się na forum, przyznał otwarcie (choć w charakterystycznie mętnym i bełkotliwym stylu, przepełnionym wyższością dobrego wujka wobec dyskutantów), że bitwą się nigdy za bardzo nie interesował i napisał książkę na odwal, byleby zdążyć na rocznicę w 2014.
W przedmowie Wacław Polakiewicz pisze: “Mam nadzieję, że książka przyczyni się do uświetnienia okrągłej, setnej rocznicy zarówno wybuchu Wielkiej Wojny, jak i samej bitwy”. No, prawie. Udała się w sam raz na okrągłą rocznicę Przesławnego Lania.



14. Michał Klimecki, Gorlice 1915, Warszawa 1991

Polakiewicz w swojej kaszanie powołuje się m.in. na książkę Michała Klimeckiego, historyka o wyrobionej marce (choć i jemu zdarzyła się w tej serii guguła). Opracowanie ponoć nie jest jakieś szczególnie wybitne pod względem merytorycznym, lecz pamiętajmy, że był to w ogóle pierwszy habek o I wojnie światowej: w chwili wydania, czyli na początku lat 90., na ewentualne niedociągnięcia przymykano oko. Za to czyta się o wiele lepiej niż pozycję opisaną wyżej.
Krótki rys genezy I wojny światowej oraz wydarzeń na różnych frontach (głównie jednak wschodnim), które poprzedziły ofensywę pod Gorlicami, przedstawiony jest przejrzyście i klarownie. O co chodziło? Po “przesławnym laniu” sytuacja Austro-Węgrów w Karpatach była niewesoła i praktycznie przez cały czas cesarsko-królewska armia wisiała na wsparciu Niemców. W końcu gen. Falkenhayn doszedł do wniosku, że zamiast łatać swoimi dywizjami front sojusznika, może je wykorzystać, żeby walnąć Rosjan raz a porządnie. Z gen. Conradem dogadywali się dobrze, więc ten ostatni przełknął pigułkę i zgodził się oddać część swoich wojsk pod zwierzchnictwo 11. Armii gen. Augusta Mackensena. Szefem sztabu tego ostatniego był płk Hans von Seeckt, późniejszy szef sztabu i dowódca weimarskiej Reichswehry (wątek chiński: a jeszcze później doradca armii Kuomintangu). Skoro mowa o postaciach znanych skądinąd, w austriackiej 12. Krakowskiej Dywizji Piechoty artylerią dowodził Tadeusz Jordan-Rozwadowski, a 100. pułkiem piechoty z Cieszyna – Franciszek Latinik, później zasłużony w wojnie polsko-bolszewickiej.
Przeciwko sobie 11. Armia miała rosyjską 3. Armię, którą w dalszym ciągu dowodził nasz znajomy spod Limanowej, Radko Dmitriew (kwaterę miał w Jaśle). W tym miejscu trzeba przyznać, że choć Gorlice 1915 mają zdecydowany przechył na stronę państw centralnych, to jednak czasem w tej książce występuje perspektywa rosyjska, a nie, jak u Polakiewicza, goły stek stereotypów. Wygląda na to, że Dmitriew robił, co mógł, ale był za słaby, a kiedy prosił o posiłki, wyższe dowództwo uważało go za histeryzanta.
I jak się skończyło? SPOILER: Państwa centralne dokonały bezprecedensowego w tej wojnie przełamania frontu i pogoniły Rosjan aż na Wołyń. W rezultacie całe terytorium Królestwa Polskiego znalazło się pod okupacją Niemiec i Austro-Węgier, a stąd już prosta (choć wyboista) była droga do 5 listopada 1916 i tego, co zdarzyło się 2 lata i 6 dni później… W przedostatnim rozdziale Klimecki opisuje więc przebieg ofensywy państw centralnych po Gorlicach i udział w niej Legionów Polskich. Gdzieś tam miga Stanisław Zosik-Tessaro, którego dotąd kojarzyłem z późniejszego stanowiska – dowódcy Korpusu Ochrony Pogranicza. Jest jeszcze krótki, krajoznawczy rozdział o cmentarzach wojennych.
Od czasu do czasu zdarzają się drobne błędy, jak mylenie VI z IV Korpusem czy “podnórze” jakiegoś wzgórza. Niekoniecznie zaś musi być błędne sformułowanie w jednej z dyrektyw rosyjskiego dowództwa, nakazujące odwrót “w nocy z 30 na 31 listopada”. W końcu nie bez przyczyny mówi się “ruski miesiąc”. Gdzieś tam też mowa o 29 lutego, którego w 1915 roku chyba nie powinno być.
W ramach aneksów zapodano dwa teksty źródłowe: fragment wspomnień księdza Świeykowskiego, ówczesnego burmistrza Gorlic, oraz uczynioną w 1923 r. ocenę znaczenia bitwy pióra płk. Latinika. Książka zawiera też mapę zmian przebiegu frontu wschodniego oraz drugą, przedstawiającą rejon bitwy gorlickiej. Aż trudno w to uwierzyć, wspominając dziadowskie mapki w Pekinie-Szanghaju-Nankinie tegoż autora. Są jeszcze aż trzy wklejki z fotografiami – nie do pomyślenia dziś, kiedy zdarza się, że nawet w grubszych pozycjach z serii nieraz znajdujemy tylko jedną. Prócz tego Gorlice wyróżniają się indeksem osób i miejscowości (w tym ostatnim Ypres i Ypern potraktowano jako dwie różne pozycje, choć to po prostu francuska i niemiecka nazwa tego samego miasta – w wersji flamandzkiej byłoby Ieper).
Ciekawostka: w roku 2009 ukazała się reedycja Gorlic, która od pierwszego wydania różniła się tylko okładką. W rozdziale poświęconym cmentarzom, choć przez 18 lat sporo się zmieniło!, nadal mowa o tym, że wiele z nich jest w bardzo złym stanie, a niektóre znajdują się dziś na terytorium ZSRR.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz