sobota, 24 grudnia 2016

Świątecznie o płytach, jak zwykle

Z okazji Bożego Narodzenia vel Gwiazdki vel Saturnaliów vel Julca życzę Czytelnikom tradycyjnie wszystkiego najpozytywniejszego.
Choinka już ubrana i przybieżeli pasterze.

Pod choinkę Gwiazdor, czy tam Nyarlahotep, przyniósł mi kilka niezłych płyt. W dzisiejszej notce nie zostaną one jednak omówione, gdyż kolejka jest jeszcze długa i tym razem zajmę się tymi, które zdobyłem latem. Spośród poniższej piątki aż trzy są dziełem zespołów, które w składzie miały braci.


Skunk Anansie, Post-Orgasmic Chill, 1999

Ze Skunk Anansie zetknąłem się pierwszy raz w artykule z “Machiny” w 1998 roku. Zespół nie od razu wzbudził moje zaufanie. Na zdjęciach sesyjnych wokalistka Skin (Deborah Anne Dyer, urodzona w Londynie, ale z korzeniami karaibskimi) wyglądała na niepotrzebnie igresywną, zespół chętnie nazywał swój styl clit rockiem (w przeciwstawieniu do britpopu) i nie stronił od brzydkich słów. Wywiad w jedynym piśmie rockowym w Polsce pokazał jednak, że prywatnie ludzie ze Skunk Anansie są niezwykle sympatyczni, a i muzyka okazała się nie tak straszna, jak się wydawało – a może po prostu gust mi tymczasem wyewoluował. Swoją drogą, nawet Jerzy Skarżyński z Radia Kraków, zdecydowany rockowy konserwatysta, nie oparł się urokowi Skin.
Skunksiego Pająka Chytruska na tle popadających w smęcenie britpopowców wyróżniało to, że poważnie dokładał do pieca w konwencji hardrockowo-funkpunkowej. Można wręcz pokusić się o karkołomne twierdzenie, że grupa była dla britpopu tym, czym Guns N’Roses dla hair metalu (choć do tej analogii pasują również Manic Street Preachers). Do tego dochodziły zaangażowane teksty, często antyrasistowskie czy feministyczne. Oprócz Skin zespół tworzyli: gitarzysta Ace (biały i łysy), basista Cass (czarny z dredami) i perkusista Mark Richardson (biały z krótkimi włosami; doszedł dopiero na drugiej płycie). Tworzą zresztą do dziś, ale po Post-Orgasmic Chill mieli około dziesięcioletnią przerwę.
Trzecia płyta Skunk Anansie jest ze wszystkich najbardziej nastrojowa, to znaczy zawiera najwięcej ballad, jeśli zaś trafiają się czady, to momentami wręcz zmetalizowane. Początek, mimo karykaturalnego tytułu, wypada epicko: recenzenci porównują Charlie Big Potato do zeppelinowskiego Kashmiru i sporo w tym racji, bo podstawę kompozycji stanowi riff majestatyczny jak gołe durnie Himalajów, a w tle wspiera go orkiestra smyczkowa, za którą odpowiada zasłużony aranżer Wil Malone (wcześniej współpracownik choćby Black Sabbath). Dla kontrastu On My Hotel T.V. to szybki kawałek z klangowanym basem i Skin wściekle wypluwającą antyrasistowski tekst – coś w klimacie pierwszej płyty. Do ostrych utworów należą też The Skank Heads i And This Is Nothing That I Thought I Had. Na drugim biegunie mieszczą się rasowe ballady: Tracy’s Flaw, Secretly (znowu ze smyczkami), You’ll Follow Me Down i kilka innych – wszystkie udowadniają, że Skin spokojnie dałaby sobie radę w soulu.
Szczególne wrażenie robi śpiewany w wysokiej tonacji We Don’t Need Who You Think You Are: spokojna zwrotka kontrastuje z refrenem, w którym riffowy walec akompaniuje dramatycznemu półkrzykowi Skin. Moim ulubionym pozostaje jednak utrzymany w średnim tempie, nieigresywny, ale obłędnie melodyjny Lately, który usłyszawszy przed czterema laty po raz pierwszy, przez wiele miesięcy nie mogłem się odeń uwolnić. Uroku dodaje mu jeszcze perwersyjny teledysk z cukierkowym miasteczkiem zamieszkanym przez okrobrycznie uśmiechniętych ludzi-automaty (trochę plagiat z Black Hole Sun Soundgarden, a właściwie autoplagiat, bo reżyser ten sam). Są dwie wersje: z momentami i bez.

Pozór! To je wersja z momentami!


Stone Temple Pilots, Purple, 1994

Sięgamy jeszcze głębiej w lata 90., gdy na topie był grunge. Za poważny drugoligowy zespół tego nurtu uchodzili Stone Temple Pilots, którym uparcie zarzucano plagiatowanie Pearl Jam – głównie z racji zmarłego w zeszłym roku Scotta Weilanda, do złudzenia przypominającego głosowo Eddiego Veddera. Pod względem muzycznym podobieństwa też są nieuniknione, ale może nie tyle jedni zrzynali z drugich, co jedni i drudzy sięgali do tych samych inspiracji. Pozostali członkowie grupy to bracia DeLeo: Robert (gitara) i Dean (bas), oraz perkusista Eric Kretz. Bracia, ze szczególnym uwzględnieniem Roberta, odpowiadali zresztą za komponowanie, podczas gdy teksty były dziełem Weilanda.
Purple, następca platynowego Core, to drugi album STP. O właśnie – nie przypadkiem skrót od nazwy zespołu kojarzy się z potoczną nazwą 2,5-dimetoksy-4-metyloamfetaminy. Muzycy, podobnie jak koledzy z Nirvany czy Alice in Chains, mieli poważne problemy z narkotykami (Weilanda ostatecznie kosztowały one życie). Zresztą kiczowaty chiński oleodruk, który znalazł się na okładce płyty, też ponoć pochodzi z opakowania jakiejś nielegalnej substancji rozrywkowej. Ciekawostka: tytuł albumu jest zapisany na okładce, ale po chińsku.
To kolejna z płyt, które doceniłem dopiero za którymś przesłuchaniem. Najpierw podchodziłem do niej dość obojętnie, jednym uchem wlatywała, a drugim wypadała, aż za którymś razem okazało się, że brzmi całkiem klasycznie. Otwierający płytę Meatplow kojarzy się bardziej z Alice in Chains, za sprawą zawisakowego riffu i charakterystycznej maniery wokalnej, jaką przyjmuje Weiland, tylko że nie ma tego paranoiczno-dołującego nastroju. Z kolei “Pearl Jam light” wydaje się Vasoline oraz najbardziej tu przebojowy Interstate Love Song z łagodnym wstępem wykorzystującym gitarę slide. Robert DeLeo snadź lubi tę technikę gry, bo słychać ją też w Lounge Fly z półszeptaną zwrotką, w spokojniejszym, bluesowatym Big Empty albo jako solówkę w szybkim “Unglued” (cudzysłów jest częścią tytułu), kojarzącym się z Nirvaną. A kiedy myślisz, że przynajmniej do Soundgarden chłopaki nie próbują się upodobnić, Silver Gun Superman przynosi ciężki i brudny riff w zestawieniu z melodyjnie zawodzonym refrenem. Cała “wielka czwórka grunge’u” na jednej płycie! Zaś Pretty Penny to kawałek akustyczny z folkowo podzwaniającymi gitarami i rytmem wybijanym jakby na tabli albo na pudle gitary.
Zgodnie z modą lat 90., album zawiera ukryty utwór – nieuwzględniony w opisie, oddzielony od ostatniej piosenki dłuższą przerwą i przeznaczony do szokowania słuchaczy, którzy myśleli, że płyta dobiegła końca, ale nie chciało im się jeszcze wyłączać odtwarzacza. W tym przypadku jest to szok stylistyczny: piosenka My Second Album, popelina w stylu lat 50. w wykonaniu niejakiego Richarda Petersona, przedstawiciela seattle’owskiej bohemy.




Edyta Bartosiewicz, Dziecko, 1997

Omawiałem już kiedyś na tym blozie Szok 'n' Show i Wodospady, czyli odpowiednio wcześniejszy i późniejszy album Edyty Bartosiewicz. Teraz przyszła pora na płytę, od której zaczęło się moje zainteresowanie artystką.
Tym razem Bartosiewicz prezentuje się z luźno związanymi jasnymi włosami – dokładny odcień trudno ustalić, bo zdjęcia monochromatyczne, ale ze zdjęć z tamtych czasów pamiętam odcień jakby miodozłoty. Towarzyszy jej skład ten sam co na pozostałych płytach – Gładysz, Kunikowski, Poliński i Zagajewski.
Już na początku nadziewamy się największy hit w dorobku wokalistki – Jenny, czyli portret introwertycznej outsiderki, z dynamiczną zwrotką i łagodniejszym refrenem, w kierym wokalistka wchodzi na tę swoją charakterystyczną chrypkę w wysokiej tonacji. Spośród przebojów Edyty Bartosiewicz akurat ten nie jest moim ulubionym, ale nie potrafię zwerbalizować, który konkretnie element wzbudza moje wątpliwości. Do hitów należy też rozmarzone Skłamałam z chórkami powiewającymi w tle (m.in. I miejsce na liście przebojów Trójki), a z perspektywy czasu rozpoznaję też Nie znamy się jako piosenkę obecną w radiu.
Dziecko to spokojna, w większości balladowa płyta. Podobnie jak na innych albumach artystki, utwory wpadające w ucho przeplatają się z niecharakterystycznymi. Do tych pierwszych należy tytułowe Dziecko, czyli opowieść o znajomości podmiotki lirycznej z sędziwym człowiekiem, albo Moja ulubiona pora roku. Słabszym punktem wydaje mi się zaś nieco żwawsze Boogie, czyli zemsta słodka jest – pomimo wykorzystania saksofona barytonowego albo czegoś podobnego. Pretendentem do tytułu utajonej perły albumu pozostaje zaś przedostatni na płycie Słyszę jak mnie wzywasz, drugi oprócz Jenny utwór prezentujący większą dynamikę – zasadniczo balladowy, ale z doładowaniem w refrenie i melodyjnym motywem gitarowym pod koniec.


Pantera, Vulgar Display of Power, 1992

Miałem ten album już na kasecie, a teraz przyszła pora na wersję kompaktową. Jest to jedna z moich ulubionych płyt w szeroko pojętej kategorii muzyki brutalnej.
Pantera z Teksasu, wraz z omawianą poprzednio Sepulturą, należała do czołowych przedstawicieli nowej fali metalu z wczesnych lat 90., dziś zwanej groove metalem. Podobnie jak w przypadku Sepultury, motorem grupy byli bracia: gitarzysta i perkusista. Darrell i Vincent Abbotowie, bardziej znani jako Dimebag (względnie Diamond) Darrell i Vinnie Paul. Trzeci był przyjaciel z dzieciństwa, Rex Brown (okazjonalnie znany jako Rex Rocker). Podczas gdy jednak bracia Cavalera doszli do swojego stylu z pozycji thrash/deathmetalowych, to Abbottowie (notabene wywodzący się z rodziny o koneksjach country’owych) przeszli jeszcze głębszą metamorfozę. Kilka pierwszych płyt Pantery zawierało bowiem niezbyt odkrywczy hard rock/hair metal, silnie inspirowany Kiss. Nawet zmiana na stanowisku wokalisty – Terry’ego Lee Glaze’a zastąpił groźny Phil Anselmo – nie od razu przełożyło się na zmianę stylistyki. Dopiero na drugiej płycie z rówieśnikiem Mike’a Tysona Pantera zaostrzyła brzmienie, inspirując się kapelami w rodzaju Helmet, a w postaci dojrzałej zaprezentowała je na trzeciej.
Vulgar Display of Power to płyta, która wali w łep. Zaczyna się już od tytułu i współgrającej z nim sugestywnej okładki, na której widać mężczyznę bitego pięścią w twarz. Z uwagi na ewentualne triggery należy się tu wyjaśnienie, że nie jest to wizerunek autentycznej ofiary przemocy, lecz ochotnika z ogłoszenia, który za pozowanie otrzymał piniędze. I to sporo, bo fotograf ciągle był niezadowolony z efektu i domagał się powtórek.
Brutalna okładka stanowi całkiem niezłą zapowiedź tego, jak Pantera wyłomocze słuchacza. Mouth for War rozpoczyna ostry i zadziorny riff, perkusja również tłucze bezlitośnie, a potem wchodzi Anselmo jako żywe wcielenie autentycznego wścieka. Zwrotka kontrastuje z nieco bardziej melodyjnym refrenem, ale i tak najfajniejszą część stanowi solówka (i riff, na którego tle wybrzmiewa). Podobnie jest i dalej – płyta ma charakter dość jednorodny stylistycznie, a zarazem na tyle zróżnicowany, żeby utwory nie zlewały się w serek homogenizowany o smaku hałasu. Teksty, najeżone niecenzuralnym słownictwem, poruszają kwestie społeczne (jak rasizm w No Good (Attack the Radical)), walki z wewnętrznymi demonami czy szacunku do samego siebie. Czasami bywa ciężko w kroczącym rytmie (A New Level z zapamiętywalnym riffem, Walk), innym razem zdarza się bezlitosna nawalanka (Fucking Hostile, Rise – ten drugi ma zmiany tempa, za to ten pierwszy cały czas młóci równo i obdarzony jest stosunkowo chwytliwym refrenem). Łagodniejsze momenty trafiają się z rzadka. This Love opiera się na niepokojącym pasażu gitarowym, ale w refrenie i w zakończeniu znów wali w łep. Właściwie tylko Live in a Hole jest słabszym punktem: miał być chyba czymś w rodzaju monstrualnego bluesa, ale w porównaniu z resztą materiału wychodzi dość rozmemłany. Inna sprawa, że dawka czadu, jaką stanowi cały Vulgar Display, może być męcząca. Na finał pozostaje Hollow, klasyczna ballada metalowa, trochę jak Metallica na prochach, a z pewnością przedłużenie tradycji zapoczątkowanej przez Panterę na Cemetery Gates. Podmiot liryczny lamentuje nad przyjacielem, który zapadł w śpiączkę, a gdy od żalu przechodzi do gniewu na Opatrzność za to, że doprowadziła do takiego stanu, to i muzyka dostaje czadu.
Pantera nagrała potem jeszcze trzy płyty, na których próbowała to eksperymentować, to zmierzać w kierunku ekstremalnej brutalności, jednak Vulgar jest najbardziej spójna. Na początku XXI w. zespół się rozpadł, a definitywnie jego historię zakończyła w 2004 r. tragiczna śmierć Dimebaga, zastrzelonego przez szaleńca w czasie koncertu. Pozostali trzej członkowie Pantery dziś angażują się w różne inne projekty.




The Darkness, One Way Ticket to Hell …and Back, 2006

Debiut The Darkness w 2003 roku był wydarzeniem. W czasach numetalowych porykiwań z jednej strony, a nudziarstwa “nowej rockowej rewolucji” z drugiej, na listy przebojów ni z gruchy, ni z pietruchy wdarł się zespół, który brał wszystkie najbardziej kiczowate elementy hard rocka, glam rocka i paru innych rzeczy i spawał je ze znakomitym rezultatem. Zamaszyste riffy gitarowe, chwytliwe refreny, długowłosy wokalista z dekoltem do pasa, nie stroniący od śpiewania falsetem… To nie był powiew świeżości, to był huragan. W dodatku wszystko to z dużą dawką humoru (jak to ujął jeden z komentarzy na Jutubie: “Oni piszą lepsze piosenki dla jaj niż większość nowych zespołów na poważnie”). Mieli nawet w dorobku piosenkę świąteczną.
Zespół Justina i Dana Hawkinsów często porównywano do Queen i choć inspirację tę widać, to zdecydowanie nie była ona jedyna – muzyka The Darkness jest o wiele bardziej riffowa i w tym miejscu można dopatrywać się śladów AC/DC czy Thin Lizzy. Na drugiej płycie – mniej popularnej niż debiutancka Permission to Land – grupa pociągnęła jednak wątek, nawiązując współpracę z Royem Thomasem Bakerem, producentem klasycznych albumów Queen z lat 70. Z zespołu odszedł oryginalny basista, wąsaty Frankie Poullain, zastąpiony przez łysego Richiego Edwardsa (nie mylić z Richeyem J. Edwardsem, zaginionym członkiem Manic Street Preachers).
Rozpoczyna się zmyłką – syntezatorowy pejzaż i dźwięki fletni Pana nie zapowiadają tego, jak potem zespół ruszy z kopyta. Wszystkie charakterystyczne elementy są na swoim miejscu: melodia, riffownia, wysoki głos Justina Hawkinsa, chórki w refrenie… Dodajmy rytm nabijany na krowim dzwonku oraz solo sitaru, i trudno się rozeznać, czy mamy do czynienia z kapitalnym pastiszem stylu, czy po prostu z kapitalnym utworem.
Na całym albumie zespół porusza się w obrębie wypracowanej stylistyki. Is It Just Me, Dinner Lady Arms, Girlfriend – to wszystko materiał godny singla. Gdzieniegdzie wychynują aranżacje smyczkowe. Hazel Eyes wita nas partią gitarową w stylu Briana Maya, potem wchodzi w fazę z gitarami akustycznymi, aż w końcu rozwija się w coś jakby trochę pod Cienkiego Jaszczura – te unisona gitarowe i nieco celtycki klimat – z tym że trudno oczekiwać, aby Justin Hawkins śpiewał tak niskim głosem jak Phil Lynott; utwór udatnie wzbogacają dudy. Bald dotyczy poważnej tragedii życiowej, jaką jest dla mężczyzny łysienie, stosownie do tego atmosferę ma mroczną, za to chóralny refren przypomina tym razem wyjątkowo Def Leppard. English Country Garden rozpoczyna się frywolnie patatającym fortepianem i Queen od razu przychodzi do głowy, zwłaszcza, gdy wziąć pod uwagę wielogłosy i sposób, w jaki zrobione są partie gitarowe. Za finał zaś robi Blind Man, podniosła fortepianowa ballada z orkiestracjami.
Po tej płycie The Darkness się rozpadli, ale od kilku lat nagrywają znów (mieli nawet w jednym z utworów gościnny udział Iana Andersona).

Tutej momenty też niewykluczone

PS. I Chag Chanuka też sameach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz