Z okazji Bożego Narodzenia vel Gwiazdki vel Saturnaliów vel Julca życzę Czytelnikom tradycyjnie wszystkiego najpozytywniejszego.
Pod choinkę Gwiazdor, czy tam Nyarlahotep, przyniósł mi kilka niezłych płyt. W dzisiejszej notce nie zostaną one jednak omówione, gdyż kolejka jest jeszcze długa i tym razem zajmę się tymi, które zdobyłem latem. Spośród poniższej piątki aż trzy są dziełem zespołów, które w składzie miały braci.
Choinka już ubrana i przybieżeli pasterze. |
Pod choinkę Gwiazdor, czy tam Nyarlahotep, przyniósł mi kilka niezłych płyt. W dzisiejszej notce nie zostaną one jednak omówione, gdyż kolejka jest jeszcze długa i tym razem zajmę się tymi, które zdobyłem latem. Spośród poniższej piątki aż trzy są dziełem zespołów, które w składzie miały braci.
Skunk
Anansie, Post-Orgasmic Chill, 1999
Ze Skunk Anansie zetknąłem się pierwszy raz w
artykule z “Machiny” w 1998 roku. Zespół nie od razu wzbudził
moje zaufanie. Na zdjęciach sesyjnych wokalistka Skin (Deborah Anne
Dyer, urodzona w Londynie, ale z korzeniami karaibskimi) wyglądała
na niepotrzebnie igresywną, zespół chętnie nazywał swój styl
clit rockiem (w przeciwstawieniu do britpopu) i nie stronił
od brzydkich słów. Wywiad w jedynym piśmie rockowym w Polsce
pokazał jednak, że prywatnie ludzie ze Skunk Anansie są niezwykle
sympatyczni, a i muzyka okazała się nie tak straszna, jak się
wydawało – a może po prostu gust mi tymczasem wyewoluował. Swoją
drogą, nawet Jerzy Skarżyński z Radia Kraków, zdecydowany rockowy
konserwatysta, nie oparł się urokowi Skin.
Skunksiego
Pająka Chytruska na tle popadających w smęcenie britpopowców
wyróżniało to, że poważnie dokładał do pieca w konwencji
hardrockowo-funkpunkowej. Można wręcz pokusić się o karkołomne
twierdzenie, że grupa była dla britpopu tym, czym Guns N’Roses
dla hair metalu (choć do tej analogii pasują również Manic Street
Preachers). Do tego dochodziły zaangażowane teksty, często
antyrasistowskie czy feministyczne. Oprócz Skin zespół tworzyli:
gitarzysta Ace (biały i łysy), basista Cass (czarny z dredami) i
perkusista Mark Richardson (biały z krótkimi włosami; doszedł
dopiero na drugiej płycie). Tworzą zresztą do dziś, ale po
Post-Orgasmic Chill mieli około dziesięcioletnią przerwę.
Trzecia
płyta Skunk Anansie jest ze wszystkich najbardziej nastrojowa, to
znaczy zawiera najwięcej ballad, jeśli zaś trafiają się czady,
to momentami wręcz zmetalizowane. Początek, mimo karykaturalnego
tytułu, wypada epicko: recenzenci porównują Charlie Big Potato
do zeppelinowskiego Kashmiru i sporo w tym racji, bo podstawę
kompozycji stanowi riff majestatyczny jak gołe durnie Himalajów, a
w tle wspiera go orkiestra smyczkowa, za którą odpowiada zasłużony
aranżer Wil Malone (wcześniej współpracownik choćby Black
Sabbath). Dla kontrastu On My Hotel T.V. to szybki kawałek z
klangowanym basem i Skin wściekle wypluwającą antyrasistowski
tekst – coś w klimacie pierwszej płyty. Do ostrych utworów
należą też The Skank Heads i And This Is Nothing That I
Thought I Had. Na drugim biegunie mieszczą się rasowe ballady:
Tracy’s Flaw, Secretly (znowu ze smyczkami), You’ll
Follow Me Down i kilka innych – wszystkie udowadniają, że
Skin spokojnie dałaby sobie radę w soulu.
Szczególne wrażenie robi śpiewany w wysokiej tonacji
We Don’t Need Who You Think You Are: spokojna zwrotka
kontrastuje z refrenem, w którym riffowy walec akompaniuje
dramatycznemu półkrzykowi Skin. Moim ulubionym pozostaje jednak
utrzymany w średnim tempie, nieigresywny, ale obłędnie melodyjny
Lately, który usłyszawszy przed czterema laty po raz
pierwszy, przez wiele miesięcy nie mogłem się odeń uwolnić.
Uroku dodaje mu jeszcze perwersyjny teledysk z cukierkowym
miasteczkiem zamieszkanym przez okrobrycznie uśmiechniętych
ludzi-automaty (trochę plagiat z Black Hole Sun Soundgarden,
a właściwie autoplagiat, bo reżyser ten sam). Są dwie wersje: z
momentami i bez.
Pozór! To je wersja z momentami!
Stone
Temple Pilots, Purple, 1994
Sięgamy jeszcze głębiej w lata 90., gdy na topie był grunge. Za poważny
drugoligowy zespół tego nurtu uchodzili Stone Temple Pilots, którym
uparcie zarzucano plagiatowanie Pearl Jam – głównie z racji
zmarłego w zeszłym roku Scotta Weilanda, do złudzenia
przypominającego głosowo Eddiego Veddera. Pod względem muzycznym
podobieństwa też są nieuniknione, ale może nie tyle jedni
zrzynali z drugich, co jedni i drudzy sięgali do tych samych
inspiracji. Pozostali członkowie grupy to bracia DeLeo: Robert
(gitara) i Dean (bas), oraz perkusista Eric Kretz. Bracia, ze
szczególnym uwzględnieniem Roberta, odpowiadali zresztą za
komponowanie, podczas gdy teksty były dziełem Weilanda.
Purple,
następca platynowego Core, to drugi album STP. O
właśnie – nie przypadkiem skrót od nazwy zespołu kojarzy się z
potoczną nazwą 2,5-dimetoksy-4-metyloamfetaminy. Muzycy, podobnie
jak koledzy z Nirvany czy Alice in Chains, mieli poważne problemy z
narkotykami (Weilanda ostatecznie kosztowały one życie). Zresztą
kiczowaty chiński oleodruk, który znalazł się na okładce płyty,
też ponoć pochodzi z opakowania jakiejś nielegalnej substancji
rozrywkowej. Ciekawostka: tytuł albumu jest zapisany na okładce,
ale po chińsku.
To kolejna z płyt, które doceniłem dopiero za którymś
przesłuchaniem. Najpierw podchodziłem do niej dość obojętnie,
jednym uchem wlatywała, a drugim wypadała, aż za którymś razem
okazało się, że brzmi całkiem klasycznie. Otwierający płytę
Meatplow kojarzy się bardziej z Alice in Chains, za sprawą
zawisakowego riffu i charakterystycznej maniery wokalnej, jaką
przyjmuje Weiland, tylko że nie ma tego paranoiczno-dołującego
nastroju. Z kolei “Pearl Jam light” wydaje się Vasoline oraz
najbardziej tu przebojowy Interstate Love Song z łagodnym
wstępem wykorzystującym gitarę slide. Robert DeLeo snadź lubi tę
technikę gry, bo słychać ją też w Lounge Fly z
półszeptaną zwrotką, w spokojniejszym, bluesowatym Big Empty
albo jako solówkę w szybkim “Unglued” (cudzysłów jest
częścią tytułu), kojarzącym się z Nirvaną. A kiedy myślisz,
że przynajmniej do Soundgarden chłopaki nie próbują się
upodobnić, Silver Gun Superman przynosi ciężki i brudny
riff w zestawieniu z melodyjnie zawodzonym refrenem. Cała “wielka
czwórka grunge’u” na jednej płycie! Zaś Pretty Penny to
kawałek akustyczny z folkowo podzwaniającymi gitarami i rytmem
wybijanym jakby na tabli albo na pudle gitary.
Zgodnie z modą lat 90., album zawiera ukryty utwór –
nieuwzględniony w opisie, oddzielony od ostatniej piosenki dłuższą
przerwą i przeznaczony do szokowania słuchaczy, którzy myśleli,
że płyta dobiegła końca, ale nie chciało im się jeszcze
wyłączać odtwarzacza. W tym przypadku jest to szok stylistyczny:
piosenka My Second Album, popelina w stylu lat 50. w
wykonaniu niejakiego Richarda Petersona, przedstawiciela
seattle’owskiej bohemy.
Edyta
Bartosiewicz, Dziecko, 1997
Omawiałem już kiedyś na tym blozie Szok 'n' Show i Wodospady, czyli odpowiednio wcześniejszy i późniejszy
album Edyty Bartosiewicz. Teraz przyszła pora na płytę, od której
zaczęło się moje zainteresowanie artystką.
Tym razem Bartosiewicz prezentuje się z luźno
związanymi jasnymi włosami – dokładny odcień trudno ustalić,
bo zdjęcia monochromatyczne, ale ze zdjęć z tamtych czasów
pamiętam odcień jakby miodozłoty. Towarzyszy jej skład ten sam co
na pozostałych płytach – Gładysz, Kunikowski, Poliński i
Zagajewski.
Już na początku nadziewamy się największy hit w
dorobku wokalistki – Jenny, czyli portret introwertycznej
outsiderki, z dynamiczną zwrotką i łagodniejszym refrenem, w
kierym wokalistka wchodzi na tę swoją charakterystyczną chrypkę w
wysokiej tonacji. Spośród przebojów Edyty Bartosiewicz akurat ten
nie jest moim ulubionym, ale nie potrafię zwerbalizować, który
konkretnie element wzbudza moje wątpliwości. Do hitów należy też
rozmarzone Skłamałam z chórkami powiewającymi w tle (m.in.
I miejsce na liście przebojów Trójki), a z perspektywy czasu
rozpoznaję też Nie znamy się jako piosenkę obecną w
radiu.
Dziecko to spokojna, w większości balladowa
płyta. Podobnie jak na innych albumach artystki, utwory wpadające w
ucho przeplatają się z niecharakterystycznymi. Do tych pierwszych
należy tytułowe Dziecko, czyli opowieść o znajomości
podmiotki lirycznej z sędziwym człowiekiem, albo Moja ulubiona
pora roku. Słabszym punktem wydaje mi się zaś nieco żwawsze
Boogie, czyli zemsta słodka jest – pomimo wykorzystania
saksofona barytonowego albo czegoś podobnego. Pretendentem do tytułu
utajonej perły albumu pozostaje zaś przedostatni na płycie
Słyszę jak mnie wzywasz, drugi oprócz Jenny utwór
prezentujący większą dynamikę – zasadniczo balladowy, ale z
doładowaniem w refrenie i melodyjnym motywem gitarowym pod koniec.
Pantera,
Vulgar Display of Power, 1992
Miałem ten album już na kasecie, a teraz przyszła
pora na wersję kompaktową. Jest to jedna z moich ulubionych płyt w
szeroko pojętej kategorii muzyki brutalnej.
Pantera z Teksasu, wraz z omawianą poprzednio Sepulturą, należała do czołowych przedstawicieli nowej
fali metalu z wczesnych lat 90., dziś zwanej groove metalem.
Podobnie jak w przypadku Sepultury, motorem grupy byli bracia:
gitarzysta i perkusista. Darrell i Vincent Abbotowie, bardziej znani
jako Dimebag (względnie Diamond) Darrell i Vinnie Paul. Trzeci był
przyjaciel z dzieciństwa, Rex Brown (okazjonalnie znany jako Rex
Rocker). Podczas gdy jednak bracia Cavalera doszli do swojego stylu z
pozycji thrash/deathmetalowych, to Abbottowie (notabene wywodzący
się z rodziny o koneksjach country’owych) przeszli jeszcze głębszą
metamorfozę. Kilka pierwszych płyt Pantery zawierało bowiem
niezbyt odkrywczy hard rock/hair metal, silnie inspirowany Kiss.
Nawet zmiana na stanowisku wokalisty – Terry’ego Lee Glaze’a
zastąpił groźny Phil Anselmo – nie od razu przełożyło się na
zmianę stylistyki. Dopiero na drugiej płycie z rówieśnikiem
Mike’a Tysona Pantera zaostrzyła brzmienie, inspirując się
kapelami w rodzaju Helmet, a w postaci dojrzałej zaprezentowała je
na trzeciej.
Vulgar
Display of Power to płyta, która wali w łep. Zaczyna się już
od tytułu i współgrającej z nim sugestywnej okładki, na której
widać mężczyznę bitego pięścią w twarz. Z uwagi na ewentualne
triggery należy się tu wyjaśnienie, że nie jest to wizerunek
autentycznej ofiary przemocy, lecz ochotnika z ogłoszenia, który za
pozowanie otrzymał piniędze. I to sporo, bo fotograf ciągle był
niezadowolony z efektu i domagał się powtórek.
Brutalna
okładka stanowi całkiem niezłą zapowiedź tego, jak Pantera
wyłomocze słuchacza. Mouth for War rozpoczyna ostry i
zadziorny riff, perkusja również tłucze bezlitośnie, a potem
wchodzi Anselmo jako żywe wcielenie autentycznego wścieka. Zwrotka
kontrastuje z nieco bardziej melodyjnym refrenem, ale i tak
najfajniejszą część stanowi solówka (i riff, na którego tle
wybrzmiewa). Podobnie jest i dalej – płyta ma charakter dość
jednorodny stylistycznie, a zarazem na tyle zróżnicowany, żeby
utwory nie zlewały się w serek homogenizowany o smaku hałasu.
Teksty, najeżone niecenzuralnym słownictwem, poruszają kwestie
społeczne (jak rasizm w No Good (Attack the Radical)), walki
z wewnętrznymi demonami czy szacunku do samego siebie. Czasami bywa
ciężko w kroczącym rytmie (A New Level z zapamiętywalnym
riffem, Walk), innym razem zdarza się bezlitosna nawalanka
(Fucking Hostile, Rise – ten drugi ma zmiany tempa,
za to ten pierwszy cały czas młóci równo i obdarzony jest
stosunkowo chwytliwym refrenem). Łagodniejsze momenty trafiają się
z rzadka. This Love opiera się na niepokojącym pasażu
gitarowym, ale w refrenie i w zakończeniu znów wali w łep.
Właściwie tylko Live in a Hole jest słabszym punktem: miał
być chyba czymś w rodzaju monstrualnego bluesa, ale w porównaniu z
resztą materiału wychodzi dość rozmemłany. Inna sprawa, że
dawka czadu, jaką stanowi cały Vulgar Display, może być
męcząca. Na finał pozostaje Hollow, klasyczna ballada
metalowa, trochę jak Metallica na prochach, a z pewnością
przedłużenie tradycji zapoczątkowanej przez Panterę na Cemetery
Gates. Podmiot liryczny lamentuje nad przyjacielem, który zapadł
w śpiączkę, a gdy od żalu przechodzi do gniewu na Opatrzność za
to, że doprowadziła do takiego stanu, to i muzyka dostaje czadu.
Pantera
nagrała potem jeszcze trzy płyty, na których próbowała to
eksperymentować, to zmierzać w kierunku ekstremalnej brutalności,
jednak Vulgar jest najbardziej spójna. Na początku XXI w.
zespół się rozpadł, a definitywnie jego historię zakończyła w 2004 r. tragiczna śmierć Dimebaga, zastrzelonego przez szaleńca w czasie
koncertu. Pozostali trzej członkowie Pantery dziś angażują się w
różne inne projekty.
The Darkness, One Way Ticket to Hell …and Back, 2006
Debiut The Darkness w 2003 roku był wydarzeniem.
W czasach numetalowych porykiwań z jednej strony, a nudziarstwa
“nowej rockowej rewolucji” z drugiej, na listy przebojów ni z
gruchy, ni z pietruchy wdarł się zespół, który brał wszystkie
najbardziej kiczowate elementy hard rocka, glam rocka i paru innych
rzeczy i spawał je ze znakomitym rezultatem. Zamaszyste riffy
gitarowe, chwytliwe refreny, długowłosy wokalista z dekoltem do
pasa, nie stroniący od śpiewania falsetem… To nie był powiew
świeżości, to był huragan. W dodatku wszystko to z dużą dawką
humoru (jak to ujął jeden z komentarzy na Jutubie: “Oni piszą
lepsze piosenki dla jaj niż większość nowych zespołów na
poważnie”). Mieli nawet w dorobku piosenkę świąteczną.
Zespół Justina i Dana Hawkinsów często porównywano
do Queen i choć inspirację tę widać, to zdecydowanie nie była
ona jedyna – muzyka The Darkness jest o wiele bardziej riffowa i w
tym miejscu można dopatrywać się śladów AC/DC czy Thin Lizzy. Na
drugiej płycie – mniej popularnej niż debiutancka Permission
to Land – grupa pociągnęła jednak wątek, nawiązując
współpracę z Royem Thomasem Bakerem, producentem klasycznych
albumów Queen z lat 70. Z zespołu odszedł oryginalny basista,
wąsaty Frankie Poullain, zastąpiony przez łysego Richiego Edwardsa
(nie mylić z Richeyem J. Edwardsem, zaginionym członkiem Manic
Street Preachers).
Rozpoczyna się zmyłką – syntezatorowy pejzaż i
dźwięki fletni Pana nie zapowiadają tego, jak potem zespół ruszy
z kopyta. Wszystkie charakterystyczne elementy są na swoim miejscu:
melodia, riffownia, wysoki głos Justina Hawkinsa, chórki w
refrenie… Dodajmy rytm nabijany na krowim dzwonku oraz solo sitaru,
i trudno się rozeznać, czy mamy do czynienia z kapitalnym pastiszem
stylu, czy po prostu z kapitalnym utworem.
Na całym albumie zespół porusza się w obrębie
wypracowanej stylistyki. Is It Just Me, Dinner Lady Arms,
Girlfriend – to wszystko materiał godny singla.
Gdzieniegdzie wychynują aranżacje smyczkowe. Hazel Eyes wita
nas partią gitarową w stylu Briana Maya, potem wchodzi w fazę z
gitarami akustycznymi, aż w końcu rozwija się w coś jakby trochę
pod Cienkiego Jaszczura – te unisona gitarowe i nieco celtycki
klimat – z tym że trudno oczekiwać, aby Justin Hawkins śpiewał
tak niskim głosem jak Phil Lynott; utwór udatnie wzbogacają dudy.
Bald dotyczy poważnej tragedii życiowej, jaką jest dla
mężczyzny łysienie, stosownie do tego atmosferę ma mroczną, za
to chóralny refren przypomina tym razem wyjątkowo Def Leppard.
English Country Garden rozpoczyna się frywolnie patatającym
fortepianem i Queen od razu przychodzi do głowy, zwłaszcza, gdy
wziąć pod uwagę wielogłosy i sposób, w jaki zrobione są partie
gitarowe. Za finał zaś robi Blind Man, podniosła
fortepianowa ballada z orkiestracjami.
Po tej płycie The Darkness się rozpadli, ale od kilku
lat nagrywają znów (mieli nawet w jednym z utworów gościnny
udział Iana Andersona).
Tutej momenty też niewykluczone
PS. I Chag Chanuka też sameach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz