niedziela, 8 stycznia 2017

Zdzisław, Tomasz i Aleksiej (z frontu czytelniczego, cz. 7 i podsumowanie)



Podsumowując rok 2016 w czytelnictwie, muszę stwierdzić, że był on nie najgorszy. Zaplanowałem przeczytanie 15 książek i plan ten udało mi się wykonać w 107%. Przeczytałem średnio 1,33 książki miesięcznie. Wynik jest lepszy niż w minionym roku, który z kolei był najlepszy od dawna.
Trochę statystyki:
  • Na opracowania historyczne (13) przypadło jakieś 80%, a na resztę – reszta. Rok zdominowała seria Historyczne bitwy (56%). Literatura piękna na razie w odwrocie.
  • Jeżeli chodzi o tematykę, to przerwałem zeszłoroczny dokształt na kierunku chińskim i skupiłem się głównie na historii wojen światowych. Dominowała I wojna – aż 7 książek (44%), czyli wszystkie habeki, jakie na ten temat miałem na półce. Z tego 3 pozycje dotyczyły frontu wschodniego, 2 – zachodniego, 1 – wojny morskiej i 1 – Irlandii.
  • Na tematy powiązane z II wojną światową przeczytałem 5 książek (31%): spośród nich 2 to opracowania o wojnie morskiej (na Atlantyku i na wodach radzieckich), 1 – wspomnienia z frontu wschodniego, a 2 dotyczyły ideologii Trzeciej Rzeszy.
  • Kategoria “Inne” obejmuje: habeka o I wojnie indochińskiej (1), literaturę podróżniczą (1), biografię (1) oraz dzienniki (1).
  • Pod względem językowym większość stanowiły dzieła napisane w języku polskim (81%). Reszta to przekłady: po jednym z hiszpańskiego, niemieckiego oraz angielskiego, przy czym ten ostatni był przekładem z przekładu (z rosyjskiego oryginału), i to jeszcze marnym.
  • Autor roku: Jarosław “Redbaron” Centek (2 książki i przypis w trzeciej).
  • Najlepszy był Dublin 1916 Grzegorza Swobody oraz Dzikie banany Arkadego Fiedlera, zaś największa kicha to Limanowa 1914 Wacława Polakiewicza, na którą dyszy z tyłu Atlantyk 1939-45 Tomasza Fijałkowskiego. Choć taki ze mnie czepliwy odbiorca, że nie licząc Fiedlera, w każdej przeczytanej w tym roku książce znalazłem jakieś niedociągnięcia – czy to merytoryczne, czy translatorskie.

A teraz – omówienie dwóch książek, które zamknęły rok 2016.


15. Zdzisław Beksiński, Dzień po dniu kończącego się życia. Z Wiesławem Banachem rozmawia Jarosław Mikołaj Skoczeń, red. Wiesław Banach (dzienniki), Magdalena Jaworska (rozmowy), Warszawa 2016

Fanem Beksińskich – Zdzisława i Tomasza – jestem od czasów licealnych, a może nawet i podstawówkowych, kiedy to oglądałem Latający cyrk Monty Pythona w tłumaczeniu młodszego, a kilka prac jego ojca widziałem na wystawie Surrealiści polscy w częstochowskim BWA. Już opisywałem na tym blogu głośną biografię Beksińscy. Portret podwójny Magdaleny Grzebałkowskiej, ale dobrze czasem spojrzeć na tę samą problematykę z innej perspektywy. W tym roku temat Beksińskich stał się modny w związku z filmem Jana P. Matuszyńskiego Ostatnia rodzina, który jeszcze przed oficjalną premierą wzbudził sporo kontrowersji i na którym oczywiście byłem (może nawet kiedyś napiszę notkę). Z kolei Wiesław Weiss, rednacz “Tylko/Teraz Rocka”, wydał latoś własną biografię Tomasza Beksińskiego, częściowo polemiczną wobec Grzebałkowskiej.
W międzyczasie wydawnictwo MD opublikowało materiał źródłowy: fragmenty dzienników Beksińskiego Zdzisława z lat 1993-2005. Selekcji dokonywał Wiesław Banach, przyjaciel rodziny i dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, wyznaczony przez artystę na strażnika całej jego spuścizny. O ile dobrze rozumiem, są to zarówno zapiski komputerowe, jak i częściowo transkrypcje z dziennika mówionego. Materiał nie został właściwie poddany żadnej obróbce redakcyjnej – chodziło o zachowanie jak największego autentyzmu. Wycenzurowano jedynie nazwisko fachowca, który robił u malarza naprawy i którego syn go zamordował (u Grzebałkowskiej było zmienione), a także kilka innych kontrowersyjnych nazwisk, choćby pijaka z sąsiedztwa. Niektóre okresy (nawet po kilka miesięcy) zostały pominięte, ale trudno określić, czy to decyzja redakcji, czy sam Beksiński wtedy nic nie pisał. Najbardziej obszerne pozostają zapiski z lat 1994 i 2004.
Pierwsze ok. 100 stron książki zajmuje rozmowa, którą przeprowadził z Banachem Jarosław Mikołaj Skoczeń. Ten znał Beksińskiego w ciągu kilku ostatnich lat życia, a poznał go jako przedstawiciel firmy płytowej starający się o umieszczenie reprodukcji grafik artysty na okładkach płyt Legendary Pink Dots – zespołu uwielbianego przez jego nieżyjącego już wówczas syna. Banach opowiada Skoczeniowi o znajomości z Beksińskim, o procesie twórczym malarza, życiu osobistym, stosunku do Sanoka czy też do religii i eschatologii. Posiłkuje się często własnymi notatkami i obszernie cytuje rozmaite wypowiedzi artysty. Niestety, ten fragment kuleje interpunkcyjnie, a obydwaj rozmówcy używają “tą” zamiast “tę”. Później wprawdzie okazuje się, że takie same błędy popełniał sam malarz, chyba że to właśnie były te nieliczne poprawki redakcyjne. Beksiński był dyslektykiem, więc o ile redaktor dzienników gruntownie nie poprawił błędów, to ogólna poprawność tekstu świadczy o starannym wykonywaniu korekty przez samego artystę. Śmierć Zofii Beksińskiej zaskoczyła jej męża właśnie w chwili, gdy poprawiał ortografię.
Co do treści samych dzienników… Od razu należy się wyjaśnienie, że nie znajdzie się tu odkrywania mroku duszy artysty czy też długich rozkmin na temat interpretacji obrazów. Zapiski Zdzisława Beksińskiego są z reguły całkiem przyziemne: skrupulatne codzienne notowanie pogody, relacje o problemach zdrowotnych czy wyjazdach do Sanoka. Sporo na temat nowoczesnej techniki, którą artysta uwielbiał i na potęgę se kupywał: a to aparaty fotograficzne, a to sprzęt komputerowy, a to jakieś osoftwarowanie… Swoją drogą, w latach 90. Beksiński coraz bardziej angażował się w grafikę komputerową. Większość znajomych nie uważała jego cyfrowych utworów za pełnoprawne dzieła sztuki – niby że to komputer zrobił, a nie on. W rezultacie malarz często użyczał grafik nieodpłatnie, a nawet rozdawał je na CD, twierdząc, że zaciera mu się tu różnica pomiędzy oryginałem a kopią.
Sztuka pojawia się głównie w kontekście ciężkiej harówy, jaką jest malowanie obrazów – tu zagruntować, tam pociągnąć acrylami (sic!), wymieszać farby, urządzić tournée po warszawskich sklepach w poszukiwaniu konkretnego lakieru, zrobić kolejne podejście do obrazu, który przedtem nie szedł… No i kwestii wystawienniczych: temu dać obraz, tamtemu rysunek, tu ktoś chce coś na aukcję charytatywną, a do tego jeszcze ten cały Dmochowski.
No właśnie, Piotr Dmochowski w dziennikach Beksińskiego jawi się (przynajmniej do pewnego momentu) jako czarny charakter, który go bezkarnie i bezczelnie wykorzystuje i przed którym malarz musi chować co lepsze obrazy, żeby sobie ich nie wziął. Co ciekawe, Banach (który jakby rywalizował z paryskim mansardem o Beksińskiego) widzi relację tych dwóch nieco inaczej – obaj mieli dobre intencje, ale nadawali na kompletnie innych falach i przez to się nawzajem zupełnie nie rozumieli, a z zewnątrz wyglądało to wręcz jak wzajemne jawne złośliwości.
Dla wielu czytelników interesujące będzie oczywiście, czy dzienniki rzucają jakieś światło na relacje pomiędzy Zdzisławem a Tomaszem Beksińskim. Nosferatu nie pojawia się na kartach dziennika zbyt często, bo mieszkał już wtedy osobno i czasem tylko wpadał. Tym niemniej da się wyczuć gorycz artysty, że stosunki z synem nie ułożyły mu się tak dobrze, jak by chciał (“z Tomkiem w ogóle nie da się rozmawiać, on zna wyłącznie monolog”). Można też odnieść wrażenie, że Tomek nieco egoistycznie wykorzystywał rodziców. Gdzieś w drugiej połowie 1999 Beksiński relacjonuje, że syn przyszedł do niego poszukać jakiegoś listu od Tadeusza Nyczka, koniecznie mu potrzebnego do felietonu, i chciał bezwarunkowo przetrząsnąć cały dom w jego poszukiwaniu. Pamiętam ten felieton w “Tylko Rocku”. Tym niemniej, choć Zdzisław Beksiński nie należał do ludzi lubiących okazywać uczucia ani się o nich rozpisywać, z jego dzienników wynika, że obraz bezemocjonalnego człowieka-lodowca, jaki można by sobie wyrobić na podstawie sensacyjnych materiałów prasowych powstających już od siedemnastu lat, jest cokolwiek błędny. Fakt, że na pogrzebie własnego syna Beksiński wprost rżał ze śmiechu (ale nie on jedyny), nie ma tu nic do rzeczy.
Odejście Zofii i Tomasza nie pozostało bez wpływu. Z biegiem czasu Zdzisław Beksiński czuł coraz większe osamotnienie. Mimo wszystko kontynuował twórczość, no bo co mu jeszcze pozostało? Ostatnie zdanie, pochodzące z 21 lutego 2005, dnia, w którym został zamordowany, brzmi: “Może jednak mimo wszystko uda mi się skończyć obraz”.
W trakcie lektury natrafiłem na wątki częstochowskie. W 1995 Beksiński odnotowuje, że otrzymał katalog przesławnej wystawy “Surrealiści polscy”. Przewijają się też postaci ludzi kultury z miasta Cz.: Wiesława Ochmana i Romana Lonty’ego (sic!), a pod koniec 2004 artysta wspomina o planach utworzenia w Mieście Świętej Wieży muzeum Beksińskiego (które ostatecznie powstało, i to jeszcze w tym samym lokalu, co tamta wystawa – już nie BWA, a MGS – lecz on już tego nie dożył).

Cytat: “W trakcie choroby lubię czytać rzeczy ogłupiające, ale DOBRZE spreparowane rzeczy ogłupiające. Pragnę być ogłupiany z talentem.”



16. Stanisław Czerep, Łuck 1916, Warszawa 2002

Wracam na front wschodni I wojny światowej, którym, notabene, ostatnio się trochę zajmowałem także i zawodowo.
Ofensywa łucka, zwana później ofensywą Brusiłowa, stała się chyba najsłynniejszym zdarzeniem frontu wschodniego, wokół którego narosło wiele legend. Alianci zachodni, sfrustrowani impasem we Flandrii, Szampanii i Artois czy ciężkimi stratami pod Verdun i nad Sommą, nie kryli podziwu dla Rosjan, którzy po otrzymaniu ciężkich cięgów, zmagając się z niedoborem amunicji, zdołali jednak się przegrupować, przełamali front państw centralnych i pogonili je kilkadziesiąt kilometrów, czego na Zachodzie od dwóch lat nie udało się zrobić. Niektórzy jednak oceniają, że poza “pokrzepieniem serc” Anglików i Francuzów ofensywa nie przyniosła większych skutków strategicznych i była dla Rosji pyrrusowym zwycięstwem, bo pośrednio doprowadziła do rewolucji.
U podstaw ofensywy stały wysiłki państw Ententy na rzecz zgrania działań na różnych frontach. Próbowano to uzgodnić na międzysojuszniczej konferencji w Chantilly. W końcu ustalono, że Rosja przeprowadzi generalną ofensywę, aby odciążyć Francuzów. W międzyczasie Austriacy zaatakowali Włochy, więc to Italii trzeba było przyjść z pomocą i ofensywa została przyspieszona.
Pierwotnie miała się odbyć na Białorusi, a na południe od Prypeci przewidziane były jeno zadania pomocnicze. Okazało się jednak, że dowódcy frontów Północnego i Zachodniego niespecjalnie się palili do takiej roboty, za to chęci wykazywał gen. Brusiłow, nowo mianowany komandir Frontu Południowo-Zachodniego.
Łuck Stanisława Czerepa to typowa praca z dziedziny historii wojskowości, przeto niewprawnemu czytelnikowi może się wydawać dość hardkorowa – numery dywizji, nazwiska dowódców, a zwłaszcza porównania liczebności wojsk. Dla mnie jednak jest wystarczająco czytelna, choć przydałoby się trochę iskry, bo styl autora bywa monotonny. W rozdziale poświęconym charakterystyce walczących stron czytelnika zasypuje mnóstwo danych liczbowych, ale równoważą je informacje bardziej mięsne. Dość ciekawie scharakteryzował też autor warunki geograficzne pola walki – mówimy o pograniczu Polesia i Wołynia – oraz taktykę i fortyfikacje polowe zarówno sił rosyjskich, jak i austro-węgierskich. Czwarty rozdział to opis samej bitwy i tu znów trzeba się orientować w gąszczu oznaczeń jednostek i nazw miejscowości.
Pracę wieńczy kompleksowe podsumowanie. Autor nie akcentuje tak mocno opinii, którą przytoczyłem wyżej: owszem, zwycięstwo zostało niewykorzystane i ofensywa pośrednio doprowadziła do rewolucji, ale przede wszystkim zaszkodziła Austro-Węgrom. Błyskawicznie poszła w rozsypkę 4. Armia pod dowództwem arcyksięcia Józefa Ferdynanda, a potem inne cesarsko-królewskie związki taktyczne. Następnie upadł autorytet armii austro-węgierskiej, aż okazało się, że cała monarchia jest tak słaba, iż musi wisieć na berlińskiej kroplówce. Państwa centralne, zmuszone odpierać natarcie Brusiłowa, dały sobie odebrać inicjatywę na froncie zachodnim i włoskim, a powodzenie rosyjskiej ofensywy ośmieliło Rumunię, by przystąpiła do wojny po stronie Ententy. Niemcy i Austriacy wprawdzie nakopali jej do rzyci w tempie olimpijskim, ale potem musieli wygospodarować na nią siły okupacyjne.
W trakcie lektury zwróciłem uwagę na popularność w tym okresie imienia Aleksiej. Nosili je dowódcy wszystkich trzech głównych frontów rosyjskich: Kuropatkin, Ewert, Brusiłow. Ten ostatni, po awansie na dowódcę frontu, zostawił 8. Armię gen. Kaledinowi, też Aleksiejowi (zresztą nie oceniał go szczególnie wysoko, wolał gen. Kłembowskiego, ale Stawka nie chciała mianować Polaka dowódcą armii). Nieco wcześniej ministrem wojny – i to najlepszym, jakiego Rosja miała w ciągu wojny, lecz rychło usuniętym wskutek intryg Grzegorza Rasputina – był Aleksiej Poliwanow. Za to szef sztabu naczelnego dowództwa nazywał się Michaił Aleksiejew.
Nie ustrzeżono się błędów. Gen. Falkenhayn nie staje się tym razem zielonym faunem, ale za to robi się z niego raz Felkenhayn, a raz, za przeproszeniem, Fakenhayn. Za kontrowersyjne można też uznać stwierdzenie, że bitwa nad Sommą zaczęła się 24 czerwca, gdy Brytyjczycy od zawsze świętują rocznicę 1 lipca. W dodatku Czerep plącze się czasem w zeznaniach: na s. 28 stwierdza, że c.k. 7. Armia gen. Pflanzer-Baltina liczyła 9 dywizji piechoty i 4 kawalerii, a już na sąsiedniej – że odpowiednio 12 i 5. Może chodziło o to, że pierwsza informacja odnosiła się tylko do tej części sił Pflanzer-Baltina, która stała naprzeciwko rosyjskich 7. i 9. Armii, ale jednoznacznie to nie jest powiedziane. A znów na s. 37 informuje: “Według wyliczeń generała [Aleksiejewa – przyp. BW] siły rosyjskie miały przewagę liczebną nad przeciwnikiem, wynoszącą 671 tys. bagnetów. Była to ocena przesadna, bo przewaga ta oscylowała w granicach 500 tys. bagnetów i szabel”. Nie przeszkadza mu to użyć tej samej liczby 671 tys. w tabelce na następnej stronie.
Rozczarowujący jest też sposób, w jaki potraktowano literaturę przedmiotu. We wstępie autor mówi o całej masie wartościowych źródeł i opracowań, których jednak próżno szukać w dość krótkiej bibliografii na końcu książki. Wspomina m.in. o bardzo starannej edycji rozkazów i meldunków rosyjskiej Stawki, frontu i czterech armii – ale nie podaje ani tytułu, pod jakim się to źródło ukazało, ani żadnego odnośnika. To samo z pracą gen. Zajonczkowskiego: dowiaduję się o niej, że zawiera wartościowy materiał źródłowy. Tytuł, rok wydania – kogo to obchodzi? Może dałoby się te prace wynorać z przypisów, ale w takim razie ciekawe, po co bibliografia?
Drobny mankament stanowi okładka autorstwa Zdzisława Byczka. Widzimy na niej Niemców w okopie, odpierających szturm rosyjskiej piechoty. Niemcy mają na głowach metalowe pikelhauby, wyraźnie błyszczące – a powinny być skórzane, w sukiennych pokrowcach. Poza tym nie wiem na pewno, ale w tym okresie wojny to chyba szpiców się nie nosiło w warunkach polowych, a zresztą od kwietnia 1916 r. Niemcy powinni już w zasadzie mieć stalowe “nocniki” podobne do tych używanych w II wojnie światowej, tylko o innych proporcjach (jak na okładce Verdun 1916). Trudno porównać ze zdjęciami zawartymi w książce, bo na nich dominują Rosjanie, jest trochę Austriaków, a na jedynych dwóch zdjęciach, gdzie widać żołnierzy niemieckich, i tak noszą oni czapki, a nie hełmy.

Cytat: “Drugi raz nie damy się pokonać” (gen. Franz Conrad von Hötzendorf w przededniu rosyjskiej ofensywy)
Arcyksiążę Józef Ferdynand przekonał się, że szef sztabu minął się z prawdą.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz