Podsumowując
rok 2016 w czytelnictwie, muszę stwierdzić, że był on nie
najgorszy. Zaplanowałem przeczytanie 15 książek i plan ten udało
mi się wykonać w 107%. Przeczytałem średnio 1,33 książki
miesięcznie. Wynik jest lepszy niż w minionym roku, który z kolei
był najlepszy od dawna.
Trochę statystyki:
- Na opracowania historyczne (13) przypadło jakieś 80%, a na resztę – reszta. Rok zdominowała seria Historyczne bitwy (56%). Literatura piękna na razie w odwrocie.
- Jeżeli chodzi o tematykę, to przerwałem zeszłoroczny dokształt na kierunku chińskim i skupiłem się głównie na historii wojen światowych. Dominowała I wojna – aż 7 książek (44%), czyli wszystkie habeki, jakie na ten temat miałem na półce. Z tego 3 pozycje dotyczyły frontu wschodniego, 2 – zachodniego, 1 – wojny morskiej i 1 – Irlandii.
- Na tematy powiązane z II wojną światową przeczytałem 5 książek (31%): spośród nich 2 to opracowania o wojnie morskiej (na Atlantyku i na wodach radzieckich), 1 – wspomnienia z frontu wschodniego, a 2 dotyczyły ideologii Trzeciej Rzeszy.
- Kategoria “Inne” obejmuje: habeka o I wojnie indochińskiej (1), literaturę podróżniczą (1), biografię (1) oraz dzienniki (1).
- Pod względem językowym większość stanowiły dzieła napisane w języku polskim (81%). Reszta to przekłady: po jednym z hiszpańskiego, niemieckiego oraz angielskiego, przy czym ten ostatni był przekładem z przekładu (z rosyjskiego oryginału), i to jeszcze marnym.
- Autor roku: Jarosław “Redbaron” Centek (2 książki i przypis w trzeciej).
- Najlepszy był Dublin 1916 Grzegorza Swobody oraz Dzikie banany Arkadego Fiedlera, zaś największa kicha to Limanowa 1914 Wacława Polakiewicza, na którą dyszy z tyłu Atlantyk 1939-45 Tomasza Fijałkowskiego. Choć taki ze mnie czepliwy odbiorca, że nie licząc Fiedlera, w każdej przeczytanej w tym roku książce znalazłem jakieś niedociągnięcia – czy to merytoryczne, czy translatorskie.
A teraz –
omówienie dwóch książek, które zamknęły rok 2016.
15.
Zdzisław Beksiński, Dzień po dniu kończącego się
życia. Z Wiesławem Banachem rozmawia Jarosław Mikołaj Skoczeń,
red. Wiesław Banach (dzienniki), Magdalena Jaworska (rozmowy),
Warszawa 2016
Fanem Beksińskich –
Zdzisława i Tomasza – jestem od czasów licealnych, a może nawet
i podstawówkowych, kiedy to oglądałem Latający cyrk Monty
Pythona w tłumaczeniu młodszego, a kilka prac jego ojca
widziałem na wystawie Surrealiści polscy w częstochowskim
BWA. Już opisywałem na tym blogu głośną biografię Beksińscy.
Portret podwójny Magdaleny Grzebałkowskiej, ale dobrze czasem
spojrzeć na tę samą problematykę z innej perspektywy. W tym roku
temat Beksińskich stał się modny w związku z filmem Jana P.
Matuszyńskiego Ostatnia rodzina, który jeszcze przed
oficjalną premierą wzbudził sporo kontrowersji i na którym
oczywiście byłem (może nawet kiedyś napiszę notkę). Z kolei
Wiesław Weiss, rednacz “Tylko/Teraz Rocka”, wydał latoś własną
biografię Tomasza Beksińskiego, częściowo polemiczną wobec
Grzebałkowskiej.
W międzyczasie
wydawnictwo MD opublikowało materiał źródłowy: fragmenty
dzienników Beksińskiego Zdzisława z lat 1993-2005. Selekcji
dokonywał Wiesław Banach, przyjaciel rodziny i dyrektor Muzeum
Historycznego w Sanoku, wyznaczony przez artystę na strażnika całej
jego spuścizny. O ile dobrze rozumiem, są to zarówno zapiski
komputerowe, jak i częściowo transkrypcje z dziennika mówionego.
Materiał nie został właściwie poddany żadnej obróbce
redakcyjnej – chodziło o zachowanie jak największego autentyzmu.
Wycenzurowano jedynie nazwisko fachowca, który robił u malarza
naprawy i którego syn go zamordował (u Grzebałkowskiej było
zmienione), a także kilka innych kontrowersyjnych nazwisk, choćby
pijaka z sąsiedztwa. Niektóre okresy (nawet po kilka miesięcy)
zostały pominięte, ale trudno określić, czy to decyzja redakcji,
czy sam Beksiński wtedy nic nie pisał. Najbardziej obszerne
pozostają zapiski z lat 1994 i 2004.
Pierwsze ok. 100
stron książki zajmuje rozmowa, którą przeprowadził z Banachem
Jarosław Mikołaj Skoczeń. Ten znał Beksińskiego w ciągu kilku
ostatnich lat życia, a poznał go jako przedstawiciel firmy płytowej
starający się o umieszczenie reprodukcji grafik artysty na
okładkach płyt Legendary Pink Dots – zespołu uwielbianego przez
jego nieżyjącego już wówczas syna. Banach opowiada Skoczeniowi o
znajomości z Beksińskim, o procesie twórczym malarza, życiu
osobistym, stosunku do Sanoka czy też do religii i eschatologii.
Posiłkuje się często własnymi notatkami i obszernie cytuje
rozmaite wypowiedzi artysty. Niestety, ten fragment kuleje
interpunkcyjnie, a obydwaj rozmówcy używają “tą” zamiast
“tę”. Później wprawdzie okazuje się, że takie same błędy
popełniał sam malarz, chyba że to właśnie były te nieliczne
poprawki redakcyjne. Beksiński był dyslektykiem, więc o ile
redaktor dzienników gruntownie nie poprawił błędów, to ogólna
poprawność tekstu świadczy o starannym wykonywaniu korekty przez
samego artystę. Śmierć Zofii Beksińskiej zaskoczyła jej męża
właśnie w chwili, gdy poprawiał ortografię.
Co do treści samych
dzienników… Od razu należy się wyjaśnienie, że nie znajdzie
się tu odkrywania mroku duszy artysty czy też długich rozkmin na
temat interpretacji obrazów. Zapiski Zdzisława Beksińskiego są z
reguły całkiem przyziemne: skrupulatne codzienne notowanie pogody,
relacje o problemach zdrowotnych czy wyjazdach do Sanoka. Sporo na
temat nowoczesnej techniki, którą artysta uwielbiał i na potęgę
se kupywał: a to aparaty fotograficzne, a to sprzęt komputerowy, a
to jakieś osoftwarowanie… Swoją drogą, w latach 90. Beksiński
coraz bardziej angażował się w grafikę komputerową. Większość
znajomych nie uważała jego cyfrowych utworów za pełnoprawne
dzieła sztuki – niby że to komputer zrobił, a nie on. W
rezultacie malarz często użyczał grafik nieodpłatnie, a nawet
rozdawał je na CD, twierdząc, że zaciera mu się tu różnica
pomiędzy oryginałem a kopią.
Sztuka pojawia się
głównie w kontekście ciężkiej harówy, jaką jest malowanie
obrazów – tu zagruntować, tam pociągnąć acrylami (sic!),
wymieszać farby, urządzić tournée po warszawskich sklepach w
poszukiwaniu konkretnego lakieru, zrobić kolejne podejście do
obrazu, który przedtem nie szedł… No i kwestii wystawienniczych:
temu dać obraz, tamtemu rysunek, tu ktoś chce coś na aukcję
charytatywną, a do tego jeszcze ten cały Dmochowski.
No właśnie, Piotr
Dmochowski w dziennikach Beksińskiego jawi się (przynajmniej do
pewnego momentu) jako czarny charakter, który go bezkarnie i
bezczelnie wykorzystuje i przed którym malarz musi chować co lepsze
obrazy, żeby sobie ich nie wziął. Co ciekawe, Banach (który jakby
rywalizował z paryskim mansardem o Beksińskiego) widzi relację
tych dwóch nieco inaczej – obaj mieli dobre intencje, ale nadawali
na kompletnie innych falach i przez to się nawzajem zupełnie nie
rozumieli, a z zewnątrz wyglądało to wręcz jak wzajemne jawne
złośliwości.
Dla wielu
czytelników interesujące będzie oczywiście, czy dzienniki rzucają
jakieś światło na relacje pomiędzy Zdzisławem a Tomaszem
Beksińskim. Nosferatu nie pojawia się na kartach dziennika zbyt
często, bo mieszkał już wtedy osobno i czasem tylko wpadał. Tym
niemniej da się wyczuć gorycz artysty, że stosunki z synem nie
ułożyły mu się tak dobrze, jak by chciał (“z Tomkiem w ogóle
nie da się rozmawiać, on zna wyłącznie monolog”). Można też
odnieść wrażenie, że Tomek nieco egoistycznie wykorzystywał
rodziców. Gdzieś w drugiej połowie 1999 Beksiński relacjonuje, że
syn przyszedł do niego poszukać jakiegoś listu od Tadeusza Nyczka,
koniecznie mu potrzebnego do felietonu, i chciał bezwarunkowo
przetrząsnąć cały dom w jego poszukiwaniu. Pamiętam ten felieton
w “Tylko Rocku”. Tym niemniej, choć Zdzisław Beksiński nie
należał do ludzi lubiących okazywać uczucia ani się o nich
rozpisywać, z jego dzienników wynika, że obraz bezemocjonalnego
człowieka-lodowca, jaki można by sobie wyrobić na podstawie
sensacyjnych materiałów prasowych powstających już od siedemnastu
lat, jest cokolwiek błędny. Fakt, że na pogrzebie własnego syna
Beksiński wprost rżał ze śmiechu (ale nie on jedyny), nie ma tu
nic do rzeczy.
Odejście Zofii i
Tomasza nie pozostało bez wpływu. Z biegiem czasu Zdzisław
Beksiński czuł coraz większe osamotnienie. Mimo wszystko
kontynuował twórczość, no bo co mu jeszcze pozostało? Ostatnie
zdanie, pochodzące z 21 lutego 2005, dnia, w którym został
zamordowany, brzmi: “Może jednak mimo wszystko uda mi się
skończyć obraz”.
W trakcie lektury
natrafiłem na wątki częstochowskie. W 1995 Beksiński odnotowuje,
że otrzymał katalog przesławnej wystawy “Surrealiści polscy”.
Przewijają się też postaci ludzi kultury z miasta Cz.: Wiesława
Ochmana i Romana Lonty’ego (sic!), a pod koniec 2004 artysta
wspomina o planach utworzenia w Mieście Świętej Wieży muzeum
Beksińskiego (które ostatecznie powstało, i to jeszcze w
tym samym lokalu, co tamta wystawa – już nie BWA, a MGS – lecz
on już tego nie dożył).
Cytat:
“W trakcie choroby lubię czytać rzeczy ogłupiające, ale DOBRZE
spreparowane rzeczy ogłupiające. Pragnę być ogłupiany z
talentem.”
16.
Stanisław Czerep, Łuck 1916, Warszawa 2002
Wracam na front
wschodni I wojny światowej, którym, notabene, ostatnio się trochę
zajmowałem także i zawodowo.
Ofensywa łucka,
zwana później ofensywą Brusiłowa, stała się chyba
najsłynniejszym zdarzeniem frontu wschodniego, wokół którego
narosło wiele legend. Alianci zachodni, sfrustrowani impasem we
Flandrii, Szampanii i Artois czy ciężkimi stratami pod Verdun i nad
Sommą, nie kryli podziwu dla Rosjan, którzy po otrzymaniu ciężkich
cięgów, zmagając się z niedoborem amunicji, zdołali jednak się
przegrupować, przełamali front państw centralnych i pogonili je
kilkadziesiąt kilometrów, czego na Zachodzie od dwóch lat nie
udało się zrobić. Niektórzy jednak oceniają, że poza
“pokrzepieniem serc” Anglików i Francuzów ofensywa nie
przyniosła większych skutków strategicznych i była dla Rosji
pyrrusowym zwycięstwem, bo pośrednio doprowadziła do rewolucji.
U podstaw ofensywy
stały wysiłki państw Ententy na rzecz zgrania działań na różnych
frontach. Próbowano to uzgodnić na międzysojuszniczej konferencji
w Chantilly. W końcu ustalono, że Rosja przeprowadzi generalną
ofensywę, aby odciążyć Francuzów. W międzyczasie Austriacy
zaatakowali Włochy, więc to Italii trzeba było przyjść z pomocą
i ofensywa została przyspieszona.
Pierwotnie miała
się odbyć na Białorusi, a na południe od Prypeci przewidziane
były jeno zadania pomocnicze. Okazało się jednak, że dowódcy
frontów Północnego i Zachodniego niespecjalnie się palili do
takiej roboty, za to chęci wykazywał gen. Brusiłow, nowo mianowany
komandir Frontu Południowo-Zachodniego.
Łuck Stanisława
Czerepa to typowa praca z dziedziny historii wojskowości, przeto
niewprawnemu czytelnikowi może się wydawać dość hardkorowa –
numery dywizji, nazwiska dowódców, a zwłaszcza porównania
liczebności wojsk. Dla mnie jednak jest wystarczająco czytelna,
choć przydałoby się trochę iskry, bo styl autora bywa monotonny.
W rozdziale poświęconym charakterystyce walczących stron
czytelnika zasypuje mnóstwo danych liczbowych, ale równoważą je
informacje bardziej mięsne. Dość ciekawie scharakteryzował też
autor warunki geograficzne pola walki – mówimy o pograniczu
Polesia i Wołynia – oraz taktykę i fortyfikacje polowe zarówno
sił rosyjskich, jak i austro-węgierskich. Czwarty rozdział to opis
samej bitwy i tu znów trzeba się orientować w gąszczu oznaczeń
jednostek i nazw miejscowości.
Pracę wieńczy
kompleksowe podsumowanie. Autor nie akcentuje tak mocno opinii, którą
przytoczyłem wyżej: owszem, zwycięstwo zostało niewykorzystane i
ofensywa pośrednio doprowadziła do rewolucji, ale przede wszystkim
zaszkodziła Austro-Węgrom. Błyskawicznie poszła w rozsypkę 4.
Armia pod dowództwem arcyksięcia Józefa Ferdynanda, a potem inne
cesarsko-królewskie związki taktyczne. Następnie upadł autorytet
armii austro-węgierskiej, aż okazało się, że cała monarchia
jest tak słaba, iż musi wisieć na berlińskiej kroplówce. Państwa
centralne, zmuszone odpierać natarcie Brusiłowa, dały sobie
odebrać inicjatywę na froncie zachodnim i włoskim, a powodzenie
rosyjskiej ofensywy ośmieliło Rumunię, by przystąpiła do wojny
po stronie Ententy. Niemcy i Austriacy wprawdzie nakopali jej do
rzyci w tempie olimpijskim, ale potem musieli wygospodarować na nią
siły okupacyjne.
W trakcie lektury
zwróciłem uwagę na popularność w tym okresie imienia Aleksiej.
Nosili je dowódcy wszystkich trzech głównych frontów rosyjskich:
Kuropatkin, Ewert, Brusiłow. Ten ostatni, po awansie na dowódcę
frontu, zostawił 8. Armię gen. Kaledinowi, też Aleksiejowi
(zresztą nie oceniał go szczególnie wysoko, wolał gen.
Kłembowskiego, ale Stawka nie chciała mianować Polaka dowódcą
armii). Nieco wcześniej ministrem wojny – i to najlepszym, jakiego
Rosja miała w ciągu wojny, lecz rychło usuniętym wskutek intryg
Grzegorza Rasputina – był Aleksiej Poliwanow. Za to szef sztabu
naczelnego dowództwa nazywał się Michaił Aleksiejew.
Nie ustrzeżono się
błędów. Gen. Falkenhayn nie staje się tym razem zielonym faunem,
ale za to robi się z niego raz Felkenhayn, a raz, za przeproszeniem,
Fakenhayn. Za kontrowersyjne można też uznać stwierdzenie, że
bitwa nad Sommą zaczęła się 24 czerwca, gdy Brytyjczycy od zawsze
świętują rocznicę 1 lipca. W dodatku Czerep plącze się czasem w
zeznaniach: na s. 28 stwierdza, że c.k. 7. Armia gen.
Pflanzer-Baltina liczyła 9 dywizji piechoty i 4 kawalerii, a już na
sąsiedniej – że odpowiednio 12 i 5. Może chodziło o to, że
pierwsza informacja odnosiła się tylko do tej części sił
Pflanzer-Baltina, która stała naprzeciwko rosyjskich 7. i 9. Armii,
ale jednoznacznie to nie jest powiedziane. A znów na s. 37
informuje: “Według wyliczeń generała [Aleksiejewa – przyp. BW]
siły rosyjskie miały przewagę liczebną nad przeciwnikiem,
wynoszącą 671 tys. bagnetów. Była to ocena przesadna, bo przewaga
ta oscylowała w granicach 500 tys. bagnetów i szabel”. Nie
przeszkadza mu to użyć tej samej liczby 671 tys. w tabelce na
następnej stronie.
Rozczarowujący jest
też sposób, w jaki potraktowano literaturę przedmiotu. We wstępie
autor mówi o całej masie wartościowych źródeł i opracowań,
których jednak próżno szukać w dość krótkiej bibliografii na
końcu książki. Wspomina m.in. o bardzo starannej edycji rozkazów
i meldunków rosyjskiej Stawki, frontu i czterech armii – ale nie
podaje ani tytułu, pod jakim się to źródło ukazało, ani żadnego
odnośnika. To samo z pracą gen. Zajonczkowskiego: dowiaduję się o
niej, że zawiera wartościowy materiał źródłowy. Tytuł, rok
wydania – kogo to obchodzi? Może dałoby się te prace wynorać z
przypisów, ale w takim razie ciekawe, po co bibliografia?
Drobny mankament
stanowi okładka autorstwa Zdzisława Byczka. Widzimy na niej Niemców
w okopie, odpierających szturm rosyjskiej piechoty. Niemcy mają na
głowach metalowe pikelhauby, wyraźnie błyszczące – a powinny
być skórzane, w sukiennych pokrowcach. Poza tym nie wiem na pewno,
ale w tym okresie wojny to chyba szpiców się nie nosiło w
warunkach polowych, a zresztą od kwietnia 1916 r. Niemcy powinni już
w zasadzie mieć stalowe “nocniki” podobne do tych używanych w
II wojnie światowej, tylko o innych proporcjach (jak na okładce
Verdun 1916). Trudno porównać ze zdjęciami zawartymi w
książce, bo na nich dominują Rosjanie, jest trochę Austriaków, a
na jedynych dwóch zdjęciach, gdzie widać żołnierzy niemieckich,
i tak noszą oni czapki, a nie hełmy.
Cytat: “Drugi raz nie damy się pokonać” (gen. Franz Conrad von Hötzendorf w przededniu rosyjskiej ofensywy)
Arcyksiążę Józef Ferdynand przekonał się, że szef sztabu minął się z prawdą. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz