czwartek, 3 sierpnia 2017

Trzy razy S i jedna krawcowa

Tym razem płyty raczej wiosenne.

Scorpions, Virgin Killer, 1976

Po krótkiej ekskursji na tereny new romantic wracam na dobrze znaną niwę hardrockową. Na wycieczce na Dolne Śląsko zaopatrzyłem się w album pochodzący z czasów, gdy Klaus Meine i koledzy nie kojarzyli się jeszcze przede wszystkim z pięknymi dla niektórych, a kiczowatymi dla pozostałych balladami rockowymi, lecz z ognistym, acz melodyjnym heavy metalem wykonywanym z niemiecką solidnością.
Pierwotnie płyta Virgin Killer miała kontrowersyjną okładkę, i to bardziej niż zwykle. Choć bowiem Skorpiony i wcześniej, i później lubiły ozdabiać swe wydawnictwa szokującymi obrazami z niepokojąco erotycznym podtekstem (In Trance – dziewczyna najwyraźniej spółkująca z gitarą, Lovedrive – mężczyzna odklejający dłoń od piersi kobiety), to czwarty album studyjny zdobiła grafika, którą można uznać wprost za pedofilską. Była ona tak oburzająca, że nawet Wikipedia za czysto informacyjne jej zreprodukowanie miała nieprzyjemności w niektórych jurysdykcjach. Na szczęście ktoś zamienił potem tę niesławną ilustrację na zwykłe zdjęcie zespołu – niekorespondujące z tytułem, za to łaskawe dla oczu (jeśli pominąć “erefeńskie” wąsy gitarzystów Rudolfa Schenkera i Uliego Jona Rotha).
A co z zawartością dźwiękową? Jest głośno i dynamicznie. Jest też hardrockowo i w stylu lat 70., metalowe klisze następnej dekady jeszcze nie zdążyły się wykuć. Otwieracz, Pictured Life, świdrującymi solówkami schodzi na głowę słuchacza niczym nurkujący junkers, a rytm dodatkowo podkreśla brzmienie cowbellu. Jeszcze bardziej rozpędzony, zgodnie z tytułem, jest Catch Your Train, z wpadającym w ucho refrenem, a także dziarski Backstage Queen. Tytułowy Virgin Killer (chodzi o czas jako zabójcę niewinności, a nie o jakieś świństwa) wychodzi od nieco zeppelinowego riffu (ze szkoły Heartbreaker). Sekcja rytmiczna (w tym belgijski perkusista Rudy Lenners, którego istnienia wcześniej nie byłem świadom) pracuje równo, gitarzyści nie szczędzą solówek, a wszystko spaja charakterystyczny głos Klausa Meinego… Nie, PRAWIE wszystko. W wariackim Hell-Cat, ze skocznym rytmem i dziwną, kanciastą riffownią, rozlega się nieznajomy głos. Myślałem, że to Meine się wygłupia, ale okazało się, że był to Roth. Słychać go jeszcze drugi raz – w dudniącym Polar Nights, najmniej porywającym utworze na płycie. Cóż, Uli Jon Roth jest znacznie lepszym gitarzystą niż wokalistą…
Jeżeli chodzi o ballady, to są dość chropowate, nie przypominają późniejszych, wygładzonych produkcji, za które kocha Scorpionsów większość szerokiej publiki. Najbardziej przypadła mi do gustu In Your Park, kojarząca mi się głównie z Wishbone Ash, a trochę też z power-balladami Budgie. Z podobnej beczki jest Crying Days, gdzie do ogólnej melancholii dokłada się basista Herman Buchholz. Najłagodniej i najrzewniej wypada zaś zamykająca płytę Yellow Raven, której początek ma w sobie coś hendrixowskiego.



Slash featuring Myles Kennedy and The Conspirators, Apocalyptic Love, 2012

Jakiś już czas temu omawiałem tu pierwszą solową płytę Slasha, na której były gitarzysta Guns N’Roses prezentował utwory z udziałem różnych gościnnie występujących wokalistów. Współpraca z jednym z nich, Mylesem Kennedym z grupy Alter Bridge, okazała się na tyle udana, że Slash zaangażował go na stałe – i już po dwóch latach światło dzienne ujrzała pierwsza ich w pełni wspólna płyta.
Recenzje wspominały, że Apocalyptic Love, spośród wszystkiego, co po 1993 wypuścili muzycy Guns N’Roses, najbardziej zbliża się do ducha legendarnego zespołu. Trudno powiedzieć, czy tak jest naprawdę, ostatecznie Gunsi byli mocno osadzeni w przełomie lat 80. i 90., a rok 2012 to jednak całkiem inna epoka. Z pewnością na twórczości Slasha z Kennedym pewne piętno wycisnął grunge i jego pochodne… Ale w dalszym ciągu gitara kędzierzawego wirtuoza brzmi melodyjnie i ostro zarazem, choć może nie trafiają się mu takie riffy jak w czasach Appetite for Destruction – but again, tam były nie tylko inne czasy, ale też inna konfiguracja personalna. Myles Kennedy nie przypomina wokalnie Axla, nie ma tego charakterystycznego głosu wkurzonej cykliniarki. W jego gardle drzemie za to obleśność, dzięki której brzmi trochę jak młodszy brat Chrisa Cornella. Resztę The Conspirators stanowią basista Todd Kerns i perkusista Brent Fitz.
Już na otwarcie artyści serwują jeden z najlepszych kąsków, tytułowy Apocalyptic Love z rytmicznym, kaczkowanym riffem i dość nośną melodią, ale ciarki przechodzą dopiero po chwili, gdy niespodziewanie zaczyna się southernowate spowolnienie – to jest właśnie jeden z tych momentów, w których czuje się powiew starych Gunsów. Slash i jego nowi towarzysze czadzą jak trzeba, choćby w One Last Thrill, ale najlepiej wypadają te kawałki płyty, w których stawia się bardziej na melodię niż na czad: przykładem singlowy You’re a Lie. Z refrenów łatwo też się zaczepia We Will Roam. No More Heroes nie ma nic wspólnego ze Stranglersami, ma za to wszelkie cechy chwytliwości, od riffu gitarowego o ciekawie przetworzonej barwie po refren. Anastasia (też singiel) zaczyna się wstępem na gitarze akustycznej, poprzedzającego klasycyzujący riff w wysokim rejestrze, ma też całkiem szczodrą solówkę. Warto wreszcie wspomnieć o kolejnym singlu Bad Rain, nieco posępnym w całej swej przebojowości. Wolny utwór trafił się właściwie tylko jeden – przedostatni Far and Away. Dość perwersyjnie jestem w stanie wyobrazić go sobie śpiewanego przez Lenny’ego Kravitza (któremu Slash zresztą pomagał w przeszłości), a solówka przywołuje jeszcze inne skojarzenia, ale na tyle mgliste, że nie odważę się napisać, że chodzi o Queen.
Mimo wszystko Apocalyptic Love ma w sobie pewne tchnienie dawnych Gunsów, lecz trudno słuchać tej płyty w oderwaniu od zmian, jakie zaszły w amerykańskim rocku przez 20 lat od wydania Use Your Illusion.




Joe Satriani, Crystal Planet, 1998

Joe Satriani jest jednym z najsłynniejszych gitarowych wyczynowców w świecie rocka. Podobnie jak Steve Vai, z którym zresztą współtworzy od czasu do czasu supergrupę G3 (stanowisko trzeciego gitarzysty jest rotacyjne), łysy “Satch” od lat wydaje albumy z muzyką instrumentalną, na których daje upust swoim wirtuozerskim zapędom. W latach 90. był też efemerycznym gitarzystą Deep Purple po tym, jak Ritchie Blackmore odstawił ostatecznego focha z przytupem, melodyjką i klaśnięciem. W nowym zaś tysiącleciu założył supergrupę Chickenfoot z byłymi członkami Van Halen i perkusistą Red Hot Chili Peppers.
Płyta Crystal Planet ukazała się w czasach, kiedy zaczynałem mieć szersze rozeznanie w muzyce skalnej, i została dość wysoko oceniona przez krytykę – niektórzy twierdzili, że to najlepsza produkcja Satrianiego od czasu przełomowego Surfin’ with the Alien z 1987 roku. Podczas gdy wspomnianemu wyżej Vaiowi zdarzało się – z powodzeniem – angażować wokalistę, to Satriani na podobne sugestie wytwórni zareagował kategoryczną odmową, co doprowadziło do chwilowego zerwania współpracy. Dopiero potem wytwórnia zgodziła się wydać mu nowy album bez nacisków.
Prócz samej gitary “Satch” sięga też sporadycznie po bas, harmonijkę i klawisze, zaś akompaniują mu głównie basista Stuart Hamm i perkusista Jeff Campitelli. Instrumenty klawiszowe przeważnie obsługuje dwóch Ericów: Caudieux i Valentine.
W porównaniu z poprzednią, bardziej zróżnicowaną płytą Satrianiego, Crystal Planet jest jednolita stylistycznie. Oczywiście wszystko prezentuje tu najwyższy poziom wykonawczy: choć album utrzymany jest w konwencji hardrockowo-metalowej, to słychać, że gdyby muzycy chcieli, mogliby zagrać cokolwiek. Przy czym nie są to popisy dla samych popisów. Można by pomyśleć, że instrumentalna płyta wirtuoza gitarowego będzie zawierać niekończące się solówki odgrywane w zawrotnym tempie, fenomenalne pod względem technicznym, ale nieodróżnialne jedna od drugiej. Tak nie jest. Satriani nie uskutecznia niepowstrzymanego wymiatania: technika służy mu przede wszystkim do tworzenia pełnoprawnych kompozycji, co z tego, że bez słów. Oczywiście, solówki pojawiają się często (moja ulubiona chyba w Lights of Heaven), ale za każdym razem osadzone w przemyślanej aranżacji. Motywy są melodyjne, niekiedy łatwe do zanucenia, a przy tym słychać spory luz, Satriani gra bez zadęcia. Wadą materiału jednorodność, sprawiająca, że trochę się zlewa w jedno.
Z tymi tempami też bez przesady, bo są rozmaite. Na otwarcie maestro serwuje rozpędzony Up in the Sky, ale potem uspokaja się w ciężkim bluesie House Full of Bullets. Tytułowy Crystal Planet to znowu szybkie tempo, ale partie solowe brzmią przestrzennie i jakoś tak futurystycznie, jak ścieżka dźwiękowa do jakiegoś sajensa fikszyna (zresztą tytuł nieprzypadkowy). Rozsolówkowany, ale w średnim tempie, jest Raspberry Jam Delta-V. Czasem zdarzają się zmiany tempa: delikatny wstęp, po którym następuje galopada, czy odwrotnie, potężna introdukcja, po której gitara zaczyna szybować w niebiosach. Wytchnienie dają spokojne utwory o dość leniwym nastroju, jak Love Thing, A Piece of Liquid z ładnie dudniącym basem czy też finałowy ZZ's Song – skojarzenia z ZZ Top są całkiem błędne, bo chodzi tu o inicjały syna artysty, który notabene wymieniony jest też przy trzech utworach jako współautor. Zachariah Zane Satriani miał wówczas sześć lat, a dziś jest artystą wizualnym i reżyserem; na jednej z późniejszych płyt ojca wystąpił jako saksofonista.

Wersja koncertowa poprzedzona solówką pianisty, której nie było w oryginale


Jack Bruce, Songs for a Tailor, 1969

Sylwetkę Jacka Bruce’a przedstawiałem już ongiś na tym blogu – w smutnych okolicznościach, bo jako jednego z wybitnych muzyków rockowychzmarłych w 2014 r. W mieście Krakowie w moje ręce wpadł jego pierwszy solowy album.
Choć w słynnej supergrupie Cream był on basistą, głównym wokalistą, kompozytorem sporej części repertuaru i de facto liderem, po jej rozpadzie Bruce nie odniósł tak wielkiego sukcesu komercyjnego jak Eric Clapton. Zamiast tego uprawiał własne poletko, regularnie wypuszczając płyty solowe. Ostatnia, Silver Rails, ukazała się na kilka miesięcy przed jego śmiercią. Pierwsza zaś, Songs for a Tailor, zadedykowana została Jeannie Franklin, krawcowej Bruce’a i autorce jego kostiumów, która zginęła w wypadku furgonetki zespołu folkrockowego Fairport Convention, z której członkiem Richardem Thompsonem była wówczas związana. Śmierć poniósł wtedy również perkusista Fairportów, Martin Lamble.
Otwieracz, Never Tell Your Mother She’s Out of Tune, nie kojarzy się z Cream. Napędzany jest głównie brzmieniem rozpędzonej sekcji dętej, więc jeśli już, to skojarzenia biegną w kierunku Blood, Sweat & Tears albo Chicago… Zaraz, co ja sie bede odwoływać do kapel amerykańskich, skoro mamy brytyjski przykład – Colosseum? W perkusję wali tu przecież lider tego zespołu Jon Hiseman, były współpracownik Johna Mayalla, a w składzie sekcji dętej znalazł się saksofonista Dick Heckstall-Smith (zmarły w 2004). Wcześniej obaj współpracowali z Bruce’em i trzecim z członków Cream, Gingerem Bakerem, w ramach The Graham Bond Organization, drugiej obok John Mayall’s Bluesbreakers kuźni talentów muzyki brytyjskiej lat 60. Dęciaków dopełniają drugi saksofonista Art Themen, trębacze Harry Becket i Henry Lowther, a w jednym utworze także puzonista John Mumford.
W podobnej jazzrockowej konwencji utrzymany jest bluesowy Ministry of Bag czy najkrótszy w zestawie Boston Ball Game 1967. Tymczasem ze starym Cream najbardziej kojarzy się w wersji dynamicznej – Tickets to Waterfalls, a w tej łagodniejszej – Rope Ladder to the Moon, z wydatnymi smyczkami w refrenie. Został on zresztą później włączony do repertuaru Colosseum i trafił na jego album koncertowy. Ogólnie płyta Songs for a Tailor odznacza się większym przechyłem w stronę jazz rocka niż protohardrockowa twórczość Cream, choć niektóre utwory powstały jeszcze w okresie istnienia supergrupy. Jeden z nich, zamykający płytę The Clearout, stanowi właściwie niezły amalgamat obu stylistyk.
Jack Bruce nie tylko śpiewa i gra na basie, ale także obsługuje fortepian, organy, czasami gitarę lub wiolonczelę. Wspiera go parę znanych nazwisk, poza wyżej wymienionymi. Gitarzystą prowadzącym jest zazwyczaj renomowany muzyk sesyjny Chris Spedding (którego dekadę później wieść gminna uczyniła “prawdziwym” wykonawcą partii gitarowych u Sex Pistols), lecz w pierwszym utworze mamy poza tym gościnny występ samego George’a Harrisona (który w epoce podpisał się “L’Angelo Misterioso”, ale na reedycji występuje już pod własnym nazwiskiem). Natomiast “ciągłość organizacyjną” z Cream zapewniają autor tekstów Pete Brown i producent płyty Felix Pappalardi.
Największym przebojem okazał się Theme for an Imaginary Western – podniosła, wzbogacona organami pieśń, nieustępująca największym klasykom Cream, a z drugiej strony budząca skojarzenia z Procol Harum. Utwór został zresztą wykonany na pogrzebie Bruce’a przez samego Gary’ego Brookera. Natomiast jeszcze pod koniec lat 60. włączył go do repertuaru “bardziej creamowski od Cream” zespół Mountain, którego współliderem był Pappalardi. W ich wykonaniu Theme… zabrzmiał m.in. na pierwszym Woodstocku. Również i Colosseum lubiło se czasem go zagrać. Drugi z moich ulubionych to Weird of Hermiston – refleksyjna ballada oparta bardziej na fortepianie, o nieco folkowym kolorycie i z dynamiczniejszym refrenem. Trudno mi zaś było znaleźć bezpośrednie nawiązania tolkienowskie w tekście folkującego z początku To Isengard. Uderza tu nas wyższy, oniryczny głos – to śpiewa, grając przy tym na gitarze akustycznej, Felix Pappalardi. Później jednak następuje totalna zmiana nastroju: utwór przyspiesza, Bruce śpiewa dramatycznie i stosownie do tego daje czadu na basie.
Płyta, którą posiadłem, jest reedycją z 2003 r., i jak to z reedycjami bywa, została uzupełniona o bonusy w postaci czterech alternatywnych wersji utworów z albumu. Weird of Hermiston ma tu podwojoną partię wokalną – taka wersja miała początkowo wejść na płytę.
Wykonanie z 1980, z Billym Cobhamem i Davidem Sanciousem.
Z Colosseum jest basista Clem Clempson, który... na Songs for a Tailor nie występował.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz