czwartek, 30 listopada 2017

Diaspora z widłami (z frontu czytelniczego, cz. 4)



8. Pierre Picquart, Imperium chińskie. Historia i teraźniejszość chińskiej diaspory, przełożyła Irena Kałużyńska, Warszawa 2006

W końcu wracam do książek o Chinach. Na początek niezbyt obszerna publikacja wydawnictwa Dialog, poświęcona zarysowi problematyki diaspory chińskiej, znanej też jako huaqiao. Tytułowe “imperium” należy tu rozumieć jako gęstą sieć rozmaitych emigracyjnych wspólnot Chińczyków, w dalszym ciągu utrzymujących kontakty z ojczyzną.
Autor, wykładowca na łuniwersycie Paris VIII, w pierwszej części książki przedstawia rys historyczny praktycznie od Adama i Ewy, a raczej od znalezionego w Australii szkieletu sprzed 60 tys. lat, który prawdopodobnie wywodził się od ówczesnych mieszkańców Chin – byłby to więc pierwszy znany chiński emigrant. Udokumentowane historycznie fale migracji zaczynają się w czasach dynastii Zhou, a na sile przybierają w XIX w. Później następuje omówienie specyfiki społeczeństwa chińskiego, w tym grup tożsamościowych, religii i aksjologii. Wśród Chińczyków zamorskich dominują przedstawiciele Południa, przede wszystkim Kantończycy, Hakka, Hokkien i Teochew, a prowincjami wydającymi najwięcej emigrantów są Zhejiang i Fujian. Zarys, doprowadzony do czasów otwarcia się ChRL na świat i reform ekonomicznych, jest skrótowy i pośpieszny; za nieco kontrowersyjne należy też uznać stwierdzenie, jakoby Japonia skapitulowała w 1946 r.
Ciekawiej zapowiadała się część druga, poświęcona diasporze chińskiej w podziale na poszczególne kraje, poczynając od USA. Picquart przytacza tu bezkrytycznie hipopotezę, jakoby chińska flota pod dowództwem sławnego admirała Zheng He miała odkryć Amerykę na kilkadziesiąt lat przed Kolumbem. Powołuje się na książkę Gavina Menziesa 1421. Rok w którym Chińczycy opłynęli świat. O ile wyprawy Zheng He faktycznie mogły docierać aż do Afryki, to jednak teoria o odkryciu przezeń Amriki jest głównie fantasmagorią Menziesa, oficera wyrzuconego z Royal Navy po tym, jak zderzył się z sojuszniczym okrętem oraz bajkopisarza nie lepszego od Szydłowskiego czy inkszego Bieszka. Jego radosna twórczość okazała się na tyle popularna, że powstała część druga: 1434. Rok, w którym wspaniała chińska flota pożeglowała do Włoch i zapoczątkowała renesans, ale to już było “chyba i dla szlachty podolskiej za głupie”, jak mawiali krakowscy socjaliści w 1907 roku. Teoryje Menziesa zdebunkowano tutej, ale Picquart najwyraźniej nie czytał. Równie bezkrytycznie przyjmuje niepotwierdzaną przez większość środowiska badawczego hipotezę, że środkowoamerykańscy Olmekowie byli Chińczykami.
Mimo wszystko z Imperium chińskiego można się czegoś dowiedzieć. Jest tu o amerykańskich pralniach i singapurskich bankach, o Hao w Wietnamie i inwestycjach ChRL w Afryce, o społeczności chińskiej w Malezji, liczącej około jednej trzeciej ludności kraju, i o kontrowersjach związanych ze statusem Hongkongu. Głównymi ośrodkami diaspory jawią się: San Francisco, Singapur, Auckland, Kalkuta i XIII arondyzment Paryża. Osobny rozdział omawia Chińczyków w Europie, choć zaczyna się od historii kontaktów europejsko-chińskich – Marco Polo, Wilhelma Rubruka i innych. Ludwik IX musiał mieć nie lada zdolności profetyczne, skoro szukał sojuszu z Chinami przeciw Imperium Osmańskiemu, które miało powstać dopiero 30 lat po jego śmierci… Mowa też o XVIII-wiecznej europejskiej modzie na kulturę chińską – we Francji zainspirowała ona niektórych autorów oświeceniowych, u nas jej przejawem był m.in. ogród chiński w warszawskich Łazienkach (nie zachował się do dziś – ten dzisiejszy to współczesna robota).
Zdecydowaną większość rozdziału zajmują jednak dzieje Chińczyków we Francji. Nie dziwota, skoro autor jest Francuzem i pisze z francuskiej perspektywy. Swoją drogą, spora część tamtejszej społeczności chińskiej to przybysze nie tyle z samego Państwa Środka, co z ongiś francuskich Indochin, jest to więc diaspora do kwadratu. Warto też wspomnieć o chińskich robotnikach służących we Francji podczas I wojny światowej, których część po wojnie została. Poza Francją omówione zostały jeszcze pokrótce Wielka Brytania, Holandia, Włochy i Rosja (nawiasem mówiąc, Kitaj-gorod to nie moskiewskie Chinatown). O Polsce nima (czemu zresztą trudno się dziwić), a można by wspomnieć o dziejach polskiego huaqiao – od sprzedawców jedwabiu w Królestwie Polskim na początku XX wieku do dzisiejszej Woli Kosowskiej i imperium gastronomicznego. Ciekawostka: będąc niedawno w Łodzi, przekonałem się, że jej miastami partnerskimi są Chengdu i Kanton. Wreszcie finalne partie książki to krótka charakterystyka sieci nielegalnej imigracji chińskiej do Europy oraz ogólna laudacja gospodarki chińskiej, z przywołaniem takich marek jak Lenovo czy Huawei.
Jaki jest największy problem z książką? Autor operuje na sporym poziomie ogólności i często międli w kółko te same informacje. Po pierwsze: Chiny są tak wielkie i bogate, że o piernika, a ich potencjał i zasoby są potężne i duże! Po drugie: chińska diaspora jest tak wielka i bogata, że o piernika, a jej sieci i strategie są potężne i duże! Po trzecie: chińska diaspora tak silnie inwestuje w rozwój starego kraju, że o piernika, a dzięki temu w przyszłości Chiny staną się bardziej potężne i duże niż ktokolwiek inny! Ta powtarzalność sprawia czasami wrażenie, jakby publikacja była zbiorem kilku osobnych artykułów, które początkowo nie miały się znaleźć w jednej książce, dlatego podstawowe kwestie są tłumaczone w każdym z nich z osobna.
No i ogólnie trochę chaosu. Czasami tytuły mylące, np. podrozdział “Chińskie frakcje i konflikty bratobójcze” nie ma nic wspólnego z tytułem – mówi o wpływie wojen w Indochinach na migracje tamtejszych Chińczyków. Wątpliwości budzą też przypisy (chyba autorskie): nie zawierają raczej odniesień do literatury, a ino dopowiedzenia do głównego tekstu. Dopowiedzenia te nie są one jednak na tyle offtopiczne, aby nie mogły się znaleźć w tekście głównym. Czasami, dla odmiany, przypisy dublują treść z tekstu głównego, a to już w ogóle strata papieru. Co do przekładu, to mam wrażenie, jakby Irena Kałużyńska niespecjalnie interesowała się tym, co tłumaczy, inaczej nie znajduję usprawiedliwienia dla pisania o Rosji w XIII i XV wieku czy nazywania historyczki Frances Wood “angielskim autorem”. Językowo jest na ogół poprawnie, nie licząc wstrętnej mi praktyki pisania “stąd” zamiast “dlatego” albo nagminnego używania wielokropków w znaczeniu “itp.”
Podsumowując: książka dotyczy ciekawego tematu, ale jest rozczarowująca ze względu na mglistość i niekonkretność przekazywanych informacji.

Cytat: “W 1782 roku pewien brytyjski dziennik potwierdził obecność Chińczyków na ziemi brytyjskiej: wiadomość zamieszczona w prasie dotyczyła bijatyki pomiędzy chińskimi marynarzami a mieszkańcami wschodniego Londynu.”




9. Dr Yang, Jwing-Ming, Biała broń chińska, przełożyła Karolina Lossman,
Warszawa 2010

Autorem tej publikacji, wydanej przez Bellonę, jest jeden z międzynarodowo uznanych mistrzów chińskich sztuk walki. Dr Yang, urodzony na Tajwanie, a od wielu lat pracujący w Bostonie, to prezes działającej w wielu krajach – również w Polsce – Yang’s Martial Arts Academy (YMAA). Oprócz sztuk walki, zwanych wushu, a na Zachodzie kung fu (co jest w istocie bardzo ogólnym określeniem odpowiadającym z grubsza pojęciu “sztuka” lub “technika” – a w każdym razie “umiejętność, której opanowanie wymaga mnóstwa czasu i pracy”), Yang zajmuje się także qigong, ćwiczeniami prozdrowotnymi. Zaufanie budzi fakt, że w przedmowie do tej książki wykazuje się iście konfucjańską skromnością, nie pretendując do wyczerpującego opracowania tematu, zaś gdy mowa o qigong, odcina się od wszelkiej maści “cudownych uzdrowicieli”, jego zdaniem psujących opinię tej dziedzinie chińskiej wiedzy tradycyjnej.
Jak z powyższego wynika, książka pisana jest raczej z perspektywy praktyka sztuk walki (taki był zresztą podtytuł oryginału: A Martial Artist’s Guide), więc informacje historyczne są mocno fragmentaryczne. W pierwszej części autor daje pewne podstawy, przedstawiając wpływ warunków geograficznych itp. na kształtowanie się dawnej broni chińskiej. Jest też krótki rys historyczny, w którym Yang często odwołuje się do czasów legendarnych lub półlegendarnych – Pięciu Cesarzy, dynastii Shang i Xia, a także przywołuje parę zdarzeń mających również znamiona legend. Co ciekawe, zarówno ten zarys, jak i zamieszczone na końcu kalendarium dynastii kończą się na 1911 r. i proklamacji Republiki Chińskiej. Najwyraźniej dr Yang, jako Tajwańczyk, nie uznaje legalności ChRL. Wydaje się, że złotym wiekiem chińskich sztuk walki była epoka Song (IX-XIII w.), bo autor wymienia ją chyba najczęściej, kiedy mowa o kształtowaniu się różnych typów broni.
W kolejnych rozdziałach omówione są rozmaite typy broni, zilustrowane dużą ilością prostych, lecz czytelnych rycin (autorstwa Marca Mannheimera i Scotta Johnsona). Mamy więc broń długą i bardzo długą, czyli głównie drzewcową, broń krótką i bardzo krótką, broń “miękką”, czyli przegubową, oraz broń miotającą i uzbrojenie ochronne. Jako miłośnik broni plebejskiej zwróciłem uwagę na typy broni wywodzące się z narzędzi rolniczych: łopata bojowa, widły bojowe, grabie bojowe, motyka, a nawet drobniaki trzymane w kieszeniu. No i nie zapominajmy, że nunczako, spopularyzowane przez Japończyków via Okinawa, wywodziło się z rodzaju cepa. Natomiast, co ciekawe, trójzębne ustrojstwa sai według dra Yanga wyewoluowały nie, jak sądziłem, z sadzaków do ryżu, jeno ze spinek do włosów. Występuje też narzędzie podobne do tonfy, którego pierwowzorem była kula dla kalek, zamiast, jak według mojej dotychczasowej wiedzy, narzędzia do młócenia ryżu. Osobna grupa to rozmaita broń obuchowa wykorzystywana przez mnichów buddyjskich, w rodzaju np. brązowej statuetki człowieka, którą wymachiwano, trzymając za kostki. Wędrowni mnisi chętnie zresztą wykorzystywali łopatę: do chowania zmarłych w czasie wojny i zarazy, a przy okazji do samoobrony. Natomiast krawcy z prowincji Jiangxi rozwinęli sztukę walki oburęcznej nożyczkami i linijką.
Jeśli chodzi o przekład, to tutaj tłumaczka ma pojęcie, o czym pisze, jeżeli chodzi o historię Chin, ale już nieco mniej w kwestiach bronioznawczych, bo inaczej skąd by się tu wzięła “broń kłuta” albo częste nazywanie grotu albo głowicy broni drzewcowej “końcówką” (żeby nie było – tłumaczka słowo “grot” zna, ale nie nadużywa).
Książka dra Yanga stanowi raczej pobieżny przegląd i daleko jej do publikacji bronioznawczej z prawdziwego zdarzenia (vide choćby brak omówienia różnic pomiędzy kuszą chińską a europejską), ale może stanowić niezły początek dla laika.

Cytat: “Ostateczny sprawdzian polegał na rzuceniu monetą w ten sposób, by za pierwszym razem przebiła na wylot arbuz.”



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz