8.
Pierre Picquart, Imperium chińskie. Historia i
teraźniejszość chińskiej diaspory, przełożyła Irena
Kałużyńska, Warszawa 2006
W
końcu wracam do książek o Chinach. Na początek niezbyt obszerna
publikacja wydawnictwa Dialog, poświęcona zarysowi problematyki
diaspory chińskiej, znanej też jako huaqiao. Tytułowe
“imperium” należy tu rozumieć jako gęstą sieć rozmaitych
emigracyjnych wspólnot Chińczyków, w dalszym ciągu utrzymujących
kontakty z ojczyzną.
Autor,
wykładowca na łuniwersycie Paris VIII, w pierwszej części książki
przedstawia rys historyczny praktycznie od Adama i Ewy, a raczej od
znalezionego w Australii szkieletu sprzed 60 tys. lat, który
prawdopodobnie wywodził się od ówczesnych mieszkańców Chin –
byłby to więc pierwszy znany chiński emigrant. Udokumentowane
historycznie fale migracji zaczynają się w czasach dynastii Zhou, a
na sile przybierają w XIX w. Później następuje omówienie
specyfiki społeczeństwa chińskiego, w tym grup tożsamościowych,
religii i aksjologii. Wśród Chińczyków zamorskich dominują
przedstawiciele Południa, przede wszystkim Kantończycy, Hakka,
Hokkien i Teochew, a prowincjami wydającymi najwięcej emigrantów
są Zhejiang i Fujian. Zarys, doprowadzony do czasów otwarcia się
ChRL na świat i reform ekonomicznych, jest skrótowy i pośpieszny;
za nieco kontrowersyjne należy też uznać stwierdzenie, jakoby
Japonia skapitulowała w 1946 r.
Ciekawiej zapowiadała się część druga, poświęcona
diasporze chińskiej w podziale na poszczególne kraje, poczynając
od USA. Picquart przytacza tu bezkrytycznie hipopotezę, jakoby
chińska flota pod dowództwem sławnego admirała Zheng He miała
odkryć Amerykę na kilkadziesiąt lat przed Kolumbem. Powołuje się
na książkę Gavina Menziesa 1421. Rok w którym Chińczycy
opłynęli świat. O ile wyprawy Zheng He faktycznie mogły
docierać aż do Afryki, to jednak teoria o odkryciu przezeń Amriki
jest głównie fantasmagorią Menziesa, oficera wyrzuconego z Royal
Navy po tym, jak zderzył się z sojuszniczym okrętem oraz
bajkopisarza nie lepszego od Szydłowskiego czy inkszego Bieszka.
Jego radosna twórczość okazała się na tyle popularna, że
powstała część druga: 1434. Rok, w którym wspaniała chińska
flota pożeglowała do Włoch i zapoczątkowała renesans, ale to
już było “chyba i dla szlachty podolskiej za głupie”, jak
mawiali krakowscy socjaliści w 1907 roku. Teoryje Menziesa
zdebunkowano tutej, ale Picquart najwyraźniej nie czytał.
Równie bezkrytycznie przyjmuje niepotwierdzaną przez większość
środowiska badawczego hipotezę, że środkowoamerykańscy Olmekowie
byli Chińczykami.
Mimo
wszystko z Imperium chińskiego można się czegoś
dowiedzieć. Jest tu o amerykańskich pralniach i singapurskich
bankach, o Hao w Wietnamie i inwestycjach ChRL w Afryce, o
społeczności chińskiej w Malezji, liczącej około jednej trzeciej
ludności kraju, i o kontrowersjach związanych ze statusem
Hongkongu. Głównymi ośrodkami diaspory jawią się: San Francisco,
Singapur, Auckland, Kalkuta i XIII arondyzment Paryża. Osobny
rozdział omawia Chińczyków w Europie, choć zaczyna się od
historii kontaktów europejsko-chińskich – Marco Polo, Wilhelma
Rubruka i innych. Ludwik IX musiał mieć nie lada zdolności
profetyczne, skoro szukał sojuszu z Chinami przeciw Imperium
Osmańskiemu, które miało powstać dopiero 30 lat po jego śmierci…
Mowa też o XVIII-wiecznej europejskiej modzie na kulturę chińską
– we Francji zainspirowała ona niektórych autorów
oświeceniowych, u nas jej przejawem był m.in. ogród chiński w
warszawskich Łazienkach (nie zachował się do dziś – ten
dzisiejszy to współczesna robota).
Zdecydowaną większość rozdziału zajmują jednak
dzieje Chińczyków we Francji. Nie dziwota, skoro autor jest
Francuzem i pisze z francuskiej perspektywy. Swoją drogą, spora
część tamtejszej społeczności chińskiej to przybysze nie tyle z
samego Państwa Środka, co z ongiś francuskich Indochin, jest to
więc diaspora do kwadratu. Warto też wspomnieć o chińskich
robotnikach służących we Francji podczas I wojny światowej,
których część po wojnie została. Poza Francją omówione zostały
jeszcze pokrótce Wielka Brytania, Holandia, Włochy i Rosja
(nawiasem mówiąc, Kitaj-gorod to nie moskiewskie Chinatown). O
Polsce nima (czemu zresztą trudno się dziwić), a można by
wspomnieć o dziejach polskiego huaqiao – od sprzedawców
jedwabiu w Królestwie Polskim na początku XX wieku do dzisiejszej
Woli Kosowskiej i imperium gastronomicznego. Ciekawostka: będąc
niedawno w Łodzi, przekonałem się, że jej miastami partnerskimi
są Chengdu i Kanton. Wreszcie finalne partie książki to krótka
charakterystyka sieci nielegalnej imigracji chińskiej do Europy oraz
ogólna laudacja gospodarki chińskiej, z przywołaniem takich marek
jak Lenovo czy Huawei.
Jaki jest największy problem z książką? Autor
operuje na sporym poziomie ogólności i często międli w kółko te
same informacje. Po pierwsze: Chiny są tak wielkie i bogate, że o
piernika, a ich potencjał i zasoby są potężne i duże! Po drugie:
chińska diaspora jest tak wielka i bogata, że o piernika, a jej
sieci i strategie są potężne i duże! Po trzecie: chińska
diaspora tak silnie inwestuje w rozwój starego kraju, że o
piernika, a dzięki temu w przyszłości Chiny staną się bardziej
potężne i duże niż ktokolwiek inny! Ta powtarzalność sprawia
czasami wrażenie, jakby publikacja była zbiorem kilku osobnych
artykułów, które początkowo nie miały się znaleźć w jednej
książce, dlatego podstawowe kwestie są tłumaczone w każdym
z nich z osobna.
No
i ogólnie trochę chaosu. Czasami tytuły mylące, np. podrozdział
“Chińskie frakcje i konflikty bratobójcze” nie ma nic wspólnego
z tytułem – mówi o wpływie wojen w Indochinach na migracje
tamtejszych Chińczyków. Wątpliwości budzą też przypisy (chyba
autorskie): nie zawierają raczej odniesień do literatury, a ino
dopowiedzenia do głównego tekstu. Dopowiedzenia te nie są one
jednak na tyle offtopiczne, aby nie mogły się znaleźć w tekście
głównym. Czasami, dla odmiany, przypisy dublują treść z tekstu
głównego, a to już w ogóle strata papieru. Co do przekładu, to
mam wrażenie, jakby Irena Kałużyńska niespecjalnie interesowała
się tym, co tłumaczy, inaczej nie znajduję usprawiedliwienia dla
pisania o Rosji w XIII i XV wieku czy nazywania historyczki Frances
Wood “angielskim autorem”. Językowo jest na ogół poprawnie,
nie licząc wstrętnej mi praktyki pisania “stąd” zamiast
“dlatego” albo nagminnego używania wielokropków w znaczeniu
“itp.”
Podsumowując:
książka dotyczy ciekawego tematu, ale jest rozczarowująca ze
względu na mglistość i niekonkretność przekazywanych informacji.
Cytat:
“W 1782 roku pewien brytyjski dziennik potwierdził obecność
Chińczyków na ziemi brytyjskiej: wiadomość zamieszczona w prasie
dotyczyła bijatyki pomiędzy chińskimi marynarzami a mieszkańcami
wschodniego Londynu.”
9.
Dr Yang, Jwing-Ming, Biała broń chińska,
przełożyła Karolina Lossman,
Warszawa 2010
Warszawa 2010
Autorem
tej publikacji, wydanej przez Bellonę, jest jeden z międzynarodowo
uznanych mistrzów chińskich sztuk walki. Dr Yang, urodzony na
Tajwanie, a od wielu lat pracujący w Bostonie, to prezes działającej
w wielu krajach – również w Polsce – Yang’s Martial Arts
Academy (YMAA). Oprócz sztuk walki, zwanych wushu, a na
Zachodzie kung fu (co jest w istocie bardzo ogólnym określeniem
odpowiadającym z grubsza pojęciu “sztuka” lub “technika” –
a w każdym razie “umiejętność, której opanowanie wymaga
mnóstwa czasu i pracy”), Yang zajmuje się także qigong,
ćwiczeniami prozdrowotnymi. Zaufanie budzi fakt, że w przedmowie do
tej książki wykazuje się iście konfucjańską skromnością, nie
pretendując do wyczerpującego opracowania tematu, zaś gdy mowa o
qigong, odcina się od wszelkiej maści “cudownych
uzdrowicieli”, jego zdaniem psujących opinię tej dziedzinie
chińskiej wiedzy tradycyjnej.
Jak
z powyższego wynika, książka pisana jest raczej z perspektywy
praktyka sztuk walki (taki był zresztą podtytuł oryginału: A
Martial Artist’s Guide), więc informacje historyczne są mocno
fragmentaryczne. W pierwszej części autor daje pewne podstawy,
przedstawiając wpływ warunków geograficznych itp. na kształtowanie
się dawnej broni chińskiej. Jest też krótki rys historyczny, w
którym Yang często odwołuje się do czasów legendarnych lub
półlegendarnych – Pięciu Cesarzy, dynastii Shang i Xia, a także
przywołuje parę zdarzeń mających również znamiona legend. Co
ciekawe, zarówno ten zarys, jak i zamieszczone na końcu kalendarium
dynastii kończą się na 1911 r. i proklamacji Republiki Chińskiej.
Najwyraźniej dr Yang, jako Tajwańczyk, nie uznaje legalności ChRL.
Wydaje się, że złotym wiekiem chińskich sztuk walki była epoka
Song (IX-XIII w.), bo autor wymienia ją chyba najczęściej, kiedy
mowa o kształtowaniu się różnych typów broni.
W
kolejnych rozdziałach omówione są rozmaite typy broni,
zilustrowane dużą ilością prostych, lecz czytelnych rycin
(autorstwa Marca Mannheimera i Scotta Johnsona). Mamy więc broń
długą i bardzo długą, czyli głównie drzewcową, broń krótką
i bardzo krótką, broń “miękką”, czyli przegubową, oraz broń
miotającą i uzbrojenie ochronne. Jako miłośnik broni plebejskiej
zwróciłem uwagę na typy broni wywodzące się z narzędzi
rolniczych: łopata bojowa, widły bojowe, grabie bojowe, motyka, a
nawet drobniaki trzymane w kieszeniu. No i nie zapominajmy, że
nunczako, spopularyzowane przez Japończyków via Okinawa, wywodziło
się z rodzaju cepa. Natomiast, co ciekawe, trójzębne ustrojstwa
sai według dra Yanga wyewoluowały nie, jak sądziłem, z
sadzaków do ryżu, jeno ze spinek do włosów. Występuje też
narzędzie podobne do tonfy, którego pierwowzorem była kula dla
kalek, zamiast, jak według mojej dotychczasowej wiedzy, narzędzia
do młócenia ryżu. Osobna grupa to rozmaita broń obuchowa
wykorzystywana przez mnichów buddyjskich, w rodzaju np. brązowej
statuetki człowieka, którą wymachiwano, trzymając za kostki.
Wędrowni mnisi chętnie zresztą wykorzystywali łopatę: do
chowania zmarłych w czasie wojny i zarazy, a przy okazji do
samoobrony. Natomiast krawcy z prowincji Jiangxi rozwinęli sztukę
walki oburęcznej nożyczkami i linijką.
Jeśli
chodzi o przekład, to tutaj tłumaczka ma pojęcie, o czym pisze,
jeżeli chodzi o historię Chin, ale już nieco mniej w kwestiach
bronioznawczych, bo inaczej skąd by się tu wzięła “broń kłuta”
albo częste nazywanie grotu albo głowicy broni drzewcowej
“końcówką” (żeby nie było – tłumaczka słowo “grot”
zna, ale nie nadużywa).
Książka
dra Yanga stanowi raczej pobieżny przegląd i daleko jej do
publikacji bronioznawczej z prawdziwego zdarzenia (vide choćby brak
omówienia różnic pomiędzy kuszą chińską a europejską), ale
może stanowić niezły początek dla laika.
Cytat:
“Ostateczny sprawdzian polegał na rzuceniu monetą w ten
sposób, by za pierwszym razem przebiła na wylot arbuz.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz