A
teraz – garść płyt zdobytych w okresie szeroko pojętych wakacji.
The Cure, The Head on the Door, 1985
Jakiś czas temu czytelniczka apelowała o The Cure.
Dobra okazja nadarzyła się już wkrótce, gdy w moje ręce wpadła
ta właśnie płyta. Nie tak sławna jak Pornography czy
Disintegration, nagrana w okresie poniekąd przejściowym, ale
z pewnością reprezentatywna dla zespołu Roberta Smitha.
Do tej pory miałem w płytotece Disintegration i
Bloodflowers, dwa spośród trzech albumów ulubionych przez
samego lidera, ale słuchałem ich dość rzadko, bo są skrajnie
ponure i depresyjne. I w ogóle z muzyką The Cure tak jest
(pomijając okazjonalne radośniejsze kawałki w stylu Friday I’m
in Love). W drugiej połowie maja mój stan ducha stał się
jednak tak bestialski, że słuchanie The Cure zaczęło mi nawet
poprawiać nastrój.
The Head on the Door to album, dzięki któremu
The Cure z zespołu kultowego stał się popularnym, wchodząc na
wysokie pozycje list przebojów po obu stronach Atlantyku. Po
dłuższej przerwie wrócił do zespołu basista Simon Gallup, do
dziś najdłuższy stażem spośród towarzyszy Smitha. Dołączył
nowy perkusista Boris Williams, a stały współpracownik zespołu,
gitarzysta Porl Thompson, awansował na pełnoprawnego członka. W
międzyczasie współzałożyciel Lol Tolhurst przekwalifikował się
z perkusisty na klawiszowca.
Płyta wcale nie zaczyna się dołująco, a całkiem
skocznie: dopóki Smith nie wejdzie z trademarkowo zbolałym śpiewem,
można odnieść wrażenie, że In Between Days (In-Between?
Inbetween? – sam lider nie może się zdecydować co do
pisowni), z mocnym, wprost tanecznym basem i nastrojowym
syntezatorem, to żywcem coś z repertuaru New Order. Ale jeśli ktoś
uwielbia The Cure właśnie za minorowe klimaty, znajdzie je już w
następnym, Kyoto Song, gdzie dzwoniące klawisze budują
znaczną część poczucia beznadziejności. Quasi-orientalnych
motywów klawiszowych czy gitarowych można zresztą znaleźć sporo
na całej płycie. Bardzo przebojowo w swej monumentalnej ponurości
jawią się, dość podobne do siebie, Push i A Night Like
This. Gallup robi ogólnie dobrą robotę, np. dynamicznie
ciągnąc do przodu The Baby Screams, w którym spogłosowany
śpiew Smitha nadaje całości charakteru koszmaru sennego. The
Blood, dla odmiany, zrobiony jest w kierunku flamenco, na
gorączkowych gitarach akustycznych i z krótką solówką w tym
samym klimacie. Album kończy Sinking – tonięcie to motyw u
Smitha wędrujący (por. The Same Deep Water as You), w tym
utworze oddany zresztą bardzo sugestywnie: prawdziwie
przytłaczającym riffem basu, smyczkami w tle, pogłosem…
Cały ten mrok rozjaśniają utwory o pogodniejszym
nastroju. W fortepianowo-syntezatorowym Six Different Ways, z
wpadającą w ucho zagrywką niby-fletu i sztucznymi smyczkami, The
Cure pokazuje delikatniejsze oblicze, w sumie to taka
#SweetCinnamonRoll tej płyty. Singlowy Close to Me zapewnia
natomiast kontrast pomiędzy beztroską muzyką (szybki rytm z
klaskaniem, pojedyncze dźwięki syntezatora) a umęczonym Smithem.
Najsłabiej wypada Screw. Ma przesterowany bas, ma
orientalizmy, ale brzmi jakoś tak bez serc, bez ducha.
Szczerze?
The Head on the Door podoba mi się bardziej niż
Disintegration.
Marillion, Script for a Jester’s Tear, 1983
Kupiłem tę płytę w ramach “beksomanii”.
Marillion był jednym z ukochanych zespołów Tomasza Beksińskiego,
który mocno się identyfikował z jego twórczością, poznał
osobiście Fisha i pozostałych członków grupy, ale już w
pierwszym numerze “Tylko Rocka” (wrzesień 1991) bezlitośnie
zjechał jej kolejny album, nagrany z następcą Fisha, Steve’em
Hogarthem, z pozycji zdecydowanie subiektywnych (uznał go za zdradę
ideałów). Mnie akurat czasy Hogartha też nie za bardzo pociągają
(choć na studiach widziałem kiedyś przelotnie kameralny koncert
Marillion na krakowskim Rynku), ale czasy Fisha – to już co
innego. Marillion pokazał, że granie rocka progresywnego po
rewolucji punkowej ma sens.
Wspomniany Fish jest dwumetrowym Szkotem, którego
pseudonim wziął się z jednej strony z upodobania do długich
kąpieli, a z drugiej – z przezwiska jednego z jego idoli, Chrisa
Squire’a z grupy Yes, także używającego przydomka “Fish”.
Sam zresztą twierdził, że jego prawdziwe nazwisko, Derek W. Dick,
brzmi mało rockandrollowo. Barwą głosu przypomina trochę Petera
Gabriela, trochę Phila Collinsa, trochę też, bo ja wiem, Dave’a
Cousinsa ze Strawbs. Petera Hammilla nie przypomina, ale sądząc po
ekspresji, też go musiał sporo słuchać. Podobnie jak Gabriel w
Genesis, na koncertach odstawiał parateatralne show, występując w
różnych przebraniach czy makijażu.
Utwór tytułowy, a przez to i cały debiut Marillion,
zaczyna się od smutnego śpiewu Fisha na tle akordów fortepianu.
Potem dołączają syntezatory, gitara i bas, po refleksyjnym
początku robi się wcale dynamicznie. Od razu za rogiem czekają już
wszystkie charakterystyczne elementy stylu zespołu: nastrój ogólnej
melancholii, bogate, nasycone brzmienie, fragmenty nastrojowe
przeplatają się z przestrzennymi i z szybkimi galopadami.
Gitarzysta Steve Rothery wdaje się w melodyjne, “płynące”
solówki, bas też pobrzmiewa nastrojowo jak w Camel. Mark Kelly
umiejętnie korzysta ze swojej baterii klawiatur. Ogólnie rzecz
biorąc, Marillion prezentuje się jako kontynuator stylu Genesis na
nową dekadę. Ale nie tylko Genesis czy Camel byli inspiracją, bo
można się tu dopatrywać wpływów Floydów, Mike’a Oldfielda i
innych. Nowoczesnymi elementami (a dziś raczej świadectwami epoki)
są charakterystyczne syntezatory i zdelayowane brzmienie gitar.
O ile epicki utwór tytułowy (osiem i pół minuty!)
skomponowany został już w trakcie sesji nagraniowej, to część
repertuaru pochodzi z wcześniejszych lat działalności zespołu –
jako współautorzy podpisani są klawiszowiec Brian Jellyman i
basista Diz Minnitt, przed nagraniem płyty zastąpieni przez Marka
Kelly’ego i Pete’a Trewavasa, grających w Marillion do dziś. Na
perkusji gra natomiast Mick Pointer, który po tej płycie odszedł z
grupy i podobnie został zastąpiony przez Iana Mosleya (przedtem
bębniącego u Steve’a Hacketta). Sam Pointer założył później
zespół Arena (często krytykowany jako uosobienie wtórności
i kiczu współczesnego rocka “progresywnego”), zajmował
się też stolarstwem.
Płyta
mieści sześć utworów i tylko jeden z nich schodzi poniżej
sześciu minut – jest to He Knows You Know, który, jak się
łatwo domyślić, został wydany na singlu, choć to piosenka o
narkotykach. W The Web wyróżnia się wyjątkowo wylewna
solówka gitarowa. Mocnym punktem, kwintesencjonalnym dla stylistyki
Marillion, jest też Chelsea Monday, gdzie klimat kreują
głównie basista z klawiszowcem – zresztą to drugi utwór
skomponowany już przy ich udziale. Najsłabszy wydaje mi się
finałowy Forgotten Sons na temat Irlandii Północnej –
nieco bałaganiarski. Ale w końcu jakąś jedną wadę ta płyta
może se mieć, zresztą od momentu, gdy Rothery gra solówę,
sytuacja się poprawia. Do kompletu pozostaje jeszcze kpina z
wyższych sfer w Garden Party.
Ważnym
elementem albumu jest okładka pędzla Marka Wilkinsona, na której
znalazł się maskot zespołu – błazen. W tym przypadku stoi on na
bosaka w ciemnym, zagraconym mieszkaniu i komponuje muzykę na
skrzypcach, a na oparciu krzesła za nim siedzi kameleon – również
jeden z wczesnych symboli Marillion. Ilustracja została wykonana z
dbałością o szczegóły: Wilkinson zadbał nawet o to, żeby
sprawdzić, czy rysując nuty zapisywane przez błazna na
pogniecionym papierze, nie popełnił jakiegoś plagiatu muzycznego.
Franz Ferdinand, Franz Ferdinand, 2004
W
następnej kolejności zdobyłem jedną z najpopularniejszych płyt
nurtu “nowej rewolucji rockowej” wczesnych lat dwutysięcznych.
Nie miałem do tej stylistyki stosunku tak ekstatycznego jak autorzy
“Teraz Rocka” – Anna Gacek i Maciek Tomaszewski (podejrzewam
zresztą, że to jedna i ta sama osoba, bo ich egzaltowane, mało
konkretne recenzje były pisane jednakowym stylem), ale singiel Take
Me Out mi się nawet podobał, zresztą spośród dziesiątek
“płyt roku”, jakie wtedy ukazywały się co miesiąc, pierwszy
album szkockiego Franza Ferdinanda należy do tych, które chyba
przetrwały próbę czasu.
Na czele zespołu stali wokalista Alex Kapranos i
gitarzysta Nick McCarthy. Zdarzało im się na koncertach prezentować
ironicznie homoerotyczne zachowania, więc w internetach można
trafić na poświęcone im slaszyki. Pozostali dwaj to Bob Hardy na
basie i Paul Thomson (nie mylić z Paulem Thompsonem) na perkusji.
Co z tym Take
Me Out? Składa się z intra i
części właściwej. Intro z jednostajnie dźwięczącymi
instrumentami ma nastrój “ciszy przed burzą”, po czym potem do
akcji rusza bas i perkusja. Monotonny rytm, idealny do gibania się,
wspiera melodyjny motyw gitarowy. Mnie jednak jeszcze bardziej podoba
się The Dark of the Matinée, gdzie nie ma introdukcji, ale
za to riff grany jest unisono przez gitarę i bas.
W ogóle dużo na tej płycie zależy od Boba Hardy’ego.
Wyraziste, motoryczne linie basowe stanowią zwornik stylu Franza
Ferdinanda, a jazgotliwa gitara często “robi tło”. Czyli
podobnie jak w Joy Division, tyle że Szkoci są znacznie bardziej
optymistyczni, żeby nie powiedzieć – hedonistyczni. Większość
utworów opiera się na podobnym patencie, różnią się zaś w
szczegółach. Gitarowe pajączki stanowią lejtmotyw Tell Her
Tonight, za to refren z harmoniami wokalnymi brzmi jak coś
ściągniętego z lat 60. Jacqueline rozpoczyna się zmyłkowo
w konwencji folkowej ballady – potem już tak delikatnych dźwięków
nie słyszymy. Jedyny bardziej nastrojowy utwór to Auf Achse,
choć w nim też balladowy wstęp okazuje się zmyłką, a miękkie
wycie syntezatora i łagodna linia wokalna wybrzmiewają na tle
tanecznej rytmiki. Brzmiący oldschoolowo syntezator powraca jeszcze
w Come on Home.
Kapranos
i koledzy nazwali zespół “Franz Ferdinand” i na debiutanckiej
płycie jeszcze parę razy dali upust swoistej germanofilii. Auf
Achse ma niemiecki tytuł, ale tekst jest cały po angielsku.
Niemiecki śpiew słychać za to w finale Darts of Pleasure, i
to z nieprawidłową wymową słowa “heisse”. Zarówno oprawa
graficzna albuma, jak i nakręcone teledyski nawiązują natomiast do
konwencji radzieckiego konstruktywizmu z lat 20., którym ćwierć
wieku przed Franzem fascynował się Kraftwerk.
Ogólnie rzecz biorąc, na całym albumie jest prosto,
chwytliwie i tanecznie przy zachowaniu rockowego instrumentarium.
Melodie nie brzmią może szczególnie oryginalnie, ale mają
niewątpliwy walor rozrywkowy.
Alice Cooper, Billion Dollar Babies, 1973
Płyty Alice’a Coopera trafiają w moje ręce
zazwyczaj w specyficznych okolicznościach. Koncertówkę A
Fistful of Alice złapałem w przełomowym momencie życia – w
roku, w którym miałem kończyć 18 lat (I’m Eighteen),
krótko przed zakończeniem roku szkolnego (School’s Out),
przy uwikłaniu w chorą sytuację uczuciową (Poison).
Rewelacyjny album Hey Stoopid z 1991 r. poznałem dwadzieścia
lat po premierze i był on mi towarzyszem, gdy do późnej nocy
siedziałem nad robotą. Poprzedzający tę płytę Trash
zdobyłem w Warszawie podczas przesiadki, gdy wracałem z Mazur. A co
z Billion Dollar Babies? Protesty pod sądami, a w skali mikro
– wykończenie wyjątkowo uciążliwego zlecenia.
Nie każdy pamięta, że początkowo Alice Cooper to był
zarówno pseudonim wokalisty Vincenta Furniera (później dokonał
oficjalnej zmiany nazwiska), jak i nazwa zespołu, który poza tym
tworzyli: gitarzyści Glen Buxton i Michael Bruce, basista Dennis
Dunaway oraz perkusista Neal Smith. Billion Dollar Babies to
przedostatni album tego składu – później Cooper został solistą.
Muszę przyznać, że po pierwszym przesłuchaniu
poczułem rozczarowanie. Nic dziwnego: album powstał w latach
siedemdziesiątych i jeśli ktoś zaczynał przygodę z Cooperem
od płyt wymienionych powyżej, znacznie bardziej jednoznacznie
heavymetalowych, to płyta z okładką ze skóry węża może mu się
wydawać za miękka. Nawet tak wielkie hity artysty jak No More
Mr. Nice Guy czy Elected zdają się za mało drapieżne
w zestawieniu z wersjami koncertowymi z lat 90. Ale docenia się
ją po kolejnym przesłuchaniu, bo kiedy się człowiek przyzwyczai,
że tym razem czadu jest mniej, to większą uwagę zwraca na
melodie.
Tak czy inaczej szóstą płytą, która trafiła na
szczyty list przebojów w Brytanii i USA, Alice Cooper ugruntował
swoje stanowisko specjalisty od rockowego horroru – które budował
nie tylko odpowiednio makabrycznymi i szokującymi tekstami piosenek,
ale i coraz bardziej rozbudowanym show koncertowym (z kulminacją w
postaci egzekucji artysty na gilotynie – egzekucja oczywiście
udawana, za to gilotyna jak najbardziej prawdziwa). Nie dziwi, że
artystę cenił Tomasz Beksiński.
Kiedy trzeba, bywa epicko. Już początek, singlowy
Hello Hooray, opiera się na podniosłych gitarowych unisonach
i potężnych akordach fortepianu, który zresztą odgrywa znaczącą
rolę na całej płycie. Czasem odzywa się orkiestra: smyczki w I
Love the Dead, monumentalne trąby w Sick Things. Sekcja
dęta ciągnie też “polityczny” Elected (ostatnio na
koncertach Coopera w czasie tej piosenki boksowały się karykatury
Donalda Trumpa i Hillary Clinton). Bądź co bądź, producentem
albumu był Bob Ezrin, który później miał wpływ na brzmienie The
Wall Pink Floydów, i to on grał na klawiszach. Nieco wcześniej
Ezrin nagrywał Berlin Lou Reeda, a na płycie Coopera
gościnnie wystąpili dwaj gitarzyści współpracujący wówczas z
nowojorskim wieszczem: Dick Wagner i Steve Hunter. Ten drugi w Hello
Hooray gra solo na wintaziowej gitarze stalowej. Z kolei w
Generation Landslide mamy solo harmonijki, a Mary-Ann
wypada w porównaniu wręcz kameralnie, bo to “croonerska”
ballada z samym tylko jazzującym fortepianem, jakby w stylu lat 40.
Teksty oczywiście niezmiennie kontrowersyjne. Raped
and Freezin’ to kolejna w dorobku Coopera piosenka, w której
podmiot liryczny został srogo sponiewierany, tym razem przez
kripiaszczą autostopowiczkę. Utwór tytułowy dotyczy współżycia
z “gumową Jolą”, a głos słyszalny w tle to nie kto inny,
jak Donovan, walijski folkowiec uważany ongiś za brytyjską
odpowiedź na Dylana. Nie pierwszy to perwersyjny utwór w jego
dorobku – przypomnijmy sobie Mellow Yellow, piosenkę
rzekomo o wibratorze, choć tak naprawdę raczej o jaraniu suszonych
skórek od banana. Unfinished Sweet wyzyskuje lęk przed
dentystą i wzbogacone jest o stosownie przerażające efekty
dźwiękowe (wiertarka stomatologiczna i ohydne trzeszczenie). Na
finał Cooper serwuje I Love the Dead – epicką balladę
miłosną o zabarwieniu nekrofilskim.
Wykonanie dużo późniejsze.
Elektryczne Gitary, Stare jak nowe. 25 przebojów
na 25-lecie, 2014
Elektryczne Gitary to jeden z najważniejszych zespołów
polskich lat 90. Twórczość grupy, kierowanej przez utalentowanego
neurologa Kubę Sienkiewicza, nie każdemu musi przypaść do gustu.
Jednych będą drażniły teksty – dalekie od banału, ale
niekoniecznie w strawnym kierunku – gdy inni, doceniając poetykę
tekstów, poczują się odrzuceni prostą muzyką, zlokalizowaną
gdzieś na przecięciu rocka i piosenki studenckiej czy czegoś w tym
rodzaju, albo niezbyt wyczynowym głosem Sienkiewicza, momentami
popadającym w beczenie. Mimo wszystko jest to grupa o wyraźnym
stylu i utrwalonym legowisku w pejzażu polskiego rocka lat 90., tej
epoki dzikiego kapitalizmu, zachłyśnięcia Zachodem, lat barwnych i
przaśnych jednocześnie. Zarazem jest to zespół bardzo warszawski,
którego piosenki są pełne tamtejszego geniusa lociego. No i
jeszcze dochodzi walor nostalgiczny – Co ty tutaj robisz i
wiele innych kawałków silnie mi się kojarzy z dzieciństwem.
W New Sączu wpadł mi w ręce dwupłytowy wybór
głównych hitów zespołu. Jak wiadomo, uznaję składanki tylko w
przypadkach, gdy nie zamierzam lub nie przewiduję zdobycia
większości albumów danego zespołu, albo gdy wnoszą one coś
nowego. Stare jak nowe spełniają oba warunki, bo przeboje
Elektrycznych Gitar zostały tu nagrane na nowo (grupa nie mogła się
dogadać z właścicielem praw do jej pierwszych płyt). Wyjątek
stanowi 6 piosenek z trzech najnowszych (wówczas) albumów grupy.
Sienkiewiczowi, który jest wokalistą, gitarzystą i autorem
zdecydowanej większości materiału, towarzyszą weterani:
klawiszowiec Piotr Łojek (współautor mniejszej części
materiału), uznany warszawski saksofonista Aleksander Korecki,
perkusista Leon Paduch i basista Tomasz Grochowalski (dawniej we
wczesnym Closterkellerze) oraz muzyk o krótszym stażu,
gitarzysta Jacek Wąsowski.
Muzycznie jest to oczywiście dość prosty materiał,
ale nie da się ukryć, że melodyjny, a i teksty są
charakterystyczne, pełne zapamiętywalnych szlagwortów. Dużo do
powiedzenia ma Korecki – z muzyki Elektrycznych Gitar jego partie
saksofonu zapamiętuje się lepiej niż… same gitary. Ale solówki
gitarowe, o nieco knopflerowskim posmaku, też się czasem pojawiają.
Zestaw obejmuje zarówno hity, które znam i lubię, jak
i te, za którymi przepadam mniej (Dzieci wybiegły, Wytrąciłaś,
Noś długie włosy), i w ogóle te wszystkie stałe fragmenty
gry typu Jestem z miasta albo Człowiek z liściem.
Wytrąciłaś jest zresztą lepsze od oryginału – w
pierwotnej wersji denerwowało mnie, że Sienkiewicz stara się
śpiewać “ra ta tam…” z większą emocją niż sam właściwy
tekst. Nie brakuje surrealistycznych Głów L. o nieco
rosyjskim klimacie, inspirowanych zresztą malarstwem Salvadora Dali
– przy tym w wersji z lekko uwspółcześnionym tekstem, zwraca też
uwagę solo organowe z pogranicza The Doors i P.I. Czajkowskiego.
Spokojniejszy Spokój grabarza też ma w sobie coś jakby
rosyjskiego, a ściślej – bardowskiego. Jest przykład, że
sympatyczny pan doktor może czasem rzucić brzydkim słowem albo
kilkoma (Wszystko ch. – tu z kolejną solówą saksofonu).
Skoro mowa o piosenkach kontrowersyjnych, mamy również Ona jest
pedałem Łojka – pomimo szokującego tytułu raczej przychylny
wobec osoby nieheterycznej, w sumie to chyba rzecz o coming oucie
i reakcjach na niego, a w każdym razie taka jest moja
interpretacja enigmatycznego jak zwykle tekstu. Jest swingujący Nie
pij Piotrek, z finałowym “Jawohl, jawohl, ich liebe Alkohol”
(chyba pożyczka od jakiegoś węgierskiego zespołu, ale bariera
językowa nie pozwoliła mi ustalić, kto był pierwszy). No i
oczywiście Kiler z filmu Juliusza Machulskiego pod tym samym
tytułem oraz Co powie Ryba, promujący jego sekwel Kiler-ów
2-óch (zachowano pisownię oryginału) – choć w tym ostatnim
przypadku nowa wersja wyraźnie ustępuje pierwotnej. Na finał
pierwszej płyty pojawia się równie słynne To koniec, choć
jeszcze lepszy efekt czyniłoby na zakończenie całego zestawu.
A co z późniejszymi utworami? Choć Elektryczne nie
pojawiają się już w mediach tak często jak ongiś, nadal potrafią
tworzyć wpadające w ucho piosenki w charakterystycznym stylu, takie
jak regałowate Nie urosnę (z przelotnym cytatem z Poloneza
A-dur Chopina) czy jeden z moich ulubionych utworów w ich
dorobku – Kto ma klucze. Za to elektroniczno-funkowaty Nic
mnie nie rusza wyraźnie odstaje od reszty. Dwie piosenki
reprezentują album Historia, na którym Sienkiewicz sięgnął
po tematykę – jak łatwo zgadnąć – historyczną: Dywizjon
303, bardziej o tym, jak Polakom odmówiono udziału w defiladzie
zwycięstwa w Wielkiej Brytanii i zresztą jednak nieco banalny
muzycznie, co trochę rekompensuje “irlandzka” mandolina w
refrenie. Ciekawiej wypada Był NZS, z tekstem zbudowanym
w całości z peerelowskiej nowomowy. Wrzucony na finał
Ostatni raz, posępny i napędzany riffem sekcji dętej, z
jakiegoś powodu kojarzy mi się z późnym T.Love.
W książeczce nie tylko zreprodukowane zostały
wszystkie teksty, ale dodatkowo pojawia się masa archiwalnych zdjęć
oraz dwa teksty wspominkowe, jeden z nich pióra kolegi Sienkiewicza
ze studiów, także lekarza parającego się muzyką – Mirosława
Jędrasa, szerzej znanego jako Zacier.
Problem ze składankami hitów polega na tym, że
właściwie każdy może uznać je według własnych kryteriów za
niekompletne. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby zamiast Spokoju
grabarza czy Wyszków tonie w zestawie pojawiły się
Serce jak pies (przeróbka Let Me Roll It Paula
McCartneya), Idę do pracy albo Napady – rzadki
przypadek łączenia przez Sienkiewicza obu zajęć w postaci
piosenki o padaczce skroniowej.
DDT, Propawszyj biez wiesti,
2005
Następna płyta przyszła do mnie aż z Kijowa, ale
zespół jest rosyjski: założony w baszkirskiej Ufie (“We all
live in Ufa! Bes jaszajbes Ufada!” – śpiewali w początkach
kariery), później przeprowadził się do Leningradu, a stamtąd –
do Petersburga. Ten konkretny album był w Pitrze nagrywany, ale
miksowany właśnie w Kijowie.
Niektóre klasyczne zespoły rosyjskiego rocka z lat 80.
wydają się kontynuacją tradycji rosyjskich bardów – w tym
sensie, że centralną postacią jest tu wokalista-poeta, będący
autorem wszystkich tekstów, którego wizjom pełnym oryginalnej
symboliki podporządkowany jest cały przekaz grupy. Tak jest w
Akwarium z Borisem Grebienszczikowem, w Alisie z Konstantinem
Kinczewem, i nie inaczej, rzecz jasna, z DDT, którego lider,
Jurij Julianowicz Szewczuk, nawet wyglądem bardziej przypomina barda
niż rockmana – w wielkich okularach i z gęstą brodą (dziś już
bez niej, ale za to włosy nieco dłuższe). Jak na barda przystało,
ma on też zwyczaj akompaniować sobie na gitarze akustycznej, czego
na tym akurat albumie nie robi. Szewczuk osiąga zresztą poziomy
bezkompromisowości artystycznej, o jakiej polscy rockowi buntownicy
mogą tylko marzyć: otwarcie krytykuje Putina, sprzeciwia się
wojnom prowadzonym przez Rosję i bezsensownej utracie życia
poborowych, jeździł do Czeczenii nagrywać reportaże z wojny, a
nawet wdał się w ostrą bijatykę z Filippem Kirkorowem, królem
estradowego kiczu Federacji.
Propawszyj biez wiesti to album nieco odbiegający
od dawnego brzmienia DDT, jak również pierwszy, który powstał bez
udziału skrzypka Nikity Zajcewa, pięć lat wcześniej zmarłego
podczas próby. Za konsoletą zasiadł Igor Tichomirow, wcześniej
basista grupy, a jeszcze wcześniej – członek legendarnej formacji
Kino.
Dominantą tej płyty jest połączenie tradycji i
nowoczesności. Tę drugą reprezentuje elektronika: brzmienie
niektórych utworów jest wręcz industrialne. Początek singlowego
W boj wali wprost między oczy, a dalej agresywną
elektronikę wspierają agresywne riffy gitarowe. Pierwiastek folkowy
wprowadza najczęściej ludowy backwokal Tatjany Koczerginy i Olgi
Czernikowej. Oba elementy przeważnie występują razem.
Ogólnie mówiąc, album nie jest najłatwiejszy w
odbiorze, już od pierwszego utworu Mog by: monotonny rytm,
jednolity, burdonowy akompaniament, żeńskie lamentacje,
melorecytacja Szewczuka – wszystko to wprowadza nerwowy nastrój
wyczekiwania, jak gdyby na sygnał do ataku… W pewnej chwili
napięcie eksploduje. Jeśli ktoś dotąd kojarzył DDT tylko z
melancholijnymi hitami w rodzaju W posledniuju osień, to
gotów dostać PTSD. W podobny sposób zrobiona jest Zwiezda
– też siedmiominutowa, ale jeszcze bardziej intensywna, z jeszcze
większą dawką industrialu i antywojennym tekstem. Skojarzenia
biegną automatycznie: zimno, ciemna noc rozświetlana smugami
automatu, brudne od ziemi ręce kurczowo ściskają chłodne
okładziny AK-74… Zwiezda różni się jednak od Mog by
nokautującym refrenem, do którego co prawda prowadzi “droga
przez mękę”.
Oczywiście nie byłoby porządnego DDT bez eleganckich,
pełnych rosyjskiej melancholii ballad, takich jak tytułowy
Propawszyj bez wiesti. Według rozpowszechnionej teorii
(niepotwierdzonej przez Szewczuka, który mówił ogólnie o ludziach
zagubionych życiowo) adresatem lirycznym jest współzałożyciel
zespołu, gitarzysta Władimir Sigaczow, którego losy po 1993 r.
pozostają nieznane. W ten sposób Propawszyj byłby więc
rosyjskim odpowiednikiem Shine On You Crazy Diamond. Oczywiście
pod względem tekstowym, bo muzycznie to zupełnie inna bajka: utwór
o tradycyjnej strukturze, z fortepianowym akompaniamentem, smyczkami
i wyjątkowo okazale brzmiącym żeńskim chórem w refrenie. Ten
kawałek trochę mi się już opatrzył, bo słuchałem go dużo,
więc w tej sytuacji moim ulubionym utworem na płycie pozostaje Adam
i Jewa.
Delikatniejsze utwory zresztą dominują, choć
skupienie czadów wokół początku płyty sprawia wrażenie, jakby
była ona wyjątkowo bezlitosna. Tymczasem Niebo nad ozierom
to zasadniczo Szewczuk solo z gitarą akustyczną, z delikatnym
dodatkiem orkiestry. Kontrriewolucya wcale nie nawiązuje
muzycznie do dawnego, powstałego jeszcze za ZSRR utworu Riewolucya.
Mamy tu elektroniczny beat, brzmienia orkiestrowe i solo na trąbce
(Iwan Wasiljew), a w dodatku w jednym z wersów pojawiają się “Che
Guevara, Voltaire, Harry Potter i Lenin”. Pomiędzy obydwoma
biegunami mieszczą się kawałki w średnim tempie. Ponimajuszczieje
sierdce zawiera gościnny udział Andrieja Szepielowa na gitarze
dobro. Dym ma jednostajną, podelektronizowaną sekcję
rytmiczną – trip-hop czy co? – a od pewnego momentu
wchodzi mizmar, arabska szałamaja, na której gra klawiszowiec
Konstantin Szumajłow. Najbardziej beztroski z całego jest
zestawu 25, choć i tam refren ma w sobie rosyjską rzewność.
Na finał pojawia się Russkij rok –
turpistyczne epitafium dla rosyjskiego rocka, pogrzebanego przez
apostołów tandety. Ten jedenastominutowy utwór poraża monotonią.
Zaczyna się od żeńskiego lamentu i diabelskich śpiewów
krtaniowych, a potem Jurij Julianowicz, niczym szaman XXI wieku, wali
jednostajnie w elektroniczny bęben (do którego z czasem dołączają
groźne werble), rozwijając swą opowieść o pogrzebie rocka. Efekt
kojarzy mi się trochę z nazarethową wersją The Ballad of
Hollis Brown Dylana, a trochę z Wielkim tańcem Kultu.
Jest totalnie dołujący i już człowiek zamierza porzucić wszelką
nadzieję, gdy wtem błędne koło przerywa krzyk Szewczuka: Priwiet
s togo swieta!, trwający bite 21 sekund, rozpoczynający
gitarowo-organowy “odlot w zaświaty”.
Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń