W ramach odpoczynku
wybrałem się niedawno z małżonką do Krynicy. Trzeba tu zauważyć,
że jest w Polsce Krynica Morska i położona w górach Krynica-Zdrój
(KZ – nie mylić z Kazachstanem), nie ma za to w zasadzie miasta o
nazwie Krynica Górska.
Tak
się pozytywnie złożyło, że z miasta Cz. mielimy bezpośrednie
połączenie kolejowe: przez Miechów, Kraków, Tarnów i kilka
innych miejscowości na „-ów”. Pociąg był klimatyzowany, a
więc nic nas nie przygotowało na niewiarygodną hicę, jaką
zastaliśmy w Krynicy. Musiało być kole trzydziestu stopni,
powietrze wydawało się płynne, a słońce stawiało pytanie,
dlaczego na drogę do czytania wziąłem coś Stephena Kinga, a nie
Franka Herberta.
Kiedy
wylądowaliśmy na dworcu, okazał się on bezładem i pustkowiem.
Kasy nieczynne, żywej duszy w zasięgu wzroku, poza innymi
pasażerami i patrolem policji. Nawet taksówki wyglądały jakoś
tak leniwie i pojawiały się raz na jakiś czas, jakby taksiarze z
góry wiedzieli, że na dworcu nic się nie zdarzy. W końcu jednak
jakaś przyjechała i udaliśmy się do willi nieopodal centralnego
skrzyżowania Krynicy. Standard całkiem niezły: pokój z łazienką,
stały internet bezprzewodowy, wspólna kuchnia na korytarzu, kawałek
balkonu, a z niego widok na góry. Po wstępnym rozpakowaniu klamotów
wybraliśmy się na zwiad.
Kiedyś w tym miejscu znajdował się szpital. |
Krynica
zbudowana jest wokół głównych ulic: Pułaskiego, Piłsudskiego i
ciągu biegnących mniej więcej równolegle: Kościuszki, Zdrojowej,
Bulwarów Dietla oraz alei Nowotarskiego, a także w dolinie
Kryniczanki. Najpierw trzeba było coś zjeść, więc poszliśmy
na piccę do lokalu dość umiarkowanej jakości, gdzie 34 cm
uchodziło za dużą średnicę. Potem nastąpiła eksploracja w
kierunku południowym. Równolegle do ul. Zdrojowej biegnie
główny deptak, na którym roją się turyści i miejscowi. Stoją
wzdłuż niego wille i pensjonaty, niektóre z nich są świetnymi
egzemplarzami architektury drewnianej, a w środku restauracje, bary,
sklepy... W pewnym momencie deptak rozrasta się do placu, wokół
którego stoją główne budynki uzdrowiska: Stary Dom Zdrojowy z
kawiarnią „Prezydencką”, Nowy Dom Zdrojowy z wieloma sklepami,
w tym księgarnią i oscypkarnią, albo Stare Łazienki
Mineralne, gdzie proponują liczne zabiegi, łącznie z niesławnym
badaniem żywej kropli krwi. No i jest oczywiście Stara Pijalnia –
z zewnątrz szkło i metal, w środku oranżeria i ściany z palonego
szkła. Pomiędzy nią a Nowym Domem mieści się jeszcze muszla
klozetowa koncertowa, sam plac często służy jako
miejsce wszelkich imprez masowych.
Przedłużeniem
deptaka w linii prostej, a ul. Zdrojowej w linii krzywej, jest ul.
Kraszewskiego, główna aorta ku południowi, na Jaworzynę, Muszynę
i jeszcze dalej. W czasie naszego pobytu znajdowała się akurat w
remoncie. Powodowało to spore utrudnienia w komunikacji, wprowadzono
bowiem ruch wahadłowy i autobusy bez przerwy się spóźniały. Mimo
to poszliśmy na spacer i w tamtą stronę, bo ruch pieszy był
mniej utrudniony niż kołowy. Na Kraszewskiego najpierw widzieliśmy
kluczową lokację w postaci pasażu handlowego z drogerią,
supermarketem i bankomatem, potem mniejsze sklepy, a potem już tylko
domy mieszkalne i krzaki…
Budynek z dawnych czasów. |
Aby
nie wracać w pylistym gorącu wzdłuż robót drogowych, odbiliśmy
w bok i mniejszymi ulicami, a także bulwarkiem
nad Kryniczanką, przedostaliśmy się do dworca kolejowego. Ani
na nim, ani w klitce po drugiej stronie ulicy, robiącej za kasę
biletową PKS, nie dało się dowiedzieć nic konkretnego na temat
połączeń, a już zwłaszcza, gdy chodziło o podróż do
Bardyjowa.
Całkiem pusta. Pewnie dla tych chrześcijan, którzy czytają tylko Biblię. |
Warto
wspomnieć o najważniejszych patronach Krynicy. Na pierwszym miejscu
znajduje się niewątpliwie wybitny malarz naiwny Epifan Drowniak,
bardziej znany jako Nikifor Krynicki albo po prostu Nikifor. Nasza
kwatera znajdowała się nieopodal murku, na którym lubił siadywać
i malować. Nieco dalej, naprzeciw stacji kolejki linowo-torowej
na Górę Parkową – postawiony w 2005
pomnik Nikifora z psem. Chcieliśmy sobie zrobić z nim zdjęcie, ale
nie było to łatwe, bo jest on ciągle oblężony. Podjęliśmy
zatem próbę następnego dnia rankiem, gdy jeszcze tłumy nie
wyległy na miasto – ale to się też nie udało, bo o tej porze
dla odmiany mieliśmy pod światło. Z kolei w urokliwej
niebieskiej willi „Romanówka” urządzono Muzeum Nikifora.
Poszliśmy tam w niedzielę, ze względu na wstęp wolny.
Ekspozycja obejmuje mnóstwo zdjęć, niektóre rysunki artysty,
sporo jego rzeczy osobistych, a także afisze – jeden informował o
wystawie malarstwa „Jana Nikifora”.
Drugą
ważną postacią w historii miasta był Jan Kiepura. Na Pułaskiego
stoi postawiony przezeń pensjonat „Patria”, na Piłsudskiego –
pomnik śpiewaka, a w Nowej Pijalni odbywa się latem festiwal jego
imienia. No i nie bez znaczenia dla dziejów Krynicy był dr Józef
Dietl, wybitny lekarz i prezydent Krakowa, który mocno to
uzdrowisko upromował.
Jan Kiepur, ten słynny śpiewak, o którego była wojna w Izraelu |
Kromie tego z Krynicy
pochodzi jedna z wdechowych postaci regionu częstochowskiego, Piotr
van der Coghen – przez dwie kadencje poseł Platformy, ale, co
ważniejsze, wcześniej założyciel i wieloletni dyrektor
Jurajskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, a później
Jurajskiej Grupy GOPR. Natomiast ze znanych rockmanów mieszka tu
Püdel Düpą. Dostał on kiedyś plugawy anonim od kuracjusza, w
którym fanatyczną nienawiść na tle religijnym wzbudziły odgłosy
naprawiania płotu w Niedzielę Palmową. Anonim ten został
wykorzystany in extenso jako tekst utworu Püdelsów List
(Będziesz potępiony).
Adam Mickiewicz, słynna białoruska poetka. |
Jeżeli chodzi o
sytuację gastronomiczną, baza w mieście jest dość szeroka.
Wprawdzie pierwszego dnia poszliśmy do pierwszej lepszej piccarni,
ale potem wyszukiwaliśmy knajpy z większą uwagą. Któregoś
dnia, na przykład, zjedliśmy najpierw obiad w restauracji „Dwóch
Świętych” w wypasionej międzywojennej willi, gdzie z głośników
leciał Joe Cocker, a potem deser w „Zajeździe u Krakowiaka”,
góralskiej knajpie koło Hawany, na drugim brzegu Kryniczanki. Tam
zaś grało góralo-polo.
"Obrońcom-Zwycięzcom" by Bronisław Chromy. Te skrzydła są z taśm amunicyjnych! |
Na
naszej gastronomicznej mapie pojawiała się też kilka razy
„Węgierska Korona”, urządzona w zabytkowej drewnianej willi, a
częściowo w jej przybudówce. Wystrój tego lokalu stanowi
rozwieszony na ścianach zabytkowy sprzęt narciarski, zaś rolę
sceny, na której występują zespoły muzyczne, pełni zaadaptowana
zabytkowa ciężarówka.
Będzie to chyba Ford? |
Na
deserowe naleśniki chodziliśmy często do kawiarni „Maleńka”.
Dobre były, tylko że w „Maleńkiej” nie można płacić kartą,
a toaleta nie znajduje się w samym lokalu, a na końcu obleśnego
zaułka przy willi, gdzie mieści się zaplecze gospodarcze.
Porcja naleśnigów - nie taka znowu "Maleńka". |
Najsłynniejszą knajpą
w mieście, służącą jako punkt orientacyjny, pozostaje „Hawana”,
mieszcząca się w burym peerelowskim pawilonie po północnej
stronie miasta. Legenda głosi, że był tam raz – i to na samym
otwarciu – Fidel Castro.
Jak wulkan gorąca, ne? |
My nie byliśmy, bo
otwierają ją dopiero wieczorem i toczy się tam dancingi, ale w tym
samym budynku znajdują się jeszcze dwa inne lokale, które
nawiedziliśmy. Obiad zdarzyło nam się jeść w „Oberży
Swojskie Jadło”, a deser kilka razy w położonej piętro niżej
„Karczmie nad Kryniczanką”, gdzie zamiast naleśników z dżemem
dali nam z nutellą, ale były na tyle dobre, że nie urządziliśmy
karczemnej awantury. Muzyka była ogólnie neogóralska: od
góralo-polo, przez Golców i Brathanków, po Trebunie-Tutki i
niestety Zakopower. Podobnie wystrój: różnokolorowe chusty pod
sufitem, drewniane rzeźby na ścianach. Oprócz gastronomii budynek "Hawany" zawiera jeszcze inne lokale.
Warto
też wspomnieć o pijalni, gdzie poszliśmy chłonąć uzdrowiskowy
klimat i patrzyć na cieplarniane rośliny. Jak podaje tablica
informacyjna, woda „Zuber” łagodzi nieprzyjemne efekty nadużycia
alkoholu. Najpierw więc idziemy do baru, położonego na tym samym
piętrze, a potem łagodzimy efekty wypiciem wody.
W
Krynicy nie brak artystów ulicznych. Najbardziej rzucał się w oczy
ukraiński kwartet ludowy, występujący zwykle na skwerze koło
pijalni: dwie panie w czerwonych spódnicach i haftowanych bluzkach
śpiewały, dwaj panowie w wyszywanych soroczkach grali – jeden na
sopiłce, drugi na harmonii. To znów mijaliśmy trio
tradycyjno-jazzowe, chyba też z Ukrainy. Trzeciego dnia, po naszym
powrocie z Muszyny, na deptaku siedział na krzesełku facet
śpiewający z gitarą rosyjskie romanse i pieśni błatne.
Podobno był to Lech Dyblik, pamiętny diaboł z Wieśmina.
Wśród ulicznych muzyków zwracał też uwagę akordeonista
siekający „Marsz turecki” Moccarta.
Do
atrakcji turystycznych należy Muzeum Zabawek, zlokalizowane w jednym
ze skrzydeł Nowych Łazienek Mineralnych, nieopodal naszej kwatery.
Jest może nie za duże, ale rozmaitość eksponatów jest ogromna.
Są samochodziki i kolejki (jedna nawet interaktywna), rozmaite
zestawy klocków lego, żołnierzyki, gry planszowe, napędzana
oryginalnie parą zabawka z pracującymi rzemieślnikami, mnóstwo
pluszowych misiów… Jeszcze więcej lalek: plastikowe wyroby
polskich spółdzielni zabawkarskich oraz różne modele Barbie.
„You Are My Heart You Are My Soul” |
Najbardziej
podobały mi się lalki sprzed stu lat, wykonane prawdopodobnie z
biskwitu czy z porcelany, w starannie wykonanych ubrankach. Główną
atrakcję stanowiły jednak ich miny, wahające się od „masz jakiś
problem?” do upiornej laleczki Chucky.
Nie
zabrakło też zabawek ery cyfrowej: w jednej z gablot widniały
archaiczne komputery typu Atari XE czy Commodore 64, a wraz z nimi –
gry na kasetach, prawdopodobnie pochodzące z giełdy, bo z bykami w
tytułach.
Klimat
ogólnie był gorący, więc bez kremu przeciwsłonecznego się nie
obeszło. Za to już drugiego dnia popołedniu przydarzyła się
burza z ulewą. Deszcz lał tak gęsto, że z naszego balkonu
momentami nie było widać gór. Piękny widok!
Skoro mowa o górach,
wypadało zdobyć jakiś szczyt, a było to najłatwiejsze do
osiągnięcia w przypadku dwóch krynickich wzniesień, na które
jeździły kolejki. Na pierwszy ogień, piątego dnia wczasów,
poszła Góra Parkowa, bo była bliżej, parę minut od chałpy. Jest
ona nie za wysoka, a wjeżdża się kolejką linowo-torową. Wagoniki
jeżdżą wahadłowo: jeden w górę, drugi w dół, mając do
dyspozycji jeden tor z mijanką pośrodku. Tym razem, inaczej niż w
1996 r., na torach nie siedziała żadna wiewiórka.
Ze
szczytu Góry Parkowej – zwanej tak, ponieważ jej tereny, w dużej
mierze zalesione, należą do parku uzdrowiskowego – rozciągają
się interesujące widoki na miasto i góry. Na samej górze są
także trasy spacerowe, zjeżdżalnia, parę punktów
gastronomicznych…
…i budki z pamiątkami, gdzie można kupić tradycyjne ciupagi. |
Kiedy
zjechaliśmy na dół, okazało się, że na placu przed
pijalnią odbywa się festyn z okazji Dnia Ratownika
Górskiego – a więc pokazy sprzętu ratowniczego, psy służbowe,
kiermasz z rozmaitymi wyrobami lokalnymi i innymi.
Stojak do pieczenia nad ogniskiem niedzielnych turystów, którym się wydaje, że GOPR to taksówka. |
Drugi
szczyt, Jaworzynę Krynicką, zdobyliśmy dziewiątego dnia. Na górę
jeździ kolejka gondolowa, jest też wyciąg krzesełkowy, a kto
odważny, może próbować pieszo. Tłumaczenia napisów na stacji i
w gondolach są takie se, sama gondola zajmuje zaś 4 osoby. Przy
dużym obłożeniu gondole się nie zatrzymują (jedynie zwalniają),
więc trzeba wsiadać w biegu. Warto też zauważyć, że możliwe
jest kupienie wspólnego biletu na obie kolejki w obie strony
(ważnego chyba przez 6 dni), co wychodzi taniej niż kupowanie
osobnych biletów na każdy przejazd.
I teraz biegiem, a to odjedzie! |
Widok
ze szczytu Jaworzyny rozciąga się jeszcze lepszy niż z Góry
Parkowej, a byłoby jeszcze wspanialej, gdybyśmy trafili na lepszą
pogodę – tego dnia powietrze nie było dość przejrzyste i dalsze
okolice zdawały się skryte za mgłą.
Infrastruktura
na szczycie obejmowała kilka restauracji, maszt oblepiony jakimiś
ustrojstwami, stok narciarski z orczykami oraz trasy wycieczkowe, a
także parę plastikowych niedźwiedzi. Za jedną z knajp odkryłem
przycupnięty samotny ratrak o wdzięcznej nazwie PistenBully (w
wolnym tłumaczeniu: „łobuz torów zjazdowych”).
W czasie pobytu nie
siedzieliśmy wyłącznie w Krynicy. Skorzystaliśmy z oferty
lokalnego oddziału PTTK, organizującego szereg rozmaitych
wycieczek. Już czwartego dnia ruszyliśmy zatem autokarem spod
„Hawany” do Niedzicy (nie mylić z Nidzicą, która leży w
zupełnie innej części Polski). Droga wiodła przez Slovensko, bo
tak było bliżej. Droga wiodła przez Spisz: mijaliśmy zamek w
Lubowli oraz Gniazda (Hniezdne),
gdzie ma siedzibę Nestville, główny
producent słowackiej whisky. W samej Niedzicy oczywiście
główną atrakcją byłz zamek Dunajec, część dawnej sieci
warowni pogranicznych Królestwa Węgier. Z drugiego brzegu rzeki
patrzy ku niemu – ongiś po polskiej stronie granicy, dziś
zrujnowany – zamek w Czorsztynie.
*motyw smyczkowy z Janosika* |
Po zamkowych
pomieszczeniach oprowadzała nas przewodniczka o świdrująco wysokim
głosie. Pokazała zarówno komnaty mieszkalne, jak i lochy, w
których rzekomo siedział kiedyś sam Dżejnosik. Zresztą w tych
samych pomieszczeniach kręcono również sceny więzienne w
kultowym, choć niemającym nic wspólnego z historycznym zbójnikiem,
serialu Jerzego Passendorfera.
- Panie, a te narzędzia tortur to autentyczne? - Jasne, to prawdziwe rekwizyty z kręcenia serialu. |
Przez
cały okres zwiedzania przewodniczka ani słowem się nie zająknęła
o słynnej sprawie Inków z Niedzicy – o tym opowiedział
dopiero w drodze powrotnej nasz przewodnik w autokarze. Uraczyła nas
natomiast kompletnie zmyśloną opowieścią o Brunhildzie i
Bolesławie, która najwyraźniej miała stanowić cover-up pobytu
2Paca na niedzickim zamku. Po zwiedzeniu zasadniczej części zabytku
zajrzeliśmy jeszcze do zamkowej wozowni. Na terenie nie widziałem
jednak zauważonej przeze mnie 21 lat temu kawiarni „Brunchilda”
(ale za to teraz wiem, skąd nazwa).
Wygląda na to, że na zamku w Niedzicy bywali nie tylko Inkowie, ale i Maorysi. |
Kolejny
punkt wycieczki stanowił rejs statkiem po Jeziorze Czorsztyńskim,
pomiędzy dwoma zamkami. Puszczona z taśmy przewodniczka usypiającym
głosem poinformowała nas, że jest to „akwen wodny imieniem
Gabriela Narutowicza”. Odpływaliśmy z kamienistej plaży, która
budziła we mnie mgliste skojarzenia z Azją Południowo-Wschodnią.
Powietrze było na tyle przejrzyste, że w pewnym momencie zobaczyłem
Tatry.
Ruina Czorsztyna |
Finałowym akcentem wycieczki był spacer po czorsztyńskiej
zaporze wodnej. Następnie wróciliśmy do Krynicy, znowu przez
Słowaczyznę, mijając po drodze przystań, z której odbywają się
spływy tratwami po przełomie Dunajca. Ponad dwie dekady temu także
zdarzyło mi się tamtędy płynąć, tyle że po polskiej stronie,
ze Sromowiec Niżnych.
Po
powrocie z Niedzicy po raz pierwszy spotkaliśmy kota w okolicy
naszej kwatery. Był majestatyczny, długowłosy i biały z szarym
ogonem. W następnych dniach pojawił się jeszcze kilkakrotnie młody
pręgowany i nieco starszy czarny. W sąsiedniej willi mieszkały też
dwa ogromne sznaucery, które lubiły oszczekiwać przechodzących,
zwłaszcza kiedy szło się do śmietnika, położonego tuż przy ich
płocie.
Po
raz drugi z usług PTTK skorzystaliśmy ósmego dnia. Wówczas, dla
odmiany, pojechaliśmy już bezpośrednio na Słowację – do
Bardiowa. Towarzyszył nam przewodnik o wyglądzie zdeklasowanego
inteligenta, jowialny i z poczuciem humoru, ale mocno ględzący. W
samym mieście zwiedzaliśmy głównie zabytkowy rynek o gotyckiej
zabudowie, ratusz, a w szczególności monumentalną katedrę św.
Idziego, od niedawna noszącą honorowe miano bazyliki.
Znajdują się tam liczne przykłady wypasionej sztuki sakralnej, w
tym dryptyki i ołtarz, a niektóre z nich zostały nawet stworzone
przez Wita Stwosza. Bardiów słynął też ze szkoły katowskiej o
europejskiej renomie. W kościele rektor szkoły zajmował ozdobne
stalle w samym
prezbiterium, czyli bliżej ołtarza niż rajcy miejscy. Za to inni
profesorowie oraz studenci mieli zarezerwowane miejsca pod chórem,
praktycznie tuż pod drzwiami kościoła. W bardyjowskim rynku
znajduje się też współczesna rzeźba kata z pieńkiem, z którą
można sobie zrobić odpowiednie zdjęcie. Po zwiedzaniu było trochę
czasu wolnego, aby iść na lody, do toalety itp. Szukałem miejsca,
w którym można by zdobyć słowackie płyty, no nie znalazłem. Za
to kupiłem sobie fujarkę.
Następnym
przystankiem były Bardejovske Kupele – dzielnica uzdrowiskowa. W
czasie spaceru zobaczyliśmy m.in. chałpę Aleksandra I i cesarzowej
Sissi. Tymczasem ukraiński kwartet, w poprzednich dniach występujący
na placu w Krynicy, przyjechał tego dnia także i do Bardiowa.
Lousie Translation. |
Bez pomocy biura
podróży, na własną rękę, pojechaliśmy już trzeciego dnia do
Muszyny. Miasteczko jest mniejsze od Krynicy i bardziej
prowincjonalne, ale i ono cieszy się sławą uzdrowiska.
Remiza. |
Zapoznawszy
się z rynkiem i jego zabytkowymi kapliczkami, poszliśmy szukać
Ogrodów Sensorycznych. W tym celu trzeba było przekroczyć szeroki
nurt Popradu i wspiąć się pod górę, obok jednego z dominujących
nad miastem sanatoriów. Na szczycie wije się spacerowy szlak, wokół
którego rozstawione są architektoniczno-roślinne instalacje mające
apelować do różnych zmysłów ludzkich. Jak trafiają, tak
trafiają – na ogród zapachowy, przykładowo, wybraliśmy zbyt
późną porę, kiedy kwiaty już przekwitły. Trzeba jednak
przyznać, że spacer jest bardzo odprężający, a widoki na Muszynę
i okolicę roztaczają się wysoce malownicze, szczególnie z wieży
widokowej.
Obiad
– kurczaka z pieczonymi kartoflami – jedliśmy tego dnia w
„Grzybie”, knajpie o imażu motocyklowym, gdzie kibel był
wytapetowany stronami „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” z lat
30.
Całkiem kulturalny kibel. |
Drugi
raz wyskoczyliśmy do Muszyny szóstego dnia, po zwiedzeniu muzeum
Nikifora i po obiedzie. Busem jechała z nami grupa dziesięciu
mężczyzn w wieku dwudziestu kilku lat, wyglądali na jakichś
sportowców. Całą drogę dowcipkowali, wymieniali się docinkami,
rechotali donośnie. Poczułem się jak w jednym z tych opek o
idolach, w których zawodnicy zachowują się jak totalna bimbaza.
Tej, Florian, ale oddziel najpierw to, co się pali, od tego, co się nie pali! |
Tym
razem zwiedziliśmy położone obok kościoła ogrody biblijne, gdzie
znajdowały się rzeźby i podobne instalacje nawiązujące do Pisma:
rozstąpione fale Morza Czerwonego, miedziany wąż, Nowa Jerozolima,
a także niektóre znane z Biblii rośliny.
Oweczka! |
Na
deser wpadliśmy do kawiarni „Szarotka”, najbardziej
inteligencko-artystycznej knajpy w gminie. Na wystrój składają się
regały z książkami i dwa fortepiany (stołowy i pianino), na
ścianach wiszą też wiersze zaprzyjaźnionych poetek. Kawiarnia
istnieje od 1963 roku i bywał w niej nawet Edward Stachura.
Nie mogło się
oczywiście obejść bez wizyty w mieście eks-wojewódzkim – Nowym
Sączu. Udaliśmy się tam dnia siódmego, choć wtedy akurat przez
cały dzień padało. Zastanawiało mnie, jak zmieniło się miasto
przez ostatnie 21 lat. I cóż? Od razu rozpoznałem ratusz i
deptak (ul. Jagiellońską). Pod Dębem Wolności, posadzonym w 1918
r., pojawił się drugi głaz, upamiętniający Jana Pawła II.
Pomnik papieża wyrósł też koło ratusza. Synagoga, w której
dawniej była ekspozycja muzealna (mój pierwszy tak bliski kontakt z
fizycznymi zabytkami kultury żydowskiej), teraz jest tohu we bohu –
zamknięta na cztery spusty, nad drzwiami straszy wyblakłe miejsce
po tabliczce z orłem.
Były synagon. |
Pomimo funduszy
europejskich zamek królewski nadal pozostaje ruiną, ale naprzeciwko
niego, po drugiej stronie drogi, rozpościera się ogromny budynek
firmy lodziarskiej „Koral”. 21 lat temu było to lokalne
przedsiębiorstwo, którego lody dostępne były tylko w górach, a
niektóre (np. „Ufolód”) straszyły koślawymi rysunkami na
opakowaniach. Dziś – potentat na skalę krajową.
Imperium. |
Obiad jedliśmy wówczas
w „Ratuszowej”, zlokalizowanej w piwnicy ratusza: do obiadu piłem
prawdziwy kwas chlebowy, a z głośnika dobiegała muzyka The Band
(The Night They Drove Old Dixie Down) i Marvin Gaye.
R.A. Tusz |
Kiedy w połowie lat 90.
jeździłem w Beskidy na wakacje, oprogramowanie
komputerowe nie wszędzie jeszcze miało polskie znaki. Sprawiało
to, że rozkład PKS na wiejskich przystankach zawierał rubrykę
NOWY SACZ (jakiś znudzony podróżny wstawiał tam jeszcze R).
Dwadzieścia parę lat później, jak widzę choćby na plakatach w
komunikacji miejskiej – mimo powszechnej dostępności polskich
fontów niektórzy jednak wolą formę „Nowy Sacz”.
Po raz drugi do New
Sącza udaliśmy się dziesiątego dnia wczasów. Tym razem punktem
zasadniczym był długi spacer ulicą Lwowską do Galerii Trzy
Korony, gdzie zdobyłem dwupłytowy zestaw Elektrycznych Gitar Stare
jak nowe. 25 przebojów na 25-lecie.
"Mój stary to fanatyk" |
W odróżnieniu od
poprzedniej wizyty upał panował straszliwy, wprost trudny do
wytrzymania, więc schłodziłem się w fontannie, po czym ruszyłem
do zamku, nad Dunajec oraz zobaczyć se cmentarz żydowski. Brama
cmentarna była zamknięta, a za nipuste pole, z którego nieliczne
macewy wystawały ja szczerbate zęby – pewnie Niemcy poniszczyli
większość nagrobków. Z budynku po drugiej stronie ulicy wyszło
dwóch kilkulatków z długimi pejsami i w jarmułkach. Życie
żydowskie odradza się także i na Sądecczyźnie.
Z
Nowego Sacza pojechaliśmy komunikacją miejską do Starego, który
słynie ze średniowiecznego rynku oraz klasztoru klarysek. Na
dziedzińcu tego ostatniego akurat ćwiczyła młodzieżowa orkiestra
kameralna. Nie mieliśmy jednak specjalnie czasu na zwiedzanie, bo
tak się złożyło, że z upału wjechaliśmy prosto w ciężką
burzę. Przesiedzieliśmy ją w lodziarni, zanim możliwy stał się
bezpieczny powrót do domu, a do Starego wróciliśmy po dwóch
dniach, żeby obejrzeć sobie dokładniej klasztor i ten drugi
kościół. Na jednym z dojść do klasztoru ustawiona została
drewniana brama z samej Transylwanii.
Z certyfikatem samego Drakuły. |
Przeszliśmy
się też ogólnie po bocznych uliczkach. Moją uwagę zwróciła
kompozycja z wypalanego szkła na ścianie jednego z budynków. Przy
samym rynku poszliśmy do restauracji „Marysieńka” – nazwanej
na cześć Jana III Sobieskiego z małżonką. Oprócz Sobieskiego –
który był tu w drodze powrotnej spod Widnia – postaciami
szczególnie celebrowanymi w Old Sączu są ksiądz Tischner i Ada
Sari.
Ponieważ
zaś nie ma bezpośredniej komunikacji pomiędzy Starym a Krynicą, w
drodze powrotnej udaliśmy się po raz trzeci do Nowego Sącza. Tam
podeszliśmy znowu pod zamek, na błoniu przed którym urządzono
wielki napis NOWY SĄCZ WITA, zegar z kwiatów oraz fontannę w
postaci sikającego chłopa.
Ostatnie dni
poświęciliśmy na wyspokojenie się pod koniec turnusu. Jedenastego
dnia głównie łazęgowaliśmy po Krynicy. Dotarłszy do pijalni,
stwierdziłem, że rozstawiono tam rzędy czerwonych krzeseł przed
rozpoczynającym się Festiwalem im. Jana Kiepury. Trochę dziwnie
wyglądają wielkie płachty z konterfektem sosnowieckiego tenora w
zestawieniu z disco polem dobiegającym z „Prezydenckiej”.
Trzynastego dnia w nocy
przeszła burza, a i w ciągu dnia było dosyć chłodnawo, aż
musiałem wyciągnąć swój czerwony polar, kupiony przed rokiem w
second handzie w Wolinie, gdzie przybyłem na Festiwal Słomian i
Wiklingów. Krynica oglądana w dzień chłodny i pochmurny ma
zupełnie inną atmosferę niż przy żarze lejącym się z nieba.
Niezły był też kontrast pomiędzy opustoszałymi ulicami rankiem a
tłumami przewalającymi się przez deptak po południu. Kiedy
zajrzeliśmy do pijalni, trwała tam akurat próba przed wieczornym
koncertem, więc zażyliśmy i trochę kultury wysokiej.
Widzę tu pewne nadużycie semantyczne. |
Dzień
czternasty był dniem powrotu. Bilety na autobus do Krakowa
kupiliśmy już poprzedniego dnia w kinowej kasie, ale sam autobus nieco
się spóźnił. Przez większość drogi za moimi plecami tokowały
na rozmaite tematy dwie panie w średnim wieku, Polka i Ukrainka, aż
do chwili, gdy się posprzeczały, czy Jan Paweł II był Ukraińcem.
Od tej pory zapanowało głuche milczenie.
W Krakowie mieliśmy
parę godzin przerwy, zjedliśmy więc piccę w Galerii Krakowskiej i
zajrzeliśmy tytułem rekonesansu do kociej kawiarni. Spośród
czterech obecnych kotów tylko jeden, młoda trikolorka, był akurat
na chodzie, ale nie dał się pogłaskać. Mimo to, gdybym miał
ogólnie podsumować cały wyjazd, powiem: byczo było!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz