czwartek, 9 listopada 2017

Wyjazd do wód



W ramach odpoczynku wybrałem się niedawno z małżonką do Krynicy. Trzeba tu zauważyć, że jest w Polsce Krynica Morska i położona w górach Krynica-Zdrój (KZ – nie mylić z Kazachstanem), nie ma za to w zasadzie miasta o nazwie Krynica Górska.
Tak się pozytywnie złożyło, że z miasta Cz. mielimy bezpośrednie połączenie kolejowe: przez Miechów, Kraków, Tarnów i kilka innych miejscowości na „-ów”. Pociąg był klimatyzowany, a więc nic nas nie przygotowało na niewiarygodną hicę, jaką zastaliśmy w Krynicy. Musiało być kole trzydziestu stopni, powietrze wydawało się płynne, a słońce stawiało pytanie, dlaczego na drogę do czytania wziąłem coś Stephena Kinga, a nie Franka Herberta.
Kiedy wylądowaliśmy na dworcu, okazał się on bezładem i pustkowiem. Kasy nieczynne, żywej duszy w zasięgu wzroku, poza innymi pasażerami i patrolem policji. Nawet taksówki wyglądały jakoś tak leniwie i pojawiały się raz na jakiś czas, jakby taksiarze z góry wiedzieli, że na dworcu nic się nie zdarzy. W końcu jednak jakaś przyjechała i udaliśmy się do willi nieopodal centralnego skrzyżowania Krynicy. Standard całkiem niezły: pokój z łazienką, stały internet bezprzewodowy, wspólna kuchnia na korytarzu, kawałek balkonu, a z niego widok na góry. Po wstępnym rozpakowaniu klamotów wybraliśmy się na zwiad.
Kiedyś w tym miejscu znajdował się szpital.

Krynica zbudowana jest wokół głównych ulic: Pułaskiego, Piłsudskiego i ciągu biegnących mniej więcej równolegle: Kościuszki, Zdrojowej, Bulwarów Dietla oraz alei Nowotarskiego, a także w dolinie Kryniczanki. Najpierw trzeba było coś zjeść, więc poszliśmy na piccę do lokalu dość umiarkowanej jakości, gdzie 34 cm uchodziło za dużą średnicę. Potem nastąpiła eksploracja w kierunku południowym. Równolegle do ul. Zdrojowej biegnie główny deptak, na którym roją się turyści i miejscowi. Stoją wzdłuż niego wille i pensjonaty, niektóre z nich są świetnymi egzemplarzami architektury drewnianej, a w środku restauracje, bary, sklepy... W pewnym momencie deptak rozrasta się do placu, wokół którego stoją główne budynki uzdrowiska: Stary Dom Zdrojowy z kawiarnią „Prezydencką”, Nowy Dom Zdrojowy z wieloma sklepami, w tym księgarnią i oscypkarnią, albo Stare Łazienki Mineralne, gdzie proponują liczne zabiegi, łącznie z niesławnym badaniem żywej kropli krwi. No i jest oczywiście Stara Pijalnia – z zewnątrz szkło i metal, w środku oranżeria i ściany z palonego szkła. Pomiędzy nią a Nowym Domem mieści się jeszcze muszla klozetowa koncertowa, sam plac często służy jako miejsce wszelkich imprez masowych.



Przedłużeniem deptaka w linii prostej, a ul. Zdrojowej w linii krzywej, jest ul. Kraszewskiego, główna aorta ku południowi, na Jaworzynę, Muszynę i jeszcze dalej. W czasie naszego pobytu znajdowała się akurat w remoncie. Powodowało to spore utrudnienia w komunikacji, wprowadzono bowiem ruch wahadłowy i autobusy bez przerwy się spóźniały. Mimo to poszliśmy na spacer i w tamtą stronę, bo ruch pieszy był mniej utrudniony niż kołowy. Na Kraszewskiego najpierw widzieliśmy kluczową lokację w postaci pasażu handlowego z drogerią, supermarketem i bankomatem, potem mniejsze sklepy, a potem już tylko domy mieszkalne i krzaki…
Budynek z dawnych czasów.

Aby nie wracać w pylistym gorącu wzdłuż robót drogowych, odbiliśmy w bok i mniejszymi ulicami, a także bulwarkiem nad Kryniczanką, przedostaliśmy się do dworca kolejowego. Ani na nim, ani w klitce po drugiej stronie ulicy, robiącej za kasę biletową PKS, nie dało się dowiedzieć nic konkretnego na temat połączeń, a już zwłaszcza, gdy chodziło o podróż do Bardyjowa.
Całkiem pusta. Pewnie dla tych chrześcijan, którzy czytają tylko Biblię.

Warto wspomnieć o najważniejszych patronach Krynicy. Na pierwszym miejscu znajduje się niewątpliwie wybitny malarz naiwny Epifan Drowniak, bardziej znany jako Nikifor Krynicki albo po prostu Nikifor. Nasza kwatera znajdowała się nieopodal murku, na którym lubił siadywać i malować. Nieco dalej, naprzeciw stacji kolejki linowo-torowej na Górę Parkową – postawiony w 2005 pomnik Nikifora z psem. Chcieliśmy sobie zrobić z nim zdjęcie, ale nie było to łatwe, bo jest on ciągle oblężony. Podjęliśmy zatem próbę następnego dnia rankiem, gdy jeszcze tłumy nie wyległy na miasto – ale to się też nie udało, bo o tej porze dla odmiany mieliśmy pod światło. Z kolei w urokliwej niebieskiej willi „Romanówka” urządzono Muzeum Nikifora. Poszliśmy tam w niedzielę, ze względu na wstęp wolny. Ekspozycja obejmuje mnóstwo zdjęć, niektóre rysunki artysty, sporo jego rzeczy osobistych, a także afisze – jeden informował o wystawie malarstwa „Jana Nikifora”.
Drugą ważną postacią w historii miasta był Jan Kiepura. Na Pułaskiego stoi postawiony przezeń pensjonat „Patria”, na Piłsudskiego – pomnik śpiewaka, a w Nowej Pijalni odbywa się latem festiwal jego imienia. No i nie bez znaczenia dla dziejów Krynicy był dr Józef Dietl, wybitny lekarz i prezydent Krakowa, który mocno to uzdrowisko upromował.
Jan Kiepur, ten słynny śpiewak, o którego była wojna w Izraelu

Kromie tego z Krynicy pochodzi jedna z wdechowych postaci regionu częstochowskiego, Piotr van der Coghen – przez dwie kadencje poseł Platformy, ale, co ważniejsze, wcześniej założyciel i wieloletni dyrektor Jurajskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, a później Jurajskiej Grupy GOPR. Natomiast ze znanych rockmanów mieszka tu Püdel Düpą. Dostał on kiedyś plugawy anonim od kuracjusza, w którym fanatyczną nienawiść na tle religijnym wzbudziły odgłosy naprawiania płotu w Niedzielę Palmową. Anonim ten został wykorzystany in extenso jako tekst utworu Püdelsów List (Będziesz potępiony).
Adam Mickiewicz, słynna białoruska poetka.

Jeżeli chodzi o sytuację gastronomiczną, baza w mieście jest dość szeroka. Wprawdzie pierwszego dnia poszliśmy do pierwszej lepszej piccarni, ale potem wyszukiwaliśmy knajpy z większą uwagą. Któregoś dnia, na przykład, zjedliśmy najpierw obiad w restauracji „Dwóch Świętych” w wypasionej międzywojennej willi, gdzie z głośników leciał Joe Cocker, a potem deser w „Zajeździe u Krakowiaka”, góralskiej knajpie koło Hawany, na drugim brzegu Kryniczanki. Tam zaś grało góralo-polo.
"Obrońcom-Zwycięzcom" by Bronisław Chromy. Te skrzydła są z taśm amunicyjnych!

Na naszej gastronomicznej mapie pojawiała się też kilka razy „Węgierska Korona”, urządzona w zabytkowej drewnianej willi, a częściowo w jej przybudówce. Wystrój tego lokalu stanowi rozwieszony na ścianach zabytkowy sprzęt narciarski, zaś rolę sceny, na której występują zespoły muzyczne, pełni zaadaptowana zabytkowa ciężarówka.
Będzie to chyba Ford?

Na deserowe naleśniki chodziliśmy często do kawiarni „Maleńka”. Dobre były, tylko że w „Maleńkiej” nie można płacić kartą, a toaleta nie znajduje się w samym lokalu, a na końcu obleśnego zaułka przy willi, gdzie mieści się zaplecze gospodarcze.
Porcja naleśnigów - nie taka znowu "Maleńka".


Najsłynniejszą knajpą w mieście, służącą jako punkt orientacyjny, pozostaje „Hawana”, mieszcząca się w burym peerelowskim pawilonie po północnej stronie miasta. Legenda głosi, że był tam raz – i to na samym otwarciu – Fidel Castro.
Jak wulkan gorąca, ne?

 My nie byliśmy, bo otwierają ją dopiero wieczorem i toczy się tam dancingi, ale w tym samym budynku znajdują się jeszcze dwa inne lokale, które nawiedziliśmy. Obiad zdarzyło nam się jeść w „Oberży Swojskie Jadło”, a deser kilka razy w położonej piętro niżej „Karczmie nad Kryniczanką”, gdzie zamiast naleśników z dżemem dali nam z nutellą, ale były na tyle dobre, że nie urządziliśmy karczemnej awantury. Muzyka była ogólnie neogóralska: od góralo-polo, przez Golców i Brathanków, po Trebunie-Tutki i niestety Zakopower. Podobnie wystrój: różnokolorowe chusty pod sufitem, drewniane rzeźby na ścianach. Oprócz gastronomii budynek "Hawany" zawiera jeszcze inne lokale.


Warto też wspomnieć o pijalni, gdzie poszliśmy chłonąć uzdrowiskowy klimat i patrzyć na cieplarniane rośliny. Jak podaje tablica informacyjna, woda „Zuber” łagodzi nieprzyjemne efekty nadużycia alkoholu. Najpierw więc idziemy do baru, położonego na tym samym piętrze, a potem łagodzimy efekty wypiciem wody.
W Krynicy nie brak artystów ulicznych. Najbardziej rzucał się w oczy ukraiński kwartet ludowy, występujący zwykle na skwerze koło pijalni: dwie panie w czerwonych spódnicach i haftowanych bluzkach śpiewały, dwaj panowie w wyszywanych soroczkach grali – jeden na sopiłce, drugi na harmonii. To znów mijaliśmy trio tradycyjno-jazzowe, chyba też z Ukrainy. Trzeciego dnia, po naszym powrocie z Muszyny, na deptaku siedział na krzesełku facet śpiewający z gitarą rosyjskie romanse i pieśni błatne. Podobno był to Lech Dyblik, pamiętny diaboł z Wieśmina. Wśród ulicznych muzyków zwracał też uwagę akordeonista siekający „Marsz turecki” Moccarta.
Do atrakcji turystycznych należy Muzeum Zabawek, zlokalizowane w jednym ze skrzydeł Nowych Łazienek Mineralnych, nieopodal naszej kwatery. Jest może nie za duże, ale rozmaitość eksponatów jest ogromna. Są samochodziki i kolejki (jedna nawet interaktywna), rozmaite zestawy klocków lego, żołnierzyki, gry planszowe, napędzana oryginalnie parą zabawka z pracującymi rzemieślnikami, mnóstwo pluszowych misiów… Jeszcze więcej lalek: plastikowe wyroby polskich spółdzielni zabawkarskich oraz różne modele Barbie.
„You Are My Heart You Are My Soul”

Najbardziej podobały mi się lalki sprzed stu lat, wykonane prawdopodobnie z biskwitu czy z porcelany, w starannie wykonanych ubrankach. Główną atrakcję stanowiły jednak ich miny, wahające się od „masz jakiś problem?” do upiornej laleczki Chucky.


Nie zabrakło też zabawek ery cyfrowej: w jednej z gablot widniały archaiczne komputery typu Atari XE czy Commodore 64, a wraz z nimi – gry na kasetach, prawdopodobnie pochodzące z giełdy, bo z bykami w tytułach.


Klimat ogólnie był gorący, więc bez kremu przeciwsłonecznego się nie obeszło. Za to już drugiego dnia popołedniu przydarzyła się burza z ulewą. Deszcz lał tak gęsto, że z naszego balkonu momentami nie było widać gór. Piękny widok!
Skoro mowa o górach, wypadało zdobyć jakiś szczyt, a było to najłatwiejsze do osiągnięcia w przypadku dwóch krynickich wzniesień, na które jeździły kolejki. Na pierwszy ogień, piątego dnia wczasów, poszła Góra Parkowa, bo była bliżej, parę minut od chałpy. Jest ona nie za wysoka, a wjeżdża się kolejką linowo-torową. Wagoniki jeżdżą wahadłowo: jeden w górę, drugi w dół, mając do dyspozycji jeden tor z mijanką pośrodku. Tym razem, inaczej niż w 1996 r., na torach nie siedziała żadna wiewiórka.


Ze szczytu Góry Parkowej – zwanej tak, ponieważ jej tereny, w dużej mierze zalesione, należą do parku uzdrowiskowego – rozciągają się interesujące widoki na miasto i góry. Na samej górze są także trasy spacerowe, zjeżdżalnia, parę punktów gastronomicznych…
…i budki z pamiątkami, gdzie można kupić tradycyjne ciupagi.

Kiedy zjechaliśmy na dół, okazało się, że na placu przed pijalnią odbywa się festyn z okazji Dnia Ratownika Górskiego – a więc pokazy sprzętu ratowniczego, psy służbowe, kiermasz z rozmaitymi wyrobami lokalnymi i innymi.
Stojak do pieczenia nad ogniskiem niedzielnych turystów, którym się wydaje, że GOPR to taksówka.

Drugi szczyt, Jaworzynę Krynicką, zdobyliśmy dziewiątego dnia. Na górę jeździ kolejka gondolowa, jest też wyciąg krzesełkowy, a kto odważny, może próbować pieszo. Tłumaczenia napisów na stacji i w gondolach są takie se, sama gondola zajmuje zaś 4 osoby. Przy dużym obłożeniu gondole się nie zatrzymują (jedynie zwalniają), więc trzeba wsiadać w biegu. Warto też zauważyć, że możliwe jest kupienie wspólnego biletu na obie kolejki w obie strony (ważnego chyba przez 6 dni), co wychodzi taniej niż kupowanie osobnych biletów na każdy przejazd.
I teraz biegiem, a to odjedzie!


Widok ze szczytu Jaworzyny rozciąga się jeszcze lepszy niż z Góry Parkowej, a byłoby jeszcze wspanialej, gdybyśmy trafili na lepszą pogodę – tego dnia powietrze nie było dość przejrzyste i dalsze okolice zdawały się skryte za mgłą.

Infrastruktura na szczycie obejmowała kilka restauracji, maszt oblepiony jakimiś ustrojstwami, stok narciarski z orczykami oraz trasy wycieczkowe, a także parę plastikowych niedźwiedzi. Za jedną z knajp odkryłem przycupnięty samotny ratrak o wdzięcznej nazwie PistenBully (w wolnym tłumaczeniu: „łobuz torów zjazdowych”).


W czasie pobytu nie siedzieliśmy wyłącznie w Krynicy. Skorzystaliśmy z oferty lokalnego oddziału PTTK, organizującego szereg rozmaitych wycieczek. Już czwartego dnia ruszyliśmy zatem autokarem spod „Hawany” do Niedzicy (nie mylić z Nidzicą, która leży w zupełnie innej części Polski). Droga wiodła przez Slovensko, bo tak było bliżej. Droga wiodła przez Spisz: mijaliśmy zamek w Lubowli oraz Gniazda (Hniezdne), gdzie ma siedzibę Nestville, główny producent słowackiej whisky. W samej Niedzicy oczywiście główną atrakcją byłz zamek Dunajec, część dawnej sieci warowni pogranicznych Królestwa Węgier. Z drugiego brzegu rzeki patrzy ku niemu – ongiś po polskiej stronie granicy, dziś zrujnowany – zamek w Czorsztynie.
*motyw smyczkowy z Janosika*

Po zamkowych pomieszczeniach oprowadzała nas przewodniczka o świdrująco wysokim głosie. Pokazała zarówno komnaty mieszkalne, jak i lochy, w których rzekomo siedział kiedyś sam Dżejnosik. Zresztą w tych samych pomieszczeniach kręcono również sceny więzienne w kultowym, choć niemającym nic wspólnego z historycznym zbójnikiem, serialu Jerzego Passendorfera.
- Panie, a te narzędzia tortur to autentyczne? - Jasne, to prawdziwe rekwizyty z kręcenia serialu.


Przez cały okres zwiedzania przewodniczka ani słowem się nie zająknęła o słynnej sprawie Inków z Niedzicy – o tym opowiedział dopiero w drodze powrotnej nasz przewodnik w autokarze. Uraczyła nas natomiast kompletnie zmyśloną opowieścią o Brunhildzie i Bolesławie, która najwyraźniej miała stanowić cover-up pobytu 2Paca na niedzickim zamku. Po zwiedzeniu zasadniczej części zabytku zajrzeliśmy jeszcze do zamkowej wozowni. Na terenie nie widziałem jednak zauważonej przeze mnie 21 lat temu kawiarni „Brunchilda” (ale za to teraz wiem, skąd nazwa).
Wygląda na to, że na zamku w Niedzicy bywali nie tylko Inkowie, ale i Maorysi.

Kolejny punkt wycieczki stanowił rejs statkiem po Jeziorze Czorsztyńskim, pomiędzy dwoma zamkami. Puszczona z taśmy przewodniczka usypiającym głosem poinformowała nas, że jest to „akwen wodny imieniem Gabriela Narutowicza”. Odpływaliśmy z kamienistej plaży, która budziła we mnie mgliste skojarzenia z Azją Południowo-Wschodnią. Powietrze było na tyle przejrzyste, że w pewnym momencie zobaczyłem Tatry.
Ruina Czorsztyna

Finałowym akcentem wycieczki był spacer po czorsztyńskiej zaporze wodnej. Następnie wróciliśmy do Krynicy, znowu przez Słowaczyznę, mijając po drodze przystań, z której odbywają się spływy tratwami po przełomie Dunajca. Ponad dwie dekady temu także zdarzyło mi się tamtędy płynąć, tyle że po polskiej stronie, ze Sromowiec Niżnych.



Po powrocie z Niedzicy po raz pierwszy spotkaliśmy kota w okolicy naszej kwatery. Był majestatyczny, długowłosy i biały z szarym ogonem. W następnych dniach pojawił się jeszcze kilkakrotnie młody pręgowany i nieco starszy czarny. W sąsiedniej willi mieszkały też dwa ogromne sznaucery, które lubiły oszczekiwać przechodzących, zwłaszcza kiedy szło się do śmietnika, położonego tuż przy ich płocie.


Po raz drugi z usług PTTK skorzystaliśmy ósmego dnia. Wówczas, dla odmiany, pojechaliśmy już bezpośrednio na Słowację – do Bardiowa. Towarzyszył nam przewodnik o wyglądzie zdeklasowanego inteligenta, jowialny i z poczuciem humoru, ale mocno ględzący. W samym mieście zwiedzaliśmy głównie zabytkowy rynek o gotyckiej zabudowie, ratusz, a w szczególności monumentalną katedrę św. Idziego, od niedawna noszącą honorowe miano bazyliki. Znajdują się tam liczne przykłady wypasionej sztuki sakralnej, w tym dryptyki i ołtarz, a niektóre z nich zostały nawet stworzone przez Wita Stwosza. Bardiów słynął też ze szkoły katowskiej o europejskiej renomie. W kościele rektor szkoły zajmował ozdobne stalle w samym prezbiterium, czyli bliżej ołtarza niż rajcy miejscy. Za to inni profesorowie oraz studenci mieli zarezerwowane miejsca pod chórem, praktycznie tuż pod drzwiami kościoła. W bardyjowskim rynku znajduje się też współczesna rzeźba kata z pieńkiem, z którą można sobie zrobić odpowiednie zdjęcie. Po zwiedzaniu było trochę czasu wolnego, aby iść na lody, do toalety itp. Szukałem miejsca, w którym można by zdobyć słowackie płyty, no nie znalazłem. Za to kupiłem sobie fujarkę.


Następnym przystankiem były Bardejovske Kupele – dzielnica uzdrowiskowa. W czasie spaceru zobaczyliśmy m.in. chałpę Aleksandra I i cesarzowej Sissi. Tymczasem ukraiński kwartet, w poprzednich dniach występujący na placu w Krynicy, przyjechał tego dnia także i do Bardiowa.
Lousie Translation.

Bez pomocy biura podróży, na własną rękę, pojechaliśmy już trzeciego dnia do Muszyny. Miasteczko jest mniejsze od Krynicy i bardziej prowincjonalne, ale i ono cieszy się sławą uzdrowiska.
Remiza.

Zapoznawszy się z rynkiem i jego zabytkowymi kapliczkami, poszliśmy szukać Ogrodów Sensorycznych. W tym celu trzeba było przekroczyć szeroki nurt Popradu i wspiąć się pod górę, obok jednego z dominujących nad miastem sanatoriów. Na szczycie wije się spacerowy szlak, wokół którego rozstawione są architektoniczno-roślinne instalacje mające apelować do różnych zmysłów ludzkich. Jak trafiają, tak trafiają – na ogród zapachowy, przykładowo, wybraliśmy zbyt późną porę, kiedy kwiaty już przekwitły. Trzeba jednak przyznać, że spacer jest bardzo odprężający, a widoki na Muszynę i okolicę roztaczają się wysoce malownicze, szczególnie z wieży widokowej.


Obiad – kurczaka z pieczonymi kartoflami – jedliśmy tego dnia w „Grzybie”, knajpie o imażu motocyklowym, gdzie kibel był wytapetowany stronami „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” z lat 30.
Całkiem kulturalny kibel.

Drugi raz wyskoczyliśmy do Muszyny szóstego dnia, po zwiedzeniu muzeum Nikifora i po obiedzie. Busem jechała z nami grupa dziesięciu mężczyzn w wieku dwudziestu kilku lat, wyglądali na jakichś sportowców. Całą drogę dowcipkowali, wymieniali się docinkami, rechotali donośnie. Poczułem się jak w jednym z tych opek o idolach, w których zawodnicy zachowują się jak totalna bimbaza.
Tej, Florian, ale oddziel najpierw to, co się pali, od tego, co się nie pali!

Tym razem zwiedziliśmy położone obok kościoła ogrody biblijne, gdzie znajdowały się rzeźby i podobne instalacje nawiązujące do Pisma: rozstąpione fale Morza Czerwonego, miedziany wąż, Nowa Jerozolima, a także niektóre znane z Biblii rośliny.
 
Oweczka!

Na deser wpadliśmy do kawiarni „Szarotka”, najbardziej inteligencko-artystycznej knajpy w gminie. Na wystrój składają się regały z książkami i dwa fortepiany (stołowy i pianino), na ścianach wiszą też wiersze zaprzyjaźnionych poetek. Kawiarnia istnieje od 1963 roku i bywał w niej nawet Edward Stachura.



Nie mogło się oczywiście obejść bez wizyty w mieście eks-wojewódzkim – Nowym Sączu. Udaliśmy się tam dnia siódmego, choć wtedy akurat przez cały dzień padało. Zastanawiało mnie, jak zmieniło się miasto przez ostatnie 21 lat. I cóż? Od razu rozpoznałem ratusz i deptak (ul. Jagiellońską). Pod Dębem Wolności, posadzonym w 1918 r., pojawił się drugi głaz, upamiętniający Jana Pawła II. Pomnik papieża wyrósł też koło ratusza. Synagoga, w której dawniej była ekspozycja muzealna (mój pierwszy tak bliski kontakt z fizycznymi zabytkami kultury żydowskiej), teraz jest tohu we bohu – zamknięta na cztery spusty, nad drzwiami straszy wyblakłe miejsce po tabliczce z orłem.
Były synagon.

Pomimo funduszy europejskich zamek królewski nadal pozostaje ruiną, ale naprzeciwko niego, po drugiej stronie drogi, rozpościera się ogromny budynek firmy lodziarskiej „Koral”. 21 lat temu było to lokalne przedsiębiorstwo, którego lody dostępne były tylko w górach, a niektóre (np. „Ufolód”) straszyły koślawymi rysunkami na opakowaniach. Dziś – potentat na skalę krajową.

Imperium.

Obiad jedliśmy wówczas w „Ratuszowej”, zlokalizowanej w piwnicy ratusza: do obiadu piłem prawdziwy kwas chlebowy, a z głośnika dobiegała muzyka The Band (The Night They Drove Old Dixie Down) i Marvin Gaye.

R.A. Tusz

Kiedy w połowie lat 90. jeździłem w Beskidy na wakacje, oprogramowanie komputerowe nie wszędzie jeszcze miało polskie znaki. Sprawiało to, że rozkład PKS na wiejskich przystankach zawierał rubrykę NOWY SACZ (jakiś znudzony podróżny wstawiał tam jeszcze R). Dwadzieścia parę lat później, jak widzę choćby na plakatach w komunikacji miejskiej – mimo powszechnej dostępności polskich fontów niektórzy jednak wolą formę „Nowy Sacz”.
Po raz drugi do New Sącza udaliśmy się dziesiątego dnia wczasów. Tym razem punktem zasadniczym był długi spacer ulicą Lwowską do Galerii Trzy Korony, gdzie zdobyłem dwupłytowy zestaw Elektrycznych Gitar Stare jak nowe. 25 przebojów na 25-lecie.
"Mój stary to fanatyk"

 W odróżnieniu od poprzedniej wizyty upał panował straszliwy, wprost trudny do wytrzymania, więc schłodziłem się w fontannie, po czym ruszyłem do zamku, nad Dunajec oraz zobaczyć se cmentarz żydowski. Brama cmentarna była zamknięta, a za nipuste pole, z którego nieliczne macewy wystawały ja szczerbate zęby – pewnie Niemcy poniszczyli większość nagrobków. Z budynku po drugiej stronie ulicy wyszło dwóch kilkulatków z długimi pejsami i w jarmułkach. Życie żydowskie odradza się także i na Sądecczyźnie.
 Z Nowego Sacza pojechaliśmy komunikacją miejską do Starego, który słynie ze średniowiecznego rynku oraz klasztoru klarysek. Na dziedzińcu tego ostatniego akurat ćwiczyła młodzieżowa orkiestra kameralna. Nie mieliśmy jednak specjalnie czasu na zwiedzanie, bo tak się złożyło, że z upału wjechaliśmy prosto w ciężką burzę. Przesiedzieliśmy ją w lodziarni, zanim możliwy stał się bezpieczny powrót do domu, a do Starego wróciliśmy po dwóch dniach, żeby obejrzeć sobie dokładniej klasztor i ten drugi kościół. Na jednym z dojść do klasztoru ustawiona została drewniana brama z samej Transylwanii.

Z certyfikatem samego Drakuły.

Przeszliśmy się też ogólnie po bocznych uliczkach. Moją uwagę zwróciła kompozycja z wypalanego szkła na ścianie jednego z budynków. Przy samym rynku poszliśmy do restauracji „Marysieńka” – nazwanej na cześć Jana III Sobieskiego z małżonką. Oprócz Sobieskiego – który był tu w drodze powrotnej spod Widnia – postaciami szczególnie celebrowanymi w Old Sączu są ksiądz Tischner i Ada Sari.
Ponieważ zaś nie ma bezpośredniej komunikacji pomiędzy Starym a Krynicą, w drodze powrotnej udaliśmy się po raz trzeci do Nowego Sącza. Tam podeszliśmy znowu pod zamek, na błoniu przed którym urządzono wielki napis NOWY SĄCZ WITA, zegar z kwiatów oraz fontannę w postaci sikającego chłopa.
Ostatnie dni poświęciliśmy na wyspokojenie się pod koniec turnusu. Jedenastego dnia głównie łazęgowaliśmy po Krynicy. Dotarłszy do pijalni, stwierdziłem, że rozstawiono tam rzędy czerwonych krzeseł przed rozpoczynającym się Festiwalem im. Jana Kiepury. Trochę dziwnie wyglądają wielkie płachty z konterfektem sosnowieckiego tenora w zestawieniu z disco polem dobiegającym z „Prezydenckiej”.
Trzynastego dnia w nocy przeszła burza, a i w ciągu dnia było dosyć chłodnawo, aż musiałem wyciągnąć swój czerwony polar, kupiony przed rokiem w second handzie w Wolinie, gdzie przybyłem na Festiwal Słomian i Wiklingów. Krynica oglądana w dzień chłodny i pochmurny ma zupełnie inną atmosferę niż przy żarze lejącym się z nieba. Niezły był też kontrast pomiędzy opustoszałymi ulicami rankiem a tłumami przewalającymi się przez deptak po południu. Kiedy zajrzeliśmy do pijalni, trwała tam akurat próba przed wieczornym koncertem, więc zażyliśmy i trochę kultury wysokiej.
Widzę tu pewne nadużycie semantyczne.

Dzień czternasty był dniem powrotu. Bilety na autobus do Krakowa kupiliśmy już poprzedniego dnia w kinowej kasie, ale sam autobus nieco się spóźnił. Przez większość drogi za moimi plecami tokowały na rozmaite tematy dwie panie w średnim wieku, Polka i Ukrainka, aż do chwili, gdy się posprzeczały, czy Jan Paweł II był Ukraińcem. Od tej pory zapanowało głuche milczenie.
W Krakowie mieliśmy parę godzin przerwy, zjedliśmy więc piccę w Galerii Krakowskiej i zajrzeliśmy tytułem rekonesansu do kociej kawiarni. Spośród czterech obecnych kotów tylko jeden, młoda trikolorka, był akurat na chodzie, ale nie dał się pogłaskać. Mimo to, gdybym miał ogólnie podsumować cały wyjazd, powiem: byczo było!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz