środa, 1 listopada 2017

Rockowe Zaduszki 2017


Pod względem umieralności sławnych ludzi rok 2017 wydawał się mniej okrutny od 2016 (z zastrzeżeniem, że jeszcze się, rzecz jasna, nie skończył), mimo wszystko jednak utraciliśmy ich pewną liczbę. Spośród muzyków rockowych, których mam tutaj do wymienienia, niektórzy do nieba szli parami.

7 grudnia 2016, trzy kwartały po samobójstwie Keitha Emersona, zmarł Greg Lake, drugi z członków Emerson, Lake & Palmer. O ile Emerson był twarzą tria, to Lake był jego głosem. Grał też na basie i gitarze oraz miał istotny udział w komponowaniu: do największych hitów ELP należała jego młodzieńcza kompozycja Lucky Man. Zanim połączył siły z Emersonem i Palmerem, grał i śpiewał na słynnej debiutanckiej płycie King Crimson, tej z groteskową przerażoną gębą, takie klasyki jak Epitaph czy 21st Century Schizoid Man.


Kolejny po Gregu Lake’u były głos King Crimson zmarł, też na raka, 31 stycznia. John Wetton, podobnie jak jego poprzednicy – Lake, Gordon Haskell i zmarły w 2006 Boz Burrell – był śpiewającym basistą. Do King Crimson wstąpił w 1972, gdy Robert Fripp reaktywował grupę po okresie zawieszenia, po czym pobił dotychczasowy rekord, utrzymując się jako wokalista/basista na trzech kolejnych albumach studyjnych i jednym koncertowym (Lake wytrwał tylko dwa). Po rozpadzie King Crimson grał na basie w Roxy Music, Uriah Heep i Wishbone Ash, choć nie czuł się z tymi zespołami szczególnie związany i przyznał kiedyś w wywiadzie, że grał w nich wyłącznie dla kasy. Występował też często jako muzyk sesyjny. Bardziej zaangażowany był w działalność supergrupy UK i pop-progresywnego zespołu Asia, a zwłaszcza od lat 90. wypuszczał płyty solowe (do Polski dotarł, zdaje się, w 1998). Miał też na koncie sporo występów gościnnych, np. ze Steve’em Hackettem na jego koncercie w Tokio.



22 stycznia 2017 r. zmarł Jaki Liebezeit, perkusista słynnej niemieckiej grupy Can, która zaliczała się do nurtu krautrocka lat 60./70., lecz zamiast psychodelicznych odlotów postawiła na minimalizm i transowy rytm, wpływając na całe mnóstwo późniejszej muzyki. Liebezeit zaczynał od grania jazzu, ale w Can celowo wyrzekł się skomplikowanych partii i przejść. W zamian zaczął grać prosto i niestrudzenie: nazywano go “człowiekiem-metronomem”. W takim Mother Sky bez zmęczenia nabijał ten sam rytm przez dobre 14 minut! 6 września natomiast zmarł basista i de facto lider grupy, Holger Czukay, urodzony w Wolnym Mieście Gdańsku. Przed założeniem Can był studentem samego Karlheinza Stockhausena i ogromnie interesował się techniką nagraniową oraz tworzeniem efektów dźwiękowych, m.in. z zastosowaniem krótkofalówki. Po odejściu z zespołu rozwijał działalność solową, stając się jednym z pionierów samplingu. Na dzień dzisiejszy z klasycznego składu Can pozostali przy życiu już tylko klawiszowiec Irmin Schmidt oraz wokaliści: wcześniejszy Malcolm Mooney (obecnie artysta plastyk) i późniejszy Damo Suzuki (obecnie świadek Jehowy).


Dwa dni po Liebezeicie zmarł tragicznie inny perkusista – Butch Trucks z The Allman Brothers Band. Grupa była klasykiem southern rocka i podobnie jak w przypadku Lynyrd Skynyrd, miała historię zawiłą i pełną tragicznych zdarzeń, choć wyróżniała się nie tyle imażem prowincjonalnych zabijaków, co wirtuozerią instrumentalną i skłonnością do długich koncertowych improwizacji. Trucks był jednym z dwóch równoczesnych perkusistów zespołu, a także jednym z dwóch muzyków, którzy grali w zespole od jego początków w 1969 aż do rozwiązania w 2014 (z kilkoma przerwami) – ten drugi to Gregg Allman. Drugi z braci Allmanów w sensie dosłownym, wybitny gitarzysta Duane Allman, i basista Berry Oakley na początku lat 70. w odstępie roku zginęli w wypadkach motocyklowych. Kiedy zaś z reaktywowanego po latach zespołu odszedł drugi z oryginalnych gitarzystów, Dickey Betts, jego następcą stał się bratanek Butcha, Derek Trucks. 
Sam Gregg Allman zmarł na raka 27 maja. W The Allman Brothers Band pełnił funkcję wokalisty i organisty, ale sięgał też czasem po gitarę. Poza tym tworzył solo, a przez parę lat był nawet mężem Cher i nagrali razem płytę, która nie przypadła do gustu ani jego, ani jej fanom. Po ostatecznym rozwiązaniu Allman Brothers skupił się na karierze solowej: ostatni album ukazał się już pośmiertnie.



18 maja, w wieku zaledwie 52 lat, zmarł w rezultacie depresji Chris Cornell, najbardziej znany jako wokalista słynnej grupy Soundgarden, będącej jednym z filarów grunge’u. Charakteryzował się szczególną barwą głosu i całkiem sporą skalą, pozwalającymi mu doskonale przekazywać różne weltszmerce. Nie jestem pewien, czy spośród czterech wokalistów największych grup grunge rocka (Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden, Alice in Chains – dziś tylko Eddie Vedder z Pearl Jamu pozostał żywy) nie był właśnie on najlepszy technicznie. Tony Iommi uważał Soundgarden i Cornella za najbardziej udanych kontynuatorów tradycji Black Sabbath. Grupa zaczynała w późnych latach 80. w undergroundzie, ale potem osiągnęła sukces komercyjny, ugruntowany balladą Black Hole Sun. Po rozpadzie Soundgarden pod koniec lat 90. Cornell połączył siły z byłymi instrumentalistami Rage Against The Machine, tworząc zespół Audioslave. Nagrywał też płyty solowe, z których najbardziej kontrowersyjna była Scream, utrzymana w konwencji R&B i niemal powszechnie uznana za zdradę artystyczną.


Skoro padła nazwa Black Sabbath, to 28 stycznia zmarł Geoff Nicholls, klawiszowiec związany z tą grupą przez wiele lat – czasem jako stały współpracownik, a czasem jako pełnoprawny członek. Muzyka Sabbathów oparta była głównie na ciężkich gitarach, lecz czasem brzmienie wzbogacały brzmienia klawiszowe. Nicholls, na koncertach nierzadko grający zza kotary, podjął współpracę z grupą w czasach, kiedy wokalistą został Ronnie Dio, a później był świadkiem występów w niej Iana Gillana, Glenna Hughesa, Tony’ego Martina i powrotu Ozzy’ego Osbourne’a. Pierwszym moim kontaktem z postosbourne’owskim Sabbathem była kompilacja The Sabbath Stones na 90-minutowej kasecie, która cięgiem się psuła, zawierająca utwory z lat 1983-95. Na okładce wymienieni byli prawie wszyscy muzycy biorący udział w tych nagraniach, a Nichollsa spostponowano, zapisując jego imię jako “Jeff”.
  Nichollsa nie widać, ale go słychać.

Zazwyczaj przy okazji “zaduszek rockowych” nie wymieniam tych muzyków, których twórczości nie mam w płytotece, ale w tym roku musiałem zrobić kilka wyjątków.

7 listopada 2016 zmarł Leonard Cohen, pieśniarz folkowy słynny z poetyckich ballad wykonywanych charakterystycznym, głębokim głosem. U nas spopularyzował je, we własnych przekładach i swoim własnym głębokim głosem, Maciej Zembaty. Cohen, kanadyjski Żyd, który swego czasu został mnichem buddyjskim, kilka razy powracał do obiegu. Pierwsza fala jego popularności miała miejsce w latach 60., potem w 80. za sprawą płyty I’m Your Man, a w XXI wieku znowu powrócił na szczyty list przebojów dzięki hitowemu In My Secret Life z płyty nagranej przy współudziale Sharon Robinson. Wiele jego utworów zostało standardami, żeby wymienić choćby Hallelujah, Suzanne czy First We Take Manhattan, i wykonywała je cała mynga artystów. Ballada Chelsea Hotel #2 nawiązywała do przelotnego związku Cohena z pewną słynną, młodo zmarłą wokalistką, Avalanche został nagrany przez Nicka Cave’a na pierwszej płycie The Bad Seeds, zaś utwór Sisters of Mercy nadał nazwę brytyjskiemu zespołowi rocka gotyckiego (posługującemu się zresztą automatem perkusyjnym o imieniu Doktor Avalanche).



13 listopada zmarł Leon Russell, amerykański artysta aktywny od lat 50., u nas, jak to często bywa z Amerykanami sprzed ery MTV, stosunkowo mało znany. Tworzył na pograniczu rocka, bluesa, country, soulu i innych gatunków. Współpracował z całym mnóstwem muzyków, m.in. George’em Harrisonem, Joe Cockrem czy Eltonem Johnem. Był też autorem wielu utworów wziętych na warsztat przez kogoś innego – np. grupa Nazareth wykonywała Alcatraz.



20 lipca (w rocznicę urodzin Chrisa Cornella, którego zresztą był on kumem) odebrał sobie życie Chester Bennington, jeden z wokalistów grupy Linkin Park, ten śpiewający – bo miała ona i rapera, Mike’a Shinodę. W moich czasach licealnych “Park Linkolna” wdarł się szturmem na listy przebojów z takimi przebojami jak Papercut, One Step Closer czy In the End. Prezentował bardziej przystępną odmianę nu metalu i w takim np. “Tylko/Teraz Rocku” z początku traktowany był per noga, jako komercyjny produkt (no weś, album z remiksami i koncertówka zaraz po debiutanckiej płycie?), ale na kolejnych albumach udowodnił, że ma więcej do powiedzenia, niż się wydawało u zarania kariery.


2 października, wkrótce po zakończeniu trasy koncertowej, zmarł na zawał Tom Petty, lider zespołu Tom Petty & The Heartbreakers. Kolejny przypadek wykonawcy znanego znacznie lepiej w Ameryce niż u nas, choć Pidżama Porno zawarła jego nazwisko w tytule jednego ze swych singli. Bo też był Petty przedstawicielem rocka niezbyt czadowego, za to na wskroś amerykańskiego. Do największych hitów artysty należał Into the Great Wide Open ze słynnym teledyskiem, który często widywałem w dzieciństwie: w młodego gwiazdora, “buntownika bez pojęcia”, wcielił się tam młody Johnny Depp. Poza Heartbreakers Petty’emu zdarzały się płyty solowe, w XXI w. efemerycznie reaktywował swój stary zespół Mudcrutch, ale najbardziej znanym przedsięwzięciem pobocznym była supergrupa Travelling Wilburys, którą, pod pseudonimem, współtworzył z Bobem Dylanem, Royem Orbisonem, George’em Harrisonem i Jeffem Lynne’em.



22 października zmarł George Young, emigrant ze Szkocji do Australii, znany przede wszystkim jako starszy brat i mentor Angusa i Malcolma. W początkach kariery AC/DC wspierał braci jako producent płytowy i miał ogromny wpływ na brzmienie ich zespołu (m.in. produkował słynną koncertówkę If You Want Blood, You’ve Got It). Wcześniej, w latach 60., razem z Harrym Vandą, imigrantem z Holandii, współtworzył zespół The Easybeats, którego największym przebojem był Friday on My Mind, kowerowany później m.in. przez Davida Bowiego czy Gary’ego Moore’a. Pod koniec lat 70. Vanda i Young założyli nowofalowo-elektroniczną grupę Flash and the Pan, którą poznałem w czasach studenckich dzięki audycjom w Radiu Kraków. Tworzyli również spółkę kompozytorsko-producencką, wspierając wielu innych artystów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz