Pod
względem umieralności sławnych ludzi rok 2017 wydawał się mniej
okrutny od 2016 (z zastrzeżeniem, że jeszcze się, rzecz jasna, nie
skończył), mimo wszystko jednak utraciliśmy ich pewną liczbę.
Spośród muzyków rockowych, których mam tutaj do wymienienia,
niektórzy do nieba szli parami.
7
grudnia 2016, trzy kwartały po samobójstwie Keitha Emersona, zmarł
Greg Lake, drugi z członków Emerson, Lake & Palmer. O
ile Emerson był twarzą tria, to Lake był jego głosem. Grał też
na basie i gitarze oraz miał istotny udział w komponowaniu: do
największych hitów ELP należała jego młodzieńcza kompozycja
Lucky Man. Zanim połączył siły z Emersonem i Palmerem,
grał i śpiewał na słynnej debiutanckiej płycie King Crimson, tej
z groteskową przerażoną gębą, takie klasyki jak Epitaph czy
21st Century Schizoid Man.
Kolejny po Gregu Lake’u były głos King Crimson
zmarł, też na raka, 31 stycznia. John Wetton, podobnie jak
jego poprzednicy – Lake, Gordon Haskell i zmarły w 2006 Boz
Burrell – był śpiewającym basistą. Do King Crimson wstąpił w
1972, gdy Robert Fripp reaktywował grupę po okresie zawieszenia, po
czym pobił dotychczasowy rekord, utrzymując się jako
wokalista/basista na trzech kolejnych albumach studyjnych i jednym
koncertowym (Lake wytrwał tylko dwa). Po rozpadzie King Crimson grał
na basie w Roxy Music, Uriah Heep i Wishbone Ash, choć nie czuł się
z tymi zespołami szczególnie związany i przyznał kiedyś w
wywiadzie, że grał w nich wyłącznie dla kasy. Występował też
często jako muzyk sesyjny. Bardziej zaangażowany był w działalność
supergrupy UK i pop-progresywnego zespołu Asia, a zwłaszcza od lat
90. wypuszczał płyty solowe (do Polski dotarł, zdaje się, w
1998). Miał też na koncie sporo występów gościnnych, np. ze
Steve’em Hackettem na jego koncercie w Tokio.
22
stycznia 2017 r. zmarł Jaki Liebezeit, perkusista słynnej
niemieckiej grupy Can, która zaliczała się do nurtu krautrocka lat
60./70., lecz zamiast psychodelicznych odlotów postawiła na
minimalizm i transowy rytm, wpływając na całe mnóstwo późniejszej
muzyki. Liebezeit zaczynał od grania jazzu, ale w Can celowo wyrzekł
się skomplikowanych partii i przejść. W zamian zaczął grać
prosto i niestrudzenie: nazywano go “człowiekiem-metronomem”. W
takim Mother Sky bez zmęczenia nabijał ten sam rytm przez
dobre 14 minut! 6 września natomiast zmarł basista i de facto lider
grupy, Holger Czukay, urodzony w Wolnym Mieście Gdańsku.
Przed założeniem Can był studentem samego Karlheinza Stockhausena
i ogromnie interesował się techniką nagraniową oraz tworzeniem
efektów dźwiękowych, m.in. z zastosowaniem krótkofalówki. Po
odejściu z zespołu rozwijał działalność solową, stając
się jednym z pionierów samplingu. Na dzień dzisiejszy z
klasycznego składu Can pozostali przy życiu już tylko klawiszowiec
Irmin Schmidt oraz wokaliści: wcześniejszy Malcolm Mooney (obecnie
artysta plastyk) i późniejszy Damo Suzuki (obecnie świadek
Jehowy).
Dwa dni po Liebezeicie zmarł tragicznie inny perkusista
– Butch Trucks z The Allman Brothers Band. Grupa była
klasykiem southern rocka i podobnie jak w przypadku Lynyrd Skynyrd,
miała historię zawiłą i pełną tragicznych zdarzeń, choć
wyróżniała się nie tyle imażem prowincjonalnych zabijaków, co
wirtuozerią instrumentalną i skłonnością do długich
koncertowych improwizacji. Trucks był jednym z dwóch równoczesnych
perkusistów zespołu, a także jednym z dwóch muzyków, którzy
grali w zespole od jego początków w 1969 aż do rozwiązania w 2014
(z kilkoma przerwami) – ten drugi to Gregg Allman. Drugi z braci
Allmanów w sensie dosłownym, wybitny gitarzysta Duane Allman, i
basista Berry Oakley na początku lat 70. w odstępie roku zginęli w
wypadkach motocyklowych. Kiedy zaś z reaktywowanego po latach
zespołu odszedł drugi z oryginalnych gitarzystów, Dickey Betts,
jego następcą stał się bratanek Butcha, Derek Trucks.
Sam Gregg Allman zmarł na raka 27 maja. W The Allman Brothers Band pełnił funkcję wokalisty i organisty, ale sięgał też czasem po gitarę. Poza tym tworzył solo, a przez parę lat był nawet mężem Cher i nagrali razem płytę, która nie przypadła do gustu ani jego, ani jej fanom. Po ostatecznym rozwiązaniu Allman Brothers skupił się na karierze solowej: ostatni album ukazał się już pośmiertnie.
Sam Gregg Allman zmarł na raka 27 maja. W The Allman Brothers Band pełnił funkcję wokalisty i organisty, ale sięgał też czasem po gitarę. Poza tym tworzył solo, a przez parę lat był nawet mężem Cher i nagrali razem płytę, która nie przypadła do gustu ani jego, ani jej fanom. Po ostatecznym rozwiązaniu Allman Brothers skupił się na karierze solowej: ostatni album ukazał się już pośmiertnie.
18
maja, w wieku zaledwie 52 lat, zmarł w rezultacie depresji Chris
Cornell, najbardziej znany jako wokalista słynnej grupy
Soundgarden, będącej jednym z filarów grunge’u. Charakteryzował
się szczególną barwą głosu i całkiem sporą skalą,
pozwalającymi mu doskonale przekazywać różne weltszmerce. Nie
jestem pewien, czy spośród czterech wokalistów największych grup
grunge rocka (Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden, Alice in Chains –
dziś tylko Eddie Vedder z Pearl Jamu pozostał żywy) nie był
właśnie on najlepszy technicznie. Tony Iommi uważał Soundgarden i
Cornella za najbardziej udanych kontynuatorów tradycji Black
Sabbath. Grupa zaczynała w późnych latach 80. w undergroundzie,
ale potem osiągnęła sukces komercyjny, ugruntowany balladą Black
Hole Sun. Po rozpadzie Soundgarden pod koniec lat 90. Cornell
połączył siły z byłymi instrumentalistami Rage Against The
Machine, tworząc zespół Audioslave. Nagrywał też płyty solowe,
z których najbardziej kontrowersyjna była Scream, utrzymana
w konwencji R&B i niemal powszechnie uznana za zdradę
artystyczną.
Skoro
padła nazwa Black Sabbath, to 28 stycznia zmarł Geoff Nicholls,
klawiszowiec związany z tą grupą przez wiele lat – czasem jako
stały współpracownik, a czasem jako pełnoprawny członek. Muzyka
Sabbathów oparta była głównie na ciężkich gitarach, lecz czasem
brzmienie wzbogacały brzmienia klawiszowe. Nicholls, na koncertach
nierzadko grający zza kotary, podjął współpracę z grupą w
czasach, kiedy wokalistą został Ronnie Dio, a później był
świadkiem występów w niej Iana Gillana, Glenna Hughesa, Tony’ego
Martina i powrotu Ozzy’ego Osbourne’a. Pierwszym moim kontaktem z
postosbourne’owskim Sabbathem była kompilacja The Sabbath
Stones na 90-minutowej kasecie, która cięgiem się psuła,
zawierająca utwory z lat 1983-95. Na okładce wymienieni byli prawie
wszyscy muzycy biorący udział w tych nagraniach, a Nichollsa
spostponowano, zapisując jego imię jako “Jeff”.
Nichollsa nie widać, ale go słychać.
Zazwyczaj przy okazji “zaduszek rockowych” nie
wymieniam tych muzyków, których twórczości nie mam w płytotece,
ale w tym roku musiałem zrobić kilka wyjątków.
7
listopada 2016 zmarł Leonard Cohen, pieśniarz folkowy słynny
z poetyckich ballad wykonywanych charakterystycznym, głębokim
głosem. U nas spopularyzował je, we własnych przekładach i swoim
własnym głębokim głosem, Maciej Zembaty. Cohen, kanadyjski Żyd,
który swego czasu został mnichem buddyjskim, kilka razy powracał
do obiegu. Pierwsza fala jego popularności miała miejsce w latach
60., potem w 80. za sprawą płyty I’m Your Man, a w
XXI wieku znowu powrócił na szczyty list przebojów dzięki
hitowemu In My Secret Life z płyty nagranej przy współudziale
Sharon Robinson. Wiele jego utworów zostało standardami, żeby
wymienić choćby Hallelujah, Suzanne czy First We
Take Manhattan, i wykonywała je cała mynga artystów. Ballada
Chelsea Hotel #2 nawiązywała do przelotnego związku Cohena
z pewną słynną, młodo zmarłą wokalistką, Avalanche został
nagrany przez Nicka Cave’a na pierwszej płycie The Bad Seeds, zaś
utwór Sisters of Mercy nadał nazwę brytyjskiemu zespołowi
rocka gotyckiego (posługującemu się zresztą automatem perkusyjnym
o imieniu Doktor Avalanche).
13
listopada zmarł Leon Russell, amerykański artysta aktywny od
lat 50., u nas, jak to często bywa z Amerykanami sprzed ery MTV,
stosunkowo mało znany. Tworzył na pograniczu rocka, bluesa,
country, soulu i innych gatunków. Współpracował z całym mnóstwem
muzyków, m.in. George’em Harrisonem, Joe Cockrem czy Eltonem
Johnem. Był też autorem wielu utworów wziętych na warsztat przez
kogoś innego – np. grupa Nazareth wykonywała Alcatraz.
20 lipca (w rocznicę
urodzin Chrisa Cornella, którego zresztą był on kumem) odebrał
sobie życie Chester Bennington,
jeden z wokalistów grupy Linkin Park, ten śpiewający – bo miała
ona i rapera, Mike’a Shinodę. W moich czasach licealnych “Park
Linkolna” wdarł się szturmem na listy przebojów z takimi
przebojami jak Papercut,
One Step Closer czy
In the End.
Prezentował bardziej przystępną odmianę nu metalu i w takim np.
“Tylko/Teraz Rocku” z początku traktowany był per noga, jako
komercyjny produkt (no weś, album z remiksami i koncertówka zaraz
po debiutanckiej płycie?), ale na kolejnych albumach udowodnił, że
ma więcej do powiedzenia, niż się wydawało u zarania kariery.
2 października,
wkrótce po zakończeniu trasy koncertowej, zmarł na zawał Tom
Petty, lider zespołu Tom Petty
& The Heartbreakers. Kolejny przypadek wykonawcy znanego znacznie
lepiej w Ameryce niż u nas, choć Pidżama Porno zawarła jego
nazwisko w tytule jednego ze swych singli. Bo też był Petty
przedstawicielem rocka niezbyt czadowego, za to na wskroś
amerykańskiego. Do największych hitów artysty należał Into
the Great Wide Open ze
słynnym teledyskiem, który często widywałem w dzieciństwie: w
młodego gwiazdora, “buntownika bez pojęcia”, wcielił się tam
młody Johnny Depp. Poza Heartbreakers Petty’emu zdarzały się
płyty solowe, w XXI w. efemerycznie reaktywował swój stary zespół
Mudcrutch, ale najbardziej znanym przedsięwzięciem pobocznym była
supergrupa Travelling Wilburys, którą, pod pseudonimem,
współtworzył z Bobem Dylanem, Royem Orbisonem, George’em
Harrisonem i Jeffem Lynne’em.
22
października zmarł George Young, emigrant ze Szkocji do
Australii, znany przede wszystkim jako starszy brat i mentor Angusa i
Malcolma. W początkach kariery AC/DC wspierał braci jako producent
płytowy i miał ogromny wpływ na brzmienie ich zespołu (m.in.
produkował słynną koncertówkę If You Want Blood, You’ve Got
It). Wcześniej, w latach 60., razem z Harrym Vandą, imigrantem
z Holandii, współtworzył zespół The Easybeats, którego
największym przebojem był Friday on My Mind, kowerowany
później m.in. przez Davida Bowiego czy Gary’ego Moore’a. Pod
koniec lat 70. Vanda i Young założyli nowofalowo-elektroniczną
grupę Flash and the Pan, którą poznałem w czasach studenckich
dzięki audycjom w Radiu Kraków. Tworzyli również spółkę
kompozytorsko-producencką, wspierając wielu innych artystów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz