wtorek, 23 sierpnia 2022

Robotnicy grzybów o północy i dynie z krowim dzwonkiem

 Tym razem parę albumów muzycznych zanabytych późną wiosną – trzy na targu, a dwa przy okazji dentystycznej.

  

Gryphon, Midnight Mushrumps, 1974 

Na straganie z płytami na Faradaguła można czasem znaleźć ciekawe rzeczy. Poprzednim razem wyciągnąłem The Electric Flag, a teraz przytrafił się niszowy brytyjski zespół, o którym dowiedziałem się z krótkiej wzmianki w rubryce Jacka Leśniewskiego w „Tylko Rocku”.

W latach siedemdziesiątych różne zespoły łączyły rocka z muzyką dawną – Jethro Tull, Focus, Gentle Giant… Gryphon był do tego o tyle predysponowany, że założyli go studenci Royal Academy of Music. Fagocista i klawiszowiec Brian Gulland  dla działalności rockowej odrzucił nawet ofertę miejsca w prestiżowej orkiestrze. Współlider, Richard Harvey (później uznany autor muzyki filmowej i telewizyjnej), także obsługiwał flety proste, krumhorny i rozmaite klawisze, a resztę składu tworzyli, bez zaskoczeń, gitarzysta, basista i perkusista.

Tytuł wzięty jest z Burzy Szekspira („you whose pastime / Is to make midnight mushrumps”, a po naszemu „Wy, co śród nocy rozplemiacie grzyby” – w przekładzie L. Ulricha, bynajmniej nie Larsa). Krótko przed powstaniem tej płyty sir Peter Hall zlecił zespołowi opracowanie muzyczne do inscenizacji tej sztuki w londyńskim The Old Vic. Efektem była 19-minutowa suita, która stała się utworem tytułowym albumu. Midnight Mushrumps to rzecz silnie osadzona w klimatach barokowo-folkowych, bardzo stylowa, ale jej związki z rockiem są dość umowne; jeśli już, można by ją porównywać z opusami Mike’a Oldfielda, gdyby ten poszedł całkiem w muzykę dawną. Motywy i melodie zmieniają się jak w kalejdoskopie, a brzmienie instrumentów historycznych kontrastuje z całkiem współczesnym fortepianem i organami, perkusista David Oberle czasem też przywali w kotły.

Bardziej konwencjonalnie brzmi wersja angielskiej pieśni ludowej The Plough Boy’s Dream, zaaranżowana w stylu dawnym, z klawesynem i krummhornem, a pod koniec nabierająca prawie rockowej hałaśliwości, choć wygenerowanej najprawdopodobniej środkami akustycznymi (znowu te kotły!) Trudno tu nie mieć skojarzeń z Gentle Giant, podobnie jak w następnym The Last Flash of Gaberdine Tailor, gdzie mamy rozbudowaną partię klawesynu, potem prowadzenie przejmuje flet prosty, a po nim bodajże fagot albo jakiś jego renesansowy prajaszczur.

Gulland Rock, jak sama nazwa wskazuje, to popis Briana Gullanda. Ten „Rock” jest dość mylący, bo chodzi raczej o skałę – mowa o najspokojniejszym, ilustracyjnym wręcz utworze na płycie, który dopiero po chwili się rozkręca. Po nim następuje „dworskie” rondo Dubbel Dutch, inspirowane być może jakimiś flamandzkimi melodiami, gdzie w końcu na moment dopuszczają do głosu gitarzystę, choć oczywiście tylko na akuśtyku.

Finałowy Ethelion zawiera wariacje na temat Tourdionu Pierre’a Attaingnanta (inc. Quand je boire du vin claret…, choć słowa te mają proweniencję już dwudziestowieczną, kiej César Geoffray przerobił ów taniec na kanon wokalny). Dwadzieścia lat później tę melodię wykonywał każdy, kto ocierał się trochę o muzykę dawną, od Open Folk po Blackmore’a Wieczorową Porą. Ethelion jednak nie poprzestaje na Tourdionie i odbiega w stronę kilku innych motywów.

  

Billy Idol, Billy Idol, 1982

Już tu kiedyś pisałem o płycie Rebel Yell, a teraz dobrałem się do solowego debiutu Idola. Podobnie jak na płycie następnej, dużą rolę odgrywa gitarzysta Steve Stevens, późniejszy autor piosenki do Top Guna i członek jazzrockowej supergrupy BLS (z Terrym Bozzio i Tonym Levinem).

Jest to taki sam „fashion punk” jak na płycie poprzedniej – nie mniej zadziorny i nie mniej przebojowy. Największym hitem był złowieszczy White Wedding (Part 1), mój ulubiony jest jednak prężny otwieracz Come On, Come On. Drugi singiel, Hot in the City, ma klimat cokolwiek Springsteenowski („miejski”, jak napisano w książeczce), natomiast Hole in the Wall jest już efektem trendów nowofalowych, od riffu po rozedrganą delayem gitarę, którą słyszymy też w Shooting Stars. Stevens raz na jakiś czas wytnie jakąś solówkę. Czasem pojawia się syntezator, czasem wpadające w ucho wokalizy (Love Calling, dodatkowo wzbogacony seksofonem), a nawet syntezator udający wokalizy (Nobody’s Business). Ballady z prawdziwego zdarzenia jest tylko pół – It’s So Cruel, pierwotnie finał albumu, który zaczyna się spokojnie, ma za to bardziej dynamiczny refren, wzbogacony żeńskim wokalem w tle, i roztacza aurę dandysowskiej elegancji, z grubsza przypominającą Roxy Music.

Od 1983 do płyty dołączono hit z wcześniejszego singla – rockandrollowy Dancing with Myself. Tekst był inspirowany widokiem dyskotekowiczów tańczących ze swoimi odbiciami w lustrzanych ścianach, ale niektórzy myślą, że to piosenka o masturbacji. Utwór pochodził jeszcze z repertuaru wcześniejszej grupy Idola, Generation X.

 

Weezer, OK Human, 2021

W dyskografii Weezera trudno się połapać, zwłaszcza że większość jego płyt zatytułowana jest wyłącznie nazwą zespołu, a różni się kolorem okładki. Ta publikacja – na razie przedostatnia – zapadła mi w pamięć przez skojarzenie z OK Computer, choć muzykę zawiera diametralnie odmienną niż opus magnum grupy Radiohead.

W ciągu ćwierćwiecza działalności Rivers Cuomo grał raz bardziej, raz mniej rockowo. Teraz… postanowił nagrać płytę z orkiestrą, nawiązując do muzyki końca lat sześćdziesiątych – Beach Boysów, późnych Beatlesów itd. Duch sir George’a Martina (nie mylić z ser George’em R.R. z Lodu i Ognia) unosi się nad tą płytą, a wykorzystanie sekcji smyczkowej przywodzi niekiedy na myśl dawne ELO.

Najlepsze wino zaserwowane zostało na samym początku w postaci obezwładniająco przebojowego All My Favourite Songs – jest to zresztą jedyna piosenka, do której orkiestra nie została nagrana w rozsławionym przez Beatlesów studiu przy Abbey Road! Tylko nieco mniej atrakcyjnie brzmi następny Aloo Gobi. Na całej płycie gitara jest dość schowana w miksie. Dominują neobarokowe aranżacje orkiestrowe, przygotowane przez Roba Mathesa, a rockowy charakter zapewnia głównie sekcja rytmiczna. Tam, gdzie jej nie ma, albo gra wolniej, robi się bardziej sentymentalnie – patrz Numbers, kojarzący się z „grzeczną” muzyką młodzieżową lat 60., czy też niemal croonerski Dead Roses. Natomiast Playing My Piano niesie ze sobą klimata dekady następnej, gdzieś pomiędzy Catem Stevensem (to vibrato w głosie Cuomo) a co niektórymi odlotami Freddiego. Swoją drogą, tytułowego fortepianu za dużo w nim nie słychać, pojawia się za to w dynamicznym Here Comes the Rain, który niesie w sobie odblaski ni to Queen, ni to Billy Joela. Większą motorycznością odznacza się Screens, chociaż tu też cały czad robi orkiestra.

Przy całym tym orkiestrowym rozpasaniu, OK Human, głównie za sprawą głosu Riversa, zachowuje charakterystyczny introwertyczno-nerdowski klimat.


 

TSA, TSA, 1983

Po wyrwaniu zęba postanowiłem kupić sobie płytę. Poprzednio przy takiej okazji zdobyłem Chaos A.D. Sepultury, teraz padło na dwa albumy zespołu TSA, które miałem już wcześniej na kasetach.

Generalnie rzecz biorąc, „czerwone” TSA, czyli pierwsza płyta studyjna, ale w ogóle druga, zawiera kompetentne heavymetalowe granie w tradycji AC/DC, jednak mniej melodyjne niż na poprzedniej i następnej. Największe hity były Trzy zapałki i Bez podtekstów. Pierwsze to bluesowa ballada w podobie  zeppelinowego Since I’ve Been Loving You, do wiersza Jacquesa Préverta w tłumaczeniu Gałczyńskiego i z rozbudowaną solówką. O ile pamiętam, był to efekt koncertowej improwizacji – muzycy grali, a Piekarczyk zaśpiewał pierwsze, co mu przyszło do głowy. Bez podtekstu jest dla odmiany ciężkie, powolne i oparte na jednym z najlepszych riffów w polskim heavy metalu, kończy się zaś chóralnym zaśpiewem w sam raz na stadiony. Poza tym, spośród dość do siebie podobnych czadów hardrockowo-metalowych, wybija się utwór Ludzie jak dynie z krowim dzwonkiem w zwrotce. Natomiast Jeden kroczek ma w refrenie wers „Obudź się, przestań śnić!”, który każe się zastanawiać, czy to nie jest jakiś podtekstowy dialog z Oddziałem Zamkniętym.

Należy dodać, że w latach 80. płyta ukazała się także w wersji anglojęzycznej i nieco zremiksowanej, jako Spunk! Nie pamiętam, czy po 2001 była ona wznawiana.

 

 

TSA, Heavy Metal World, 1984

Trzecia duża płyta TSA jest najlepsza – w porównaniu z „czerwoną” znacznie bardziej melodyjna i z większą ilością charakterystycznych utworów. Zespół pozostaje „polskim AC/DC”, co słychać już w otwierającej album Kocicy. Także lżejsza Piosełka ma w sobie ducha twórczości braci Young, chociaż tekst nie jest tak testosteronowy. Maratończyk utrzymany jest w średnim tempie i – jak sama nazwa wskazuje – niestrudzenie prze do przodu, chociaż dokąd, nie wie nikt.

Nowocześniejszą odmianę heavy metalu reprezentuje Ty-on-ja, do głowy przychodzi choćby nazwa Accept. Wstęp do Koszmarnego snu można by pomylić z czymś ze środkowego Turbo. Szczególne wrażenie robi Biała śmierć za sprawą skontrastowania dynamicznej zwrotki spowolnionym i złowieszczym refrenem. A żeby trochę odpocząć po czadach, TSA zaproponowało kolejną klasyczną balladę metalową – Alien, która ostatnio podoba mi się nawet bardziej niż przeeksploatowane 51.

Punktem kulminacyjnym, czyli odpowiednikiem Bez podtekstów, jest ciężko kroczący Heavy metal świat, z tym że po nim następuje jeszcze krótki (zmieścili się w równej minucie) żart muzyczny – TSA pod Tatrami, którego tytuł mówi właściwie wszystko.

Już po nagraniu płyty odeszli z zespołu Andrzej Nowak i Marek Kapłon. Dlatego na okładkowym zdjęciu, gdzie grupa siedzi na leżakach (na dachu warszawskiego hotelu Forum) na tle namalowanych chmur, obaj (siedząc akurat po bokach) są symbolicznie oddarci od reszty zespołu. Kiedy po długich perypetiach i utrzymujących się wiele lat animozjach zespół reaktywował się w 2001 w tym samym składzie, a trzy lata później w końcu wyszły reedycje, rozdarcia usunięto (przy okazji logo zespołu zmieniło kolor z czerwonego na czarny). W wydaniu z 2015 powrócono do oryginalnego projektu, ale płyta zgubiła bonusy, które były w tamtej wersji. O ile Wyprzedaż da się przeboleć, bo w wersji koncertowej można ją znaleźć na TSA Live, to szkoda Zwierzeń kontestatora, co ukazały się dawniej tylko jako strona B singla,.

Podobnie jak w przypadku albumu poprzedniego, Heavy Metal World istnieje także w wersji anglojęzycznej, z orłem na okładce. Różnica polega na tym, że nie jest to ta sama muzyka z innym wokalem (jak na 1984 Republiki), tylko efekt nowej sesji nagraniowej, i to w Belgii w składzie z gitarzystą Tośkiem Degutisem i perkusistą Zbigniewem Kraszewskim (później O.N.A.) W dodatku repertuar też się różnił – dorzucili parę przeróbek utworów z debiutu.

To wprawdzie nie jest oryginalny skład



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz