wtorek, 10 grudnia 2024

Z targu i ze śmietnika, czyli płyty październikowe

 

W październiku tradycyjnie wybrałem się na Faradaguła, gdzie zdobyłem cztery albumy muzyczne. Potem byłem jeszcze w Empiku, bo gdzie lepiej niż w ogólnopolskiej korporacji kupić płytę punkrockową? Za to kolejne cztery wyciągnąłem ze swojego osiedlowego śmietnika. Ktoś wyrzucił całe dwa stojaki płyt, ale większość (np. grupa UK) to były piraty. Zabrałem zatem interesujące mnie oryginały… oraz same stojaki.

  

Populäre Musik aus Irland (z serii Musik aus aller Welt),
a właściwie: Moira, A Dutchman Across the Border, 1992

W podstawówce, zanim odkryłem rocka, fascynowała mnie muzyka celtycka. Pewnego razu ojciec przyniósł mi kasetę poświęconą Irlandii, z austriackiej serii przedstawiającej muzykę z rozmaitych krajów. Ostatnio upolowałem kompakt – za 5 zł, na targu.

            Jako wykonawca opisany był zespół Moira, lecz krótki niemiecki tekst we wkładce niewiele o nim mówi. Ale już wtedy, blisko 30 lat temu, podejrzewałem, że coś z tą płytą nie tak. Na liście utworów numer 1 miał tytuł The Wearing of the Britches, a drugi – Here’s a Health to the Company. Tymczasem nawet przy mojej ówczesnej, niedoskonałej znajomości angielskiego łatwo się zorientowałem, że o noszeniu spodni pan wokalista śpiewa pod numerem piątym, a drugi ze wspomnianych utworów jest przedostatni. Na szczęście dziś istnieją internety, dzięki czemu mogłem poszukać jakichś bliższych informacji. Z pomocą przyszedł serwis Discogs. Po krótkich badaniach dowiedziałem się, że jest to album A Dutchman Across the Border, wydany pierwotnie z zupełnie inną okładką (podana tam lista utworów ma już właściwą kolejność), a zespół Moira pochodzi… z Holandii. Ładne mi „aus Irland”!

            Niemniej Holendrzy grają na tyle sprawnie, że ich muzyka zachowuje celtycki klimat. Jigi, reele, polki albo utwory bardziej nastrojowe – wszystko jak trza, ze skrzypcami, tin whistle i tak dalej. Co prawda brzmi przy tym dość nowocześnie, bo lider, Guy Roelofs, oprócz bouzuki sięga po syntezatory – i tak w szeregu utworów rozbrzmiewa elektroniczna mgła, na której tle produkuje się fujarka (The Emigrant) czy skrzypce (Upside Down 42). Dla odmiany Dispute At The Crossroads to po prostu dudy irlandzkie solo. Utwory ze śpiewem są cztery i wszystkie mają nastrój melancholijny, nawet jeśli – jak w przypadku pieśni The Wearing of the Britches o toksycznym małżeństwie – nieco bardziej motoryczne.

W tej samej austriackiej serii wyszła także płyta Populäre Musik aus Irland 2, będąca z kolei przepakowaniem albumu grupy Lyac’h, dla odmiany francuskiej. Ot, wspólna Europa.

 

Catherine Wheel, Wishville, 2000

            Zespół, którego liderem jest Rob Dickinson (kuzyn Bruce’a), już się tu pojawił przy okazji kupionego kilka lat temu singla. Tym razem dopadłem jego ostatnią płytę – w 2000 Koło św. Katarzyny rozpadło się. O ile na Zachodzie Wishville miewała negatywne recenzje (stwierdzano, że nudna w porównaniu z poprzednimi), to dziennikarz „Tylko Rocka” pisał o niej w samych superlatywach, dodając, że niestety, niedostępna w Polsce. A tu proszę, za 5 złych.

            Rozumiem oba stanowiska, bo nie jest to muzyka łatwo przyswajalna. Tego rocka alternatywnego w gęstej gitarowej zalewie docenia się ją po kilku przesłuchaniach, a utwór otwierający, z łupanym, mechanicznym rytmem, w ogóle dość rozczarowuje, kiedy się ma w choćby mglistej pamięci starszy materiał Katarzyn. Z czasem zyskują natomiast takie utwory jak „postbluesowy” Gasoline z niezłą linią basu (chociaż zespół nie miał stałego basisty, jego funkcję pełnili wszyscy trzej członkowie) albo nastrojowy Lifeline. Utwory melancholijne – w tym najbardziej minimalistyczny All of That, nagrany w domu Dickinsona – przeplatają się z pogodniejszymi, które są przy okazji najbardziej melodyjne – mowa o Mad Dog i What We Want to Believe In.

Za realizację płyty odpowiada znany producent Tim Friese-Greene (w latach 80. nieoficjalny członek Talk Talk) i jest też współautorem czterech piosenek, w tym kulminacyjnej Ballad of a Running Man, pacyny shoegaze wzbogaconej harmonijką. W powstawaniu okładki brał udział sam Storm Thorgerson, ten od pinkfloydowego pryzmatu i wielu innych słynnych ilustracji okładkowych, ale tym razem projekt nie jest aż tak dlań charakterystyczny.

 

3 Doors Down, The Better Life, 1999

Oto również rock alternatywny, ale z USA. Na debiutanckiej płycie lider 3 Doors Down, Brad Arnold, oprócz śpiewania zagrał na perkusji. Recenzent „Tylko Rocka” ironizował, że musi to ciekawie wyglądać na koncertach, jednak na pierwszą trasę grupa zatrudniła dodatkowego muzyka, a później już w ogóle dołączył do niej pełnoetatowy perkusista.

Zawartość albumu można by określić jako postgrunge – bardziej wygładzoną wersję grania modnego w pierwszej połowie dekady. Przybrudzone brzmienie, gdzieniegdzie gitary akustyczne, nieco zachrypnięty wokal, melancholijny nastrój. Zaczyna się od Kryptonite – nastrojowej melodii w szybkim tempie, z bardziej hałaśliwym doładowaniem w refrenie. W Loser posuwisty akustyczny riff w stylu „wiosłowanie po Missisipi” (grupa zresztą właśnie stamtąd pochodzi) budzi skojarzenia z Pearl Jam; przy czym grupa dokłada do pieca sabbathowym interludium. Riffowiec doprawiony gitarą akustyczną to również np. Duck and Run. Najbardziej czadowe są utwór tytułowy i By My Side, ale nie na tyle, żeby odstraszyć słuchaczy mainstreamowego radia. Co do spokojniejszej części repertuaru – rozlewna akustyczna ballada Be Like That przypomina późniejsze hity Nickelback, ale jest bardziej treściwa. Podoba mi się najbardziej, ale zapamiętuję też eskalujący dynamicznie Down Poison.

Płyta nie otwiera żadnych nowych horyzontów, a nawet ma dość wysoki współczynnik Mamonia, ale całkiem to melodyjne, a do tego bez ryczenia.


 

Santana, Corazón, 2014

            Kolejna z kilku płyt nagranych przez Carlosa Santanę z szeregiem mniej lub bardziej renomowanych gości. Po dość zachowawczym podejściu do standardów rockowych na płycie Guitar Heaven, wirtuoz postanowił zmierzyć się z utworami artystów latynoskich.

            Płytę otwiera Saideira brazylijskiej grupy Skank, co prawda w wersji hiszpańskiej (portugalska pojawia się jako bonus), z udziałem Samuela Rosy. Oryginalną pulsację ska nieco osłabiają charakterystyczne solówki Santany, uwypuklając latynoski charakter aranżacji; w każdym razie trąb nie zabrakło.

Większości utworów (albo ich wykonawców) nie znałem w oryginale, ale wszystkie składają się na repertuar spójny i charakterystyczny dla anioła gitary; Carlos jak zwykle bierze cudze utwory i czyni je swoimi, a towarzyszą mu stali współpracownicy – Benny Rietveld na basie, Karl Perazzo i Raul Rekow na perkusyjnych. Porządnym przykładem XXI-wiecznego stylu Santany (datującego się od czasów Supernatural) jest La Flaca, zresztą singlowa. Pochodzi od hiszpańskiej grupy Jarabe de Palo, ale w wersji Santany śpiewa artysta kolumbijski znany jako Juanes.

            Nastrojowo prezentują się utwory z kobiecym śpiewem. W Besos de lejos (swoją drogą utworze z Wysp Zielonego Przylądka) występuje Gloria Estefan, aż trzy wokalistki słychać za to w bardziej wyciszonym Una Noche en Nápoles z repertuaru Pink Martini (Santana sięga dla odmiany po gitarę akustyczną).

            Najbardziej przebojowa, chociaż słodziasta na granicy wytrzymania, wydaje się Margarita z Romeo Santosem i wysokim jego głosem. Mniej ciekawszy i bardziej smętny jest Indy z niejakim Miguelem (Pimentelem), a z kolei Feel It Coming Back z Diego Torresem (oryginalnie Amor Correspondido) stoi bliżej poprockowej normy.

            Element rapowy wnosi popularny Pitbull w Oye 2014, czyli swojej reinterpretacji Oye como va Tito Puente, opartej na samplu z oryginalnego nagrania Santany z 1970. Gęstą nawijkę, ale już bliższą śpiewu, słychać w Mal bicho napędzanym przez afrolatynoską pracę dęciaków. Jest to piosenka argentyńskiej formacji Los Fabulosos Cadillacs, nagrana z jej udziałem. Pojawia się też akcent jamajski: Iron Lion Zion Boba Marleya, zaśpiewany przez jego syna Ziggy’ego, przy współudziale niejakich Kolumbijczyków ChocQuibTown.

            W Yo soy la luz, jedynym na płycie utworze autorskim, występuje słynny saksofonista Wayne Shorter, a za perkusją siada małżonka artysty, Cindy Blackman, ale zapamiętuje się głównie hebrajskie skandowanie „kadosz, kadosz, kadosz, Adonaj Sabaoth”, czyli „święty, święty, święty, Pan Zastępów”.

            Bonusy to alternatywne wersje językowe trzech utworów z głównego repertuaru (dwie portugalskie i jedna hiszpańska). W ręce wpadła mi wersja deluxe z płytą DVD zawierającą materiał dokumentalny o powstawaniu albumu.


 

Dezerter, Deuter, 1995

            Dezerter i Deuter w jednym stali domu… ale jedni i drudzy najdziksze wyczyniali swawole. Oba zespoły należały w latach osiemdziesiątych do czołówki polskiego punk rocka. O ile jednak Dezerter, wsławiony bezkompromisowością muzyczną, tekstową i ideową, przetrwał wiele burz dziejowych (łącznie z odejściem i śmiercią pierwszego wokalisty) i z powodzeniem działa do dzisiaj, o tyle kierowany przez Pawła „Kelnera” Rozwadowskiego Deuter nagrał tylko jedną płytę, i to jeszcze w okresie, kiedy prosta punkowa energia już go znudziła i postanowił trochę poeksperymentować (ówczesną wersję Nie ma ciszy w bloku zalicza się do pierwszych polskich prób rapowych). W połowie lat 90. Kelner połączył siły z kolegami z Dezertera, by przypomnieć swoje stare utwory w odświeżonych wersjach.

            Dezerter to nie tylko ostry punk, ale jeszcze na poziomie instrumentalnym niedostępnym dla większości polskich punkowców. W tym okresie basistą grupy był Tony von Kinsky – jak sama nazwa wskazuje, z awangardowej grupy Kinsky. Jego wyróżniające się z tła pochody basowe słychać w szeregu utworów. Co do samego Kelnera, to jego barwa głosu w momencie, gdy bardziej się wydziera, zbliża się w rejony Staszewskiego Kazimierza, ale generalnie ma własna falę.

            Najmniej interesujące są utwory najbardziej wściekłe, czytaj najszybsze: Szara masa,  Nigdy i w nic, Pistolet… Do spokojniejszych należy Urodzony na nowo, w którym słychać nawet solówkę gitarową, a Dziecięce uczucia po spowolnieniu perkusji mogłaby nagrać grupa Big Day. Wspomniane Nie ma ciszy w bloku nie zawiera już żadnych elementów quasi-hiphopowych, lecz jest to również ostra jazda, jednak wyróżnia się balladowym początkiem i zakończeniem. Rapowe inspiracje już prędzej zdradzają powolnie funkujące Złe myśli. W wolnym, monotonnym tempie pełznie Człowiek z żelaza, co koresponduje z tekstem („Toczysz swe życie na tokarce / Obrabiasz je na obrabiarce”). Takie utwory jak Beton M-3 albo Totalna destrukcja mają w sobie nawet, za przeproszeniem, pewną przebojowość, a Piosenkę o mojej generacji można śmiało nazwać punkowym hymnem.

            Teksty są zaangażowane, często turpistyczne i dołujące: upadek obyczajów, konsumpcjonizm (Pieniądze) szarzyzna peerelowskiego życia (Beton M-3, Nie ma ciszy w bloku), ludzka głupota (Jak długo), nawet trochę postapo (Ostrzega się). Pewną specyfikę wnosi motyw Boga (Droga wojownika, Piosenka o mojej generacji)


 
 

Diana Ross, The Force Behind The Power, 1991

            Dla odmiany płyta spoza mojej bajki. Diana Ross zyskała ongiś przydomek „Królowej Motownu” jako jedna z największych gwiazd soulu i R&B – w latach sześćdziesiątych jako członkini The Supremes, a potem jako solistka. Do 1991 roku sporo jednak się zmieniło w czarnej muzyce: i rodzeństwo Jacksonów, i Prince, i całokształt spraw hiphopowych… Jak się w tym odnalazła Diana Ross? The Force Behind the Power, dziewiętnasty w jej dorobku, przepadł w USA, ale stał się najpopularniejszym jej albumem w Wielkiej Brytanii.

            Mniej ciekawe są utwory wyprodukowane przez Jamesa Anthony’ego Carmichaela – „konfekcyjne”, skrojone schludnie, ale z plastikowym brzmieniem opartym na syntezatorach. Otwieracz Change of Heart ma chociaż względnie interesujący refren, ale You’re Gonna Love It nosi tytuł przeciwny do moich odczuć – to jest już zmechanizowana wersja R&B, z automatem perkusyjnym, samplami i czym tam jeszcze. Więcej duszy mają w sobie Heavy Weather z solówką na harmonijce, co prawda schowaną w tle, oraz łagodny Waiting in the Wings z nieco większym udziałem gitary akustycznej. Słowa do niego napisał zmarły w listopadzie tego roku Peter Sinfield, szerzej znany jako współzałożyciel King Crimson.

            Bardziej podoba mi się większość albumu, którą realizował Peter Asher – po prostu dlatego, że zawiera więcej żywych instrumentów. When You Tell Me That You Love Me weszła na szczyt brytyjskiej listy przebojów, dość zaskakująco, bo to przeważnie Amerykanie lubią takie rozlewne pościelówy. Trudno się jednak dziwić, bo w swojej kategorii to świetny utwór, jak trzeba wzbogacony orkiestrą. Z nastrojowych ballad Ross śpiewa tu jeszcze np. Heart (Don’t Change My Mind), skomponowany przez znaną songwriterszę Diane Warren i dawniej śpiewany przez Barbrę Streisand, czy Blame It on the Sun, którego współautorem jest sam Stevie Wonder. If We Hold On Together powstał w czasie osobnej sesji, do filmu animowanego o dinozaurach, więc grali tu inni muzycy niż na reszcie albumu, a mianowicie sesyjni weterani: gitarzysta Waddy Wachtel (kojarzę z późniejszej współpracy z Rolling Stonesami), perkusista Russ Kunkel, a także Leland Sklar (basista Phila Collinsa). Jeśli zaś ktoś potrzebuje bardziej dynamicznego R&B, to znajdzie je w Battlefield z repertuaru „Mechanika” Paula Carracka.   

            W śmietniku znalazłem wydanie międzynarodowe, które od amerykańskiego różni się nie tylko zmienioną kolejnością utworów, ale i piosenką dodatkową No Matter What You Do, która co prawda widnieje z tyłu okładki, ale w książeczce nie ma tekstu ani listy płac. Ross śpiewa tu w duecie z artystą zwanym Al B. Sure!, ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia.

Zapamiętywalną za to piosenką jest tytułowy, sprężysty kawałek funky. Napisany został w całości przez Steviego Wondera, który zagrał tu nawet na wszystkich instrumentach i oprócz samej Diany Ross dopuścił jeszcze tylko gospelowy chór do śpiewania refrenów. Niby też z automatem perkusyjnym – a słychać różnicę jakości.


Hole, Celebrity Skin, 1998

            Courtney Love – grundżowa Yoko Ono? Największa zołza rocka? Cokolwiek by o niej sądzić jako osobie (a np. Kim Gordon ma o niej negatywne zdanie), to na amerykańskiej scenie alternatywnej dała się poznać jeszcze przed związkiem z Kurtem Cobainem.

Celebrity Skin to trzeci album zespołu dowodzonego przez Love. Przedwcześnie zmarłą basistkę Kristen Pfaff zastąpiła Melissa Auf Der Maur, a produkcją zajął się  fachowiec – Michael Beinhorn. Cała płyta ma świetne, potężne i przestrzenne brzmienie, obezwładniające słuchacza już w tytułowym otwieraczu z umiejętnym zastosowaniem łagodniejszego interludium. Nagrania są jednak bardziej wypolerowane niż na wcześniejszych płytach. Piosenki jak Malibu, Heaven Tonight czy klasycznie brzmiąca ballada Dying lokują się bliżej standardowej „dziewczyńskiej alternatywy”. Z dawnej chropowatości został właściwie tylko niechlujny wokal Courtney Love. Momentami się zastanawiam, czy pod jej wpływem nie była Edyta Bartosiewicz, ale już w Northern Star,  akustycznej balladzie ze smyczkami, maniera Love przypomina nieco jej nieodżałowanego małżonka. Najbardziej czadowe są dwa pierwsze utwory oraz kulminacja w Playing Your Song, a w połowie wypada ciężko-monumentalny Use Once and Destroy.

Współautorem garści utworów był Billy Corgan (on też polecił do zespołu Melissę Auf Der Maur, która po jakimś czasie przeszła do Smashing Pumpkins). Jego wkład objął m.in. Dying oraz finałowe Petals – motoryczne, ale melancholijne, ze wsparciem smyczków. Trudno tu jednak o neurotyczny nastrój znany z nagrań Smashingów; może zbliża się do niego spokojniejszy Hit So Hard. Później Love i Corgan (byli kiedyś parą) po raz kolejny się pokłócili i przerzucali w mediach wzajemnymi nieprzyjemnościami.           

             

The Bangles, Greatest Hits, 1990

            W śmietniku pojawiła się też żeńska grupa poprockowa popularna w latach 80. W skład The Bangles wchodzila wokalistka Susan Hoffs, siostry Debbi i Vicki Peterson (gitara i perkusja) oraz basistka Michael Steele. W chwili wydania omawianej składanki zespół już nie istniał. Składanka zawiera wybór przebojów z trzech dotychczas wydanych przez The Bangles albumów oraz dodatkowo przeróbkę Hazy Shade of Winter Simona i Garfunkla – ze ścieżki dźwiękowej filmu Less Than Zero z Downeyem Juniorem, tej samej, dla której Slayer nagrał wersję In-A-Gadda-Da-Vida.  

            Twórczość grupy to zasadniczo pogodne piosenki o sympatycznej, dziewczyńskiej atmosferze. Sporo tu całkiem udatnie opracowanych harmonii wokalnych (uwaga: przeważnie śpiewanych wysokim głosem). Momentami trudno się ustrzec skojarzeń z Fleetwood Mac, jako to w Going Down to Liverpool (choć w istocie to przeróbka Katrina & The Waves). Podobnie brzmi opracowanie wokalne w kończącym zestaw Where Were You When I Needed You (przeróbka jeszcze z lat 60.) Gdzieniegdzie też pojawia się brzmienie sitaru (pewnie elektrycznego) – a może to tylko osobliwie dźwięcząca gitara a la The Byrds.

            Do dziś lubią się pokazać w eterze Manic Monday i Eternal Flame. Pierwszy to piosenka o kobiecie, której bardzo się nie chce w poniedziałek iść do roboty. Autorem był niejaki „Christopher”, a w rzeczywistości Prince. Drugi z wymienionych utworów to krystaliczna, może i na granicy przesłodzenia, ballada ze smyczkami. Poza tym podobały mi się If She Knew What She Wants oraz rozpoczęty potężnymi bębnami, ale potem jednak nastrojowy I’ll Set You Free. Zestaw urozmaica delikatniejsza, akustyczna ballada Following.

            Mniejsze wrażenie zrobiły na mnie bardziej dynamiczne Hero Takes a Fall czy pierwszy przebój grupy, Walk Like an Egyptian. Everything I Wanted opiera się na konkretnym riffie i wsparciu dęciaków, ale melodia refrenu jest rozczarowująca. Wyjątkiem jest Be With You z harmoniami wokalnymi uzupełniającymi śpiew Hoffs oraz najbardziej w tej grupie melodyjny In Your Room.  


Mud, The Gold Collection, 1996

            Mud – czyli Błoto. Złośliwi mówią, że to zespół o nazwie najbardziej adekwatnej do poziomu artystycznego. Ale też Les Gray i koledzy nigdy nie udawali, że chodzi im o coś więcej niż czysta rozrywka. Ze śmietnika wyłowiłem składankę, która chyba nie należy do oficjalnej dyskografii zespołu, a raczej sprawia wrażenie, jakby wyszła w generycznej serii kompilacji różnych artystów.

            Mamy do czynienia z glam rockiem w postaci zdecydowanie estradowej, bardziej ugrzecznionej niż Slade czy Sweet – z tą drugą kapelą łączyło Mud korzystanie z piosenek spółki autorskiej Chinn/Chapman. Sprawdza się w sam raz na prywatkę w stylu lat pięćdziesiątych. A czasem i nie tylko „w stylu”, bo grupa adaptowała również przeboje z tamtych czasów.

            Mamy tu więc dawkę skocznego, klasycznie brzmiącego rock and rolla (Tiger Feet, The Cat Crept In), tylko brzmienie instrumentów i detale aranżacji czasem zdradzają, że to już lata siedemdziesiąte. Najbardziej podoba mi się łączenie cukierkowości z ciężkimi gitarami, jak w Rocket, Dynamite czy standardzie Hippy Hippy Shake (wykonywał go ongiś sam Czesław Niemen!) Mniej odpowiadają sentymentalne ballady w rodzaju The End of the World (niegdyś Skeeter Davis) czy Secrets That You Keep, chociaż w tym drugim przypadku trudno nie docenić, jak dobrze twórcy złapali konwencję. Les Gray słodzi z presleyowską manierą, ale czasem harmoniami wokalnymi popisuje się cała grupa. Należy tu zwłaszcza przeróbka Oh Boy Buddy Holly’ego (z omdlewającym kobiecym głosem) i szczególnie udany Blue Moon, hit jeszcze z lat trzydziestych, opracowany w konwencji doo-wopowej, czyli tylko śpiew na głosy i klaskanie. Moonshine Sally na chwytliwym riffie oraz Hypnosis to już bez ochyby estrada lat siedemdziesiątych.

Sporadycznie pojawiają się jakieś kombinacje. Pierwszy przebój grupy, Crazy, zawiera sitar w charakterze modnego dodatku (zresztą samą piosenkę można by wziąć za coś z wczesnego Slade). Living Doll utrzymany jest w rozkołysanym rytmie spopularyzowanym przez grupę T.Rex. W Tallahassee Lassie, kiedyś hicie Freddiego Cannona, oprócz stylowego pianina słychać nawet dyskretne unisona. Nieśmiertelna Diana Paula Anki zaprezentowana za to została w aranżacji zbliżonej do reggae.

Gdyby jeszcze nie pominięto L’L’Lucy oraz świątecznego hitu Lonely This Christmas, to byłaby to w pełni reprezentatywna kompilacja hitów Mud. 


środa, 4 grudnia 2024

W północnym lesie i przed stajnią (z frontu czytelniczego, cz. 8)

 

Na jesieni moja lista lektur skręciła w klimata ugrofińskie z czasów II wojny światowej, choć nie tylko.

 

26. Väinö Linna, Żołnierz nieznany, Poznań 1986, przeł. Cecylia Lewandowska
(Seria dzieł pisarzy skandynawskich)

Powieść wojenna Väinö Linny z roku 1954 należy w Finlandii już do klasyki literatury, cytaty weszły tam do języka potocznego, a ekranizacji doczekała się aż czterech, w tym jednej telewizyjnej.

Mój zemplarz należał kiedyś
do Biblioteki Publicznej Dzielnicy Praga-Południe

Rzecz się dzieje w czasie wojny kontynuacyjnej, kiedy to Finlandia w luźnym sojuszu z Niemcami zaatakowała ZSRR, aby odzyskać terytoria utracone po wojnie zimowej. Kompania karabinów maszynowych otrzymuje rozkaz wymarszu na front w Karelii. Ponad połowa akcji toczy się latem 1941 r., później mamy kilka przeskoków chronologicznych aż do odwrotu w 1944.

Przede wszystkim kapitalnie jest tu przedstawiony obraz frontowego rozprzężenia: żołnierze kombinują, szukają sobie rozrywek, „organizują” to, czego nie mogą dostać z oficjalnych przydziałów, nie mają większego szacunku dla oficerów. Ich pochodzenie i motywacje są rozmaite, ale mało kto bierze poważnie propagandowe slogany czy uważa atak na ZSRR za właściwy (chyba że ktoś był z Karelii i chciałby wrócić do rodzinnej wsi). Z drugiej strony Linna dobitnie opisuje niedole frontowego żołnierza – głód, zmęczenie, niewyspanie. Kiedy zaś dochodzi do walk, czytelnik zaczyna się bać o życie bohaterów. Końcowe rozdziały, rozgrywające się podczas odwrotu, pod względem brutalności dorównują niemal Na zachodzie bez zmian.

Żołnierz nieznany nie jest jednak aż tak dołujący – po pierwsze dlatego, że (SPOILER) niektórym bohaterom jednak udaje się przeżyć, a po drugie, ze względu na obecność ludowego, nieraz mocno wisielczego humoru. Patos militarystyczno-bogoojczyźniany został w tej powieści nie tylko starannie wykpiony, ale wręcz obalony na szczeblu kultury fińskiej. Żołnierze sami mają alergię jak na patriotyczną propagandę wciskaną przez państwo, tak i na czarnowidztwo komunizującego Lahtinena. Szeregowy Vanhala z początku śmieje się dużo sam do siebie, z czasem jego znakiem firmowym staje się ironiczne cytowanie propagandowych sloganów. Z nich w sumie też się śmieje sam do siebie, mało kto mu odpowiada.

Bohaterem zbiorowym jest cała kompania i chociaż bohaterowie są pełnokrwiści –chłopski filozof mł. sierż. Hietanen, brutalny Lehto, wesołek Rahikainen, skąpy kwatermistrz Mäkilä – to prawie żaden nie przechwytuje uwagi czytelnika dużo dłużej niż inni. Podobnie zróżnicowane są postaci oficerów: bezduszny służbista Lammio, dbający o podwładnych weteran Koskela, pełen naiwnych ideałów Kariluoto itp. Najbardziej podobał mi się (i chyba w ogóle jest najpopularniejszy) Antti Rokka, pełen energii Karelczyk. Dla żołnierzy – najlepszy kumpel, zawsze skłonny pomóc; wobec oficerów – zupełnie pozbawiony respektu i wszystkim mówiący na „ty”; wobec nieprzyjaciela – zabójca systematyczny, ale pozbawiony sadyzmu; do tego nieustannie gadatliwy – sprawia wrażenie ludowego herosa czy pogańskiego leśnego bożka, który wychynął z puszczy, aby dołączyć do oddziału.

W tle pozostają kwestie społeczne, jako to przepaść klasowa między prostym żołnierzem a „panami”, żywe są też rachunki krzywd z wojny domowej w 1918 roku. Zresztą Linna osadził w tamtych czasach swoją późniejszą trylogię Tu, pod gwiazdą polarną; Ville Koskela jest synem jednego z jej bohaterów.

Wiele scen zapada w pamięć: „heroiczne” zniszczenie czołgu przez Hietanena, samotna śmierć Lehtona, rozrywki w okupowanym Petroskoi (Pietrozawodsku), popijawa pokątnie uwarzonym piwem kilju… Zaletą jest również język, od narracji – momentami nieco ironicznej, a kiedy trzeba, poważniejszej, po żywe, potoczyste dialogi. Często występuje przekleństwo „do pioruna”, w którym łatwo się domyślić fińskiego „perkele”, chociaż po fińsku brzmi to dużo mocniej niż przyjęty przez tłumaczkę polski odpowiednik – jednak znaczy to samo.

Jakkolwiek odmiana nazwisk zakończonych na -o według wzoru Brunona, Hugona i Ottona („Kariluotonowi wydarł się jęk”, „spojrzał na Lehtona”) może być uznana za kontrowersyjną, to ogólnie rzecz biorąc, Cecylia Lewandowska dobrze się spisała. Interpunkcję można było jednak poprawić.

Chociaż książka ukazała się przed zniesieniem cenzury, to jednak widać w niej stosunek Finów do „Ruskich”, których bohaterowie nazywają eufemistycznie „sąsiadem”. Widać cenzor uznał, że sprawę załatwia odpowiednie posłowie Witolda Nawrockiego.

 

27. József Balázs, Madziarzy, Warszawa 1979, przeł. Tadeusz Olszański

O literaturze węgierskiej mam jeszcze mniejsze pojęcie niż o fińskiej, zawsze jednak kojarzyła mi się z jakiegoś powodu z prozą psychologiczną. W odróżnieniu od Linny, József Balázs był za młody, żeby pamiętać wojnę z autopsji (rocznik 1944).

Madziarzy to opowieść dziesięciorga ubogich chłopów węgierskich, którzy postanowili wyjechać na roboty do Niemiec, żeby zarobić na nowy dom albo chociaż rower o grubej ramie. Porywczy András Fábián to główny bohater i to z jego perspektywy obserwujemy zwykle zdarzenia, jest też nieformalny przywódca grupy Dániel Gáspár, dryblas János Szabó, mniej charakterystyczni (i bardziej milczący) Elek Tar i Dani Kis, a także słabowity nastolatek Ábris Kondor. Z wyjątkiem kawalerów Gáspára i Kondora, wszyscy zabrali żony. Z tych najbardziej zarysowana jest żona Fábiána, która wykazuje rozmaitą inicjatywę, a o Kisowej można powiedzieć przede wszystkim, że jest pobożna. Co charakterystyczne, narrator prawie za każdym razem nazywa mężczyzn pełnym imieniem i nazwiskiem. Wyjątkiem jest Brainer, węgierski rządca w niemieckim majątku, którego imienia nawet nie znamy. Kobiety występują jako „żona Kisa” lub „Fábiánowa” (co zresztą może być legitne w węgierskiej tradycji z jej „imionami odmężowskimi” – w tym przypadku byłaby to Fábiánne). W jednym miejscu pada wprawdzie okrzyk: „Irma, Zsófi, Ilona! Chodźcie tu!”, ale nie wiadomo, które z imion do kogo należy i jak ma na imię czwarta z kobiet.

Przez większość czasu nic się nie dzieje. Bohaterowie orzą pole, palą papierosy, suszą onuce, kłócą się (ale szybko odpuszczają) i dziwią się światu. Wojna dzieje się gdzieś tam w oddali i węgierscy chłopi nie zaprzątają sobie nią głowy – tylko o tyle, że wyjechali także po to, żeby ich nie wzięto do wojska. Ale dokąd dokładnie jadą, to już niespecjalnie się interesują. Ich wieś musi być bardzo oddalona od cywilizacji: nie wiedzą, kto to Hitler („Po nazwisku biorąc, to chyba nie Węgier”), nie znają gramofonu, András Fábián nie wie nawet, co to parówki, przynajmniej żona mu powiedziała. A jednak wojna obecna jest nawet w tym odległym od frontu folwarku. Bohaterowie napotykają grupę francuskich jeńców wojennych oraz polskie robotnice przymusowe, słychać też czasem strzały. Wszystko to niepokoi naszych Madziarów, ale nie ogarniają szerokiego obrazu.

Szatę graficzną stanowią ilustracje Jerzego Markiewicza na okładce i wyklejkach.

W roku 1979 Zoltán Fábri nakręcił na podstawie powieści film z Gáborem Konczem jako Fábiánem i zmarłą w zeszłym roku Évą Pap w roli jego żony (w filmie chociaż wiadomo, że to ona jest Iloną). Ekranizacja doczekała się nominacji do Oscara. Sam József Bálazs pracował zresztą jako scenarzysta i kierownik literacki w wytwórni filmowej.

 

28. Pentti Haanpää, Wędrujące buciory, Poznań 1984, przeł. Joanna Trzcińska-Mejor
(Seria dzieł pisarzy skandynawskich)

I znowu Finlandia. Drwal Pentti Haanpää należał do cenionych przedstawicieli fińskiego realizmu. Wędrujące buciory, minipowieść z roku 1945, to znów tematyka wojny kontynuacyjnej. Życie na froncie i tyłach widzimy z perspektywy pary wojskowych butów z cholewami, które wisiały spokojnie w magazynie, dopóki nie wyfasował ich pewien starszy sierżant, który sam siebie awansował na chorążego. Buty były świadkiem jego groteskowej randki z korespondencyjną znajomą, potem trafiły do podporucznika odwiedzającego matkę, do sierżanta kawalerii, sanitariusza, robotnika budującego kościół, pijanego kaprala, nałogowego hazardzisty i paru innych gości. Utwór ma charakterystyczny, lekko ironiczny klimat, dość spójny z Żołnierzem nieznanym. Wojna przedstawiona jest jako żołnierskie cwaniactwo, slogany propagandowe, wyczekiwane urlopy i las wokół. Zapadła mi w pamięć sekwencja dłużącej się podróży ciężarówką po błotnistych drogach.

Wydany w Poznaniu zbiór, oprócz utworu tytułowego, zawiera jeszcze kilka krótszych opowiadań. Niestety, nie podano dat publikacji, a bariera językowa nie pozwala mi zrobić riserczu – wiem jedynie, że Powrót syna pochodzi z 1933 r., ale najwyraźniej początkowo był dramatem. W blurpie stoi, że „Większość (…) zawiera elementy tragiczne, ich bohaterowie umierają, zabijają się, czy też giną przypadkowo”. Nie jest tak źle – ten opis pasuje tylko do jednego z dziewięciu opowiadań, a w dodatku bohater sam sobie zasłużył brakiem szacunku dla surowej lapońskiej przyrody. W dwóch innych utworach bohaterowie co prawda przeżyli, ale mieli więcej szczęścia niż rozumu, a w Ostatniej drodze zgon jest niegwałtowny i w ogóle stanowi punkt zawiązania akcji.

Utwory rozgrywają się na ogół w środowisku wiejskim, wśród ubogich wieśniaków i ludzi lasu. Tematykę wojenną porusza jeszcze tylko Śpiwór. Bohaterką dwóch opowiadań jest znachorka Heta Rahko – raz załatwia sprawę po śmierci współlokatorki, a potem idzie w świat i wymyśla się na nowo. Motyw wykreowanej tożsamości występuje też w opowiadaniu Powrót syna. Szczególne wrażenie zrobił na mnie Wariat i koń, a to ze względu na ironiczny kontrast między tym, jak gospodarz Harmaa traktował swojego chorego psychicznie brata, a tym, jak to opisuje narrator.

Ostatnie w zbiorze opowiadanie nosi tytuł O tym, jak stary Päntä tonął. Będzie niejakim spoilerem, że stary Päntä jednak (znowu) przeżył – natomiast sam autor w roku 1955, w wieku pięćdziesięciu lat, rzeczywiście utonął.

Jakość tłumaczenia na ogół jest dobra, ale Joanna Trzcińska-Mejor przegrywa na punkty z Cecylią Lewandowską. Tej ostatniej nie zdarzało się „wracać z powrotem” ani „kontynuować dalej”, nie pamiętam też w jej przekładach gramatyki w rodzaju „potrafił zgasić w bratu (…) płomyki niezadowolenia”

Tytułowa minipowieść została zekranizowana w 1969 r. jako dziewięcioodcinkowy serial.

 

28,5. Philip Jowett, Brent Snodgrass, Raffaele Ruggier, Finlandia w wojnie 1939-1945,
Warszawa 2010, przeł. Urszula Ruzik-Kulińska (Osprey Elite 141)

Przy okazji tematyki wojenno-fińskiej postanowiłem sobie odświeżyć Ospreya na ten temat. Wydawnictwo omówiło już kiedyś częściowo armię fińską w tomiku poświęconym sojusznikom Niemiec na froncie wschodnim, a w 2006 sprokurowało szersze opracowanie. Kilka lat później ukazała się polska wersja – jako drugi tom w ramach drugiej już krótkotrwałej próby wydawania Ospreyów przez Bellonę.

Publikacja przedstawia najpierw kalendarium trójdzielnego udziału Finlandii w II wojnie światowej: wojny zimowej (1939-40, Rosjanie atakują, Finowie się bronią), wojny kontynuacyjnej (1941-44, na odwrót) oraz wojny lapońskiej (Finowie po rozejmie z ZSRR wypędzają Niemców z północy kraju). Dalej następuje opis organizacji armii fińskiej z uwzględnieniem zmian zachodzących na poszczególnych etapach: można się dowiedzieć, że stan pułkowej kuchni polowej wynosił 27 ludzi. Osobno omówione są jednostki specjalizowane: jegrzy, pogranicznicy, zwiadowcy dalekiego zasięgu. Wspomniano też o ochotnikach cudzoziemskich, z których największe grupy stanowili Szwedzi i Estończycy. Osobne omówienie dotyczy oddziałów samoobrony Suojeluskunta oraz pomocniczej służby kobiet „Lotta Svärd”.

Rozdziały końcowe dotyczą taktyki oraz uzbrojenia armii fińskiej. Tu się pojawia słynny pistolet maszynowy Suomi wz. 1931 – stał się on inspiracją dla radzieckiej pepeszy, której zresztą Finowie również używali jako broni zdobycznej. Natomiast bohaterowie Żołnierza nieznanego strzelali z pewnością z któregoś z fińskich wariantów kaemu Maxim. Skoro zaś radziecka propaganda z komisarzem Mołotowem na czele twierdziła, że lotnictwo czerwone wcale nie bombarduje Finów, tylko zrzuca im chleb, to Finowie opracowali popitkę do tego posiłku – i tak butelka zapalająca stała się na świecie szerzej znana pod nazwą „koktajlu Mołotowa”.

Na omówienie umundurowania pozostały opisy plansz barwnych. Samych plansz jest tradycyjnie osiem (chociaż seria „Elite” miała ich ongiś po 12), po trzy sylwetki na każdej plus detaliczne ukazanie niektórych oznak i odznak. Wykonał je Raffaele Ruggieri, którego wysmukłe a obłe sylwetki trochę niedolubiwam. Spośród 24 żołnierzy aż 10 nosi charakterystyczne lapońskie buty z zadartymi nosami. Przedstawiono członków Suojeluskunta, jednak lotty się nie załapały. Przynajmniej są na jednym ze zdjęć. Fotografie, w dość dobrej jakości, pochodzą głównie z kolekcji prywatnych i przedstawiają różne rodzaje umundurowania i uzbrojenia, pojawia się też słynny snajper Simo Häyhä.

Tłumaczenie jest przyzwoite jak na standardy Bellony (wydane wcześniej w tej samej serii Dzieje snajperów to była jedna wielka stłuczka). Tłumaczce przytrafiły się mimo wszystko dwa błędy rzeczowe. Napisała mianowicie, że Petsamo leży na południowy wschód od Murmańska”, kiedy nawet na mapie w książce widać, że na północny zachód. Poza tym pojawia się jednostka zwana „Plemienny Batalion Olonetów z Aunus”. Nie było żadnych „Olonetów” – Olonets to po prostu angielska transkrypcja miasta Ołoniec, które po fińsku nazywa się Aunus, a w pokrewnym języku karelskim nosi dźwięczną nazwę Anus.