wtorek, 10 grudnia 2024

Z targu i ze śmietnika, czyli płyty październikowe

 

W październiku tradycyjnie wybrałem się na Faradaguła, gdzie zdobyłem cztery albumy muzyczne. Potem byłem jeszcze w Empiku, bo gdzie lepiej niż w ogólnopolskiej korporacji kupić płytę punkrockową? Za to kolejne cztery wyciągnąłem ze swojego osiedlowego śmietnika. Ktoś wyrzucił całe dwa stojaki płyt, ale większość (np. grupa UK) to były piraty. Zabrałem zatem interesujące mnie oryginały… oraz same stojaki.

  

Populäre Musik aus Irland (z serii Musik aus aller Welt),
a właściwie: Moira, A Dutchman Across the Border, 1992

W podstawówce, zanim odkryłem rocka, fascynowała mnie muzyka celtycka. Pewnego razu ojciec przyniósł mi kasetę poświęconą Irlandii, z austriackiej serii przedstawiającej muzykę z rozmaitych krajów. Ostatnio upolowałem kompakt – za 5 zł, na targu.

            Jako wykonawca opisany był zespół Moira, lecz krótki niemiecki tekst we wkładce niewiele o nim mówi. Ale już wtedy, blisko 30 lat temu, podejrzewałem, że coś z tą płytą nie tak. Na liście utworów numer 1 miał tytuł The Wearing of the Britches, a drugi – Here’s a Health to the Company. Tymczasem nawet przy mojej ówczesnej, niedoskonałej znajomości angielskiego łatwo się zorientowałem, że o noszeniu spodni pan wokalista śpiewa pod numerem piątym, a drugi ze wspomnianych utworów jest przedostatni. Na szczęście dziś istnieją internety, dzięki czemu mogłem poszukać jakichś bliższych informacji. Z pomocą przyszedł serwis Discogs. Po krótkich badaniach dowiedziałem się, że jest to album A Dutchman Across the Border, wydany pierwotnie z zupełnie inną okładką (podana tam lista utworów ma już właściwą kolejność), a zespół Moira pochodzi… z Holandii. Ładne mi „aus Irland”!

            Niemniej Holendrzy grają na tyle sprawnie, że ich muzyka zachowuje celtycki klimat. Jigi, reele, polki albo utwory bardziej nastrojowe – wszystko jak trza, ze skrzypcami, tin whistle i tak dalej. Co prawda brzmi przy tym dość nowocześnie, bo lider, Guy Roelofs, oprócz bouzuki sięga po syntezatory – i tak w szeregu utworów rozbrzmiewa elektroniczna mgła, na której tle produkuje się fujarka (The Emigrant) czy skrzypce (Upside Down 42). Dla odmiany Dispute At The Crossroads to po prostu dudy irlandzkie solo. Utwory ze śpiewem są cztery i wszystkie mają nastrój melancholijny, nawet jeśli – jak w przypadku pieśni The Wearing of the Britches o toksycznym małżeństwie – nieco bardziej motoryczne.

W tej samej austriackiej serii wyszła także płyta Populäre Musik aus Irland 2, będąca z kolei przepakowaniem albumu grupy Lyac’h, dla odmiany francuskiej. Ot, wspólna Europa.

 

Catherine Wheel, Wishville, 2000

            Zespół, którego liderem jest Rob Dickinson (kuzyn Bruce’a), już się tu pojawił przy okazji kupionego kilka lat temu singla. Tym razem dopadłem jego ostatnią płytę – w 2000 Koło św. Katarzyny rozpadło się. O ile na Zachodzie Wishville miewała negatywne recenzje (stwierdzano, że nudna w porównaniu z poprzednimi), to dziennikarz „Tylko Rocka” pisał o niej w samych superlatywach, dodając, że niestety, niedostępna w Polsce. A tu proszę, za 5 złych.

            Rozumiem oba stanowiska, bo nie jest to muzyka łatwo przyswajalna. Tego rocka alternatywnego w gęstej gitarowej zalewie docenia się ją po kilku przesłuchaniach, a utwór otwierający, z łupanym, mechanicznym rytmem, w ogóle dość rozczarowuje, kiedy się ma w choćby mglistej pamięci starszy materiał Katarzyn. Z czasem zyskują natomiast takie utwory jak „postbluesowy” Gasoline z niezłą linią basu (chociaż zespół nie miał stałego basisty, jego funkcję pełnili wszyscy trzej członkowie) albo nastrojowy Lifeline. Utwory melancholijne – w tym najbardziej minimalistyczny All of That, nagrany w domu Dickinsona – przeplatają się z pogodniejszymi, które są przy okazji najbardziej melodyjne – mowa o Mad Dog i What We Want to Believe In.

Za realizację płyty odpowiada znany producent Tim Friese-Greene (w latach 80. nieoficjalny członek Talk Talk) i jest też współautorem czterech piosenek, w tym kulminacyjnej Ballad of a Running Man, pacyny shoegaze wzbogaconej harmonijką. W powstawaniu okładki brał udział sam Storm Thorgerson, ten od pinkfloydowego pryzmatu i wielu innych słynnych ilustracji okładkowych, ale tym razem projekt nie jest aż tak dlań charakterystyczny.

 

3 Doors Down, The Better Life, 1999

Oto również rock alternatywny, ale z USA. Na debiutanckiej płycie lider 3 Doors Down, Brad Arnold, oprócz śpiewania zagrał na perkusji. Recenzent „Tylko Rocka” ironizował, że musi to ciekawie wyglądać na koncertach, jednak na pierwszą trasę grupa zatrudniła dodatkowego muzyka, a później już w ogóle dołączył do niej pełnoetatowy perkusista.

Zawartość albumu można by określić jako postgrunge – bardziej wygładzoną wersję grania modnego w pierwszej połowie dekady. Przybrudzone brzmienie, gdzieniegdzie gitary akustyczne, nieco zachrypnięty wokal, melancholijny nastrój. Zaczyna się od Kryptonite – nastrojowej melodii w szybkim tempie, z bardziej hałaśliwym doładowaniem w refrenie. W Loser posuwisty akustyczny riff w stylu „wiosłowanie po Missisipi” (grupa zresztą właśnie stamtąd pochodzi) budzi skojarzenia z Pearl Jam; przy czym grupa dokłada do pieca sabbathowym interludium. Riffowiec doprawiony gitarą akustyczną to również np. Duck and Run. Najbardziej czadowe są utwór tytułowy i By My Side, ale nie na tyle, żeby odstraszyć słuchaczy mainstreamowego radia. Co do spokojniejszej części repertuaru – rozlewna akustyczna ballada Be Like That przypomina późniejsze hity Nickelback, ale jest bardziej treściwa. Podoba mi się najbardziej, ale zapamiętuję też eskalujący dynamicznie Down Poison.

Płyta nie otwiera żadnych nowych horyzontów, a nawet ma dość wysoki współczynnik Mamonia, ale całkiem to melodyjne, a do tego bez ryczenia.


 

Santana, Corazón, 2014

            Kolejna z kilku płyt nagranych przez Carlosa Santanę z szeregiem mniej lub bardziej renomowanych gości. Po dość zachowawczym podejściu do standardów rockowych na płycie Guitar Heaven, wirtuoz postanowił zmierzyć się z utworami artystów latynoskich.

            Płytę otwiera Saideira brazylijskiej grupy Skank, co prawda w wersji hiszpańskiej (portugalska pojawia się jako bonus), z udziałem Samuela Rosy. Oryginalną pulsację ska nieco osłabiają charakterystyczne solówki Santany, uwypuklając latynoski charakter aranżacji; w każdym razie trąb nie zabrakło.

Większości utworów (albo ich wykonawców) nie znałem w oryginale, ale wszystkie składają się na repertuar spójny i charakterystyczny dla anioła gitary; Carlos jak zwykle bierze cudze utwory i czyni je swoimi, a towarzyszą mu stali współpracownicy – Benny Rietveld na basie, Karl Perazzo i Raul Rekow na perkusyjnych. Porządnym przykładem XXI-wiecznego stylu Santany (datującego się od czasów Supernatural) jest La Flaca, zresztą singlowa. Pochodzi od hiszpańskiej grupy Jarabe de Palo, ale w wersji Santany śpiewa artysta kolumbijski znany jako Juanes.

            Nastrojowo prezentują się utwory z kobiecym śpiewem. W Besos de lejos (swoją drogą utworze z Wysp Zielonego Przylądka) występuje Gloria Estefan, aż trzy wokalistki słychać za to w bardziej wyciszonym Una Noche en Nápoles z repertuaru Pink Martini (Santana sięga dla odmiany po gitarę akustyczną).

            Najbardziej przebojowa, chociaż słodziasta na granicy wytrzymania, wydaje się Margarita z Romeo Santosem i wysokim jego głosem. Mniej ciekawszy i bardziej smętny jest Indy z niejakim Miguelem (Pimentelem), a z kolei Feel It Coming Back z Diego Torresem (oryginalnie Amor Correspondido) stoi bliżej poprockowej normy.

            Element rapowy wnosi popularny Pitbull w Oye 2014, czyli swojej reinterpretacji Oye como va Tito Puente, opartej na samplu z oryginalnego nagrania Santany z 1970. Gęstą nawijkę, ale już bliższą śpiewu, słychać w Mal bicho napędzanym przez afrolatynoską pracę dęciaków. Jest to piosenka argentyńskiej formacji Los Fabulosos Cadillacs, nagrana z jej udziałem. Pojawia się też akcent jamajski: Iron Lion Zion Boba Marleya, zaśpiewany przez jego syna Ziggy’ego, przy współudziale niejakich Kolumbijczyków ChocQuibTown.

            W Yo soy la luz, jedynym na płycie utworze autorskim, występuje słynny saksofonista Wayne Shorter, a za perkusją siada małżonka artysty, Cindy Blackman, ale zapamiętuje się głównie hebrajskie skandowanie „kadosz, kadosz, kadosz, Adonaj Sabaoth”, czyli „święty, święty, święty, Pan Zastępów”.

            Bonusy to alternatywne wersje językowe trzech utworów z głównego repertuaru (dwie portugalskie i jedna hiszpańska). W ręce wpadła mi wersja deluxe z płytą DVD zawierającą materiał dokumentalny o powstawaniu albumu.


 

Dezerter, Deuter, 1995

            Dezerter i Deuter w jednym stali domu… ale jedni i drudzy najdziksze wyczyniali swawole. Oba zespoły należały w latach osiemdziesiątych do czołówki polskiego punk rocka. O ile jednak Dezerter, wsławiony bezkompromisowością muzyczną, tekstową i ideową, przetrwał wiele burz dziejowych (łącznie z odejściem i śmiercią pierwszego wokalisty) i z powodzeniem działa do dzisiaj, o tyle kierowany przez Pawła „Kelnera” Rozwadowskiego Deuter nagrał tylko jedną płytę, i to jeszcze w okresie, kiedy prosta punkowa energia już go znudziła i postanowił trochę poeksperymentować (ówczesną wersję Nie ma ciszy w bloku zalicza się do pierwszych polskich prób rapowych). W połowie lat 90. Kelner połączył siły z kolegami z Dezertera, by przypomnieć swoje stare utwory w odświeżonych wersjach.

            Dezerter to nie tylko ostry punk, ale jeszcze na poziomie instrumentalnym niedostępnym dla większości polskich punkowców. W tym okresie basistą grupy był Tony von Kinsky – jak sama nazwa wskazuje, z awangardowej grupy Kinsky. Jego wyróżniające się z tła pochody basowe słychać w szeregu utworów. Co do samego Kelnera, to jego barwa głosu w momencie, gdy bardziej się wydziera, zbliża się w rejony Staszewskiego Kazimierza, ale generalnie ma własna falę.

            Najmniej interesujące są utwory najbardziej wściekłe, czytaj najszybsze: Szara masa,  Nigdy i w nic, Pistolet… Do spokojniejszych należy Urodzony na nowo, w którym słychać nawet solówkę gitarową, a Dziecięce uczucia po spowolnieniu perkusji mogłaby nagrać grupa Big Day. Wspomniane Nie ma ciszy w bloku nie zawiera już żadnych elementów quasi-hiphopowych, lecz jest to również ostra jazda, jednak wyróżnia się balladowym początkiem i zakończeniem. Rapowe inspiracje już prędzej zdradzają powolnie funkujące Złe myśli. W wolnym, monotonnym tempie pełznie Człowiek z żelaza, co koresponduje z tekstem („Toczysz swe życie na tokarce / Obrabiasz je na obrabiarce”). Takie utwory jak Beton M-3 albo Totalna destrukcja mają w sobie nawet, za przeproszeniem, pewną przebojowość, a Piosenkę o mojej generacji można śmiało nazwać punkowym hymnem.

            Teksty są zaangażowane, często turpistyczne i dołujące: upadek obyczajów, konsumpcjonizm (Pieniądze) szarzyzna peerelowskiego życia (Beton M-3, Nie ma ciszy w bloku), ludzka głupota (Jak długo), nawet trochę postapo (Ostrzega się). Pewną specyfikę wnosi motyw Boga (Droga wojownika, Piosenka o mojej generacji)


 
 

Diana Ross, The Force Behind The Power, 1991

            Dla odmiany płyta spoza mojej bajki. Diana Ross zyskała ongiś przydomek „Królowej Motownu” jako jedna z największych gwiazd soulu i R&B – w latach sześćdziesiątych jako członkini The Supremes, a potem jako solistka. Do 1991 roku sporo jednak się zmieniło w czarnej muzyce: i rodzeństwo Jacksonów, i Prince, i całokształt spraw hiphopowych… Jak się w tym odnalazła Diana Ross? The Force Behind the Power, dziewiętnasty w jej dorobku, przepadł w USA, ale stał się najpopularniejszym jej albumem w Wielkiej Brytanii.

            Mniej ciekawe są utwory wyprodukowane przez Jamesa Anthony’ego Carmichaela – „konfekcyjne”, skrojone schludnie, ale z plastikowym brzmieniem opartym na syntezatorach. Otwieracz Change of Heart ma chociaż względnie interesujący refren, ale You’re Gonna Love It nosi tytuł przeciwny do moich odczuć – to jest już zmechanizowana wersja R&B, z automatem perkusyjnym, samplami i czym tam jeszcze. Więcej duszy mają w sobie Heavy Weather z solówką na harmonijce, co prawda schowaną w tle, oraz łagodny Waiting in the Wings z nieco większym udziałem gitary akustycznej. Słowa do niego napisał zmarły w listopadzie tego roku Peter Sinfield, szerzej znany jako współzałożyciel King Crimson.

            Bardziej podoba mi się większość albumu, którą realizował Peter Asher – po prostu dlatego, że zawiera więcej żywych instrumentów. When You Tell Me That You Love Me weszła na szczyt brytyjskiej listy przebojów, dość zaskakująco, bo to przeważnie Amerykanie lubią takie rozlewne pościelówy. Trudno się jednak dziwić, bo w swojej kategorii to świetny utwór, jak trzeba wzbogacony orkiestrą. Z nastrojowych ballad Ross śpiewa tu jeszcze np. Heart (Don’t Change My Mind), skomponowany przez znaną songwriterszę Diane Warren i dawniej śpiewany przez Barbrę Streisand, czy Blame It on the Sun, którego współautorem jest sam Stevie Wonder. If We Hold On Together powstał w czasie osobnej sesji, do filmu animowanego o dinozaurach, więc grali tu inni muzycy niż na reszcie albumu, a mianowicie sesyjni weterani: gitarzysta Waddy Wachtel (kojarzę z późniejszej współpracy z Rolling Stonesami), perkusista Russ Kunkel, a także Leland Sklar (basista Phila Collinsa). Jeśli zaś ktoś potrzebuje bardziej dynamicznego R&B, to znajdzie je w Battlefield z repertuaru „Mechanika” Paula Carracka.   

            W śmietniku znalazłem wydanie międzynarodowe, które od amerykańskiego różni się nie tylko zmienioną kolejnością utworów, ale i piosenką dodatkową No Matter What You Do, która co prawda widnieje z tyłu okładki, ale w książeczce nie ma tekstu ani listy płac. Ross śpiewa tu w duecie z artystą zwanym Al B. Sure!, ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia.

Zapamiętywalną za to piosenką jest tytułowy, sprężysty kawałek funky. Napisany został w całości przez Steviego Wondera, który zagrał tu nawet na wszystkich instrumentach i oprócz samej Diany Ross dopuścił jeszcze tylko gospelowy chór do śpiewania refrenów. Niby też z automatem perkusyjnym – a słychać różnicę jakości.


Hole, Celebrity Skin, 1998

            Courtney Love – grundżowa Yoko Ono? Największa zołza rocka? Cokolwiek by o niej sądzić jako osobie (a np. Kim Gordon ma o niej negatywne zdanie), to na amerykańskiej scenie alternatywnej dała się poznać jeszcze przed związkiem z Kurtem Cobainem.

Celebrity Skin to trzeci album zespołu dowodzonego przez Love. Przedwcześnie zmarłą basistkę Kristen Pfaff zastąpiła Melissa Auf Der Maur, a produkcją zajął się  fachowiec – Michael Beinhorn. Cała płyta ma świetne, potężne i przestrzenne brzmienie, obezwładniające słuchacza już w tytułowym otwieraczu z umiejętnym zastosowaniem łagodniejszego interludium. Nagrania są jednak bardziej wypolerowane niż na wcześniejszych płytach. Piosenki jak Malibu, Heaven Tonight czy klasycznie brzmiąca ballada Dying lokują się bliżej standardowej „dziewczyńskiej alternatywy”. Z dawnej chropowatości został właściwie tylko niechlujny wokal Courtney Love. Momentami się zastanawiam, czy pod jej wpływem nie była Edyta Bartosiewicz, ale już w Northern Star,  akustycznej balladzie ze smyczkami, maniera Love przypomina nieco jej nieodżałowanego małżonka. Najbardziej czadowe są dwa pierwsze utwory oraz kulminacja w Playing Your Song, a w połowie wypada ciężko-monumentalny Use Once and Destroy.

Współautorem garści utworów był Billy Corgan (on też polecił do zespołu Melissę Auf Der Maur, która po jakimś czasie przeszła do Smashing Pumpkins). Jego wkład objął m.in. Dying oraz finałowe Petals – motoryczne, ale melancholijne, ze wsparciem smyczków. Trudno tu jednak o neurotyczny nastrój znany z nagrań Smashingów; może zbliża się do niego spokojniejszy Hit So Hard. Później Love i Corgan (byli kiedyś parą) po raz kolejny się pokłócili i przerzucali w mediach wzajemnymi nieprzyjemnościami.           

             

The Bangles, Greatest Hits, 1990

            W śmietniku pojawiła się też żeńska grupa poprockowa popularna w latach 80. W skład The Bangles wchodzila wokalistka Susan Hoffs, siostry Debbi i Vicki Peterson (gitara i perkusja) oraz basistka Michael Steele. W chwili wydania omawianej składanki zespół już nie istniał. Składanka zawiera wybór przebojów z trzech dotychczas wydanych przez The Bangles albumów oraz dodatkowo przeróbkę Hazy Shade of Winter Simona i Garfunkla – ze ścieżki dźwiękowej filmu Less Than Zero z Downeyem Juniorem, tej samej, dla której Slayer nagrał wersję In-A-Gadda-Da-Vida.  

            Twórczość grupy to zasadniczo pogodne piosenki o sympatycznej, dziewczyńskiej atmosferze. Sporo tu całkiem udatnie opracowanych harmonii wokalnych (uwaga: przeważnie śpiewanych wysokim głosem). Momentami trudno się ustrzec skojarzeń z Fleetwood Mac, jako to w Going Down to Liverpool (choć w istocie to przeróbka Katrina & The Waves). Podobnie brzmi opracowanie wokalne w kończącym zestaw Where Were You When I Needed You (przeróbka jeszcze z lat 60.) Gdzieniegdzie też pojawia się brzmienie sitaru (pewnie elektrycznego) – a może to tylko osobliwie dźwięcząca gitara a la The Byrds.

            Do dziś lubią się pokazać w eterze Manic Monday i Eternal Flame. Pierwszy to piosenka o kobiecie, której bardzo się nie chce w poniedziałek iść do roboty. Autorem był niejaki „Christopher”, a w rzeczywistości Prince. Drugi z wymienionych utworów to krystaliczna, może i na granicy przesłodzenia, ballada ze smyczkami. Poza tym podobały mi się If She Knew What She Wants oraz rozpoczęty potężnymi bębnami, ale potem jednak nastrojowy I’ll Set You Free. Zestaw urozmaica delikatniejsza, akustyczna ballada Following.

            Mniejsze wrażenie zrobiły na mnie bardziej dynamiczne Hero Takes a Fall czy pierwszy przebój grupy, Walk Like an Egyptian. Everything I Wanted opiera się na konkretnym riffie i wsparciu dęciaków, ale melodia refrenu jest rozczarowująca. Wyjątkiem jest Be With You z harmoniami wokalnymi uzupełniającymi śpiew Hoffs oraz najbardziej w tej grupie melodyjny In Your Room.  


Mud, The Gold Collection, 1996

            Mud – czyli Błoto. Złośliwi mówią, że to zespół o nazwie najbardziej adekwatnej do poziomu artystycznego. Ale też Les Gray i koledzy nigdy nie udawali, że chodzi im o coś więcej niż czysta rozrywka. Ze śmietnika wyłowiłem składankę, która chyba nie należy do oficjalnej dyskografii zespołu, a raczej sprawia wrażenie, jakby wyszła w generycznej serii kompilacji różnych artystów.

            Mamy do czynienia z glam rockiem w postaci zdecydowanie estradowej, bardziej ugrzecznionej niż Slade czy Sweet – z tą drugą kapelą łączyło Mud korzystanie z piosenek spółki autorskiej Chinn/Chapman. Sprawdza się w sam raz na prywatkę w stylu lat pięćdziesiątych. A czasem i nie tylko „w stylu”, bo grupa adaptowała również przeboje z tamtych czasów.

            Mamy tu więc dawkę skocznego, klasycznie brzmiącego rock and rolla (Tiger Feet, The Cat Crept In), tylko brzmienie instrumentów i detale aranżacji czasem zdradzają, że to już lata siedemdziesiąte. Najbardziej podoba mi się łączenie cukierkowości z ciężkimi gitarami, jak w Rocket, Dynamite czy standardzie Hippy Hippy Shake (wykonywał go ongiś sam Czesław Niemen!) Mniej odpowiadają sentymentalne ballady w rodzaju The End of the World (niegdyś Skeeter Davis) czy Secrets That You Keep, chociaż w tym drugim przypadku trudno nie docenić, jak dobrze twórcy złapali konwencję. Les Gray słodzi z presleyowską manierą, ale czasem harmoniami wokalnymi popisuje się cała grupa. Należy tu zwłaszcza przeróbka Oh Boy Buddy Holly’ego (z omdlewającym kobiecym głosem) i szczególnie udany Blue Moon, hit jeszcze z lat trzydziestych, opracowany w konwencji doo-wopowej, czyli tylko śpiew na głosy i klaskanie. Moonshine Sally na chwytliwym riffie oraz Hypnosis to już bez ochyby estrada lat siedemdziesiątych.

Sporadycznie pojawiają się jakieś kombinacje. Pierwszy przebój grupy, Crazy, zawiera sitar w charakterze modnego dodatku (zresztą samą piosenkę można by wziąć za coś z wczesnego Slade). Living Doll utrzymany jest w rozkołysanym rytmie spopularyzowanym przez grupę T.Rex. W Tallahassee Lassie, kiedyś hicie Freddiego Cannona, oprócz stylowego pianina słychać nawet dyskretne unisona. Nieśmiertelna Diana Paula Anki zaprezentowana za to została w aranżacji zbliżonej do reggae.

Gdyby jeszcze nie pominięto L’L’Lucy oraz świątecznego hitu Lonely This Christmas, to byłaby to w pełni reprezentatywna kompilacja hitów Mud. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz