W październiku tradycyjnie wybrałem się na
Faradaguła, gdzie zdobyłem cztery albumy muzyczne. Potem byłem jeszcze w
Empiku, bo gdzie lepiej niż w ogólnopolskiej korporacji kupić płytę
punkrockową? Za to kolejne cztery wyciągnąłem ze swojego osiedlowego śmietnika.
Ktoś wyrzucił całe dwa stojaki płyt, ale większość (np. grupa UK) to były
piraty. Zabrałem zatem interesujące mnie oryginały… oraz same stojaki.
Populäre Musik aus Irland (z serii Musik aus aller
Welt),
a właściwie: Moira, A Dutchman Across the Border, 1992
W podstawówce, zanim
odkryłem rocka, fascynowała mnie muzyka celtycka. Pewnego razu ojciec przyniósł
mi kasetę poświęconą Irlandii, z austriackiej serii przedstawiającej muzykę z rozmaitych
krajów. Ostatnio upolowałem kompakt – za 5 zł, na targu.
Jako
wykonawca opisany był zespół Moira, lecz krótki niemiecki tekst we wkładce
niewiele o nim mówi. Ale już wtedy, blisko 30 lat temu, podejrzewałem, że coś z
tą płytą nie tak. Na liście utworów numer 1 miał tytuł The
Wearing of the Britches, a drugi – Here’s a Health to the Company. Tymczasem nawet przy mojej
ówczesnej, niedoskonałej znajomości angielskiego łatwo się zorientowałem, że o
noszeniu spodni pan wokalista śpiewa pod numerem piątym, a drugi ze
wspomnianych utworów jest przedostatni. Na szczęście dziś istnieją internety,
dzięki czemu mogłem poszukać jakichś bliższych informacji. Z pomocą przyszedł
serwis Discogs. Po krótkich badaniach dowiedziałem się, że jest to album
A Dutchman Across the Border, wydany pierwotnie z zupełnie inną okładką
(podana tam lista utworów ma już właściwą kolejność), a zespół Moira pochodzi…
z Holandii. Ładne mi „aus Irland”!
Niemniej
Holendrzy grają na tyle sprawnie, że ich muzyka zachowuje celtycki klimat.
Jigi, reele, polki albo utwory bardziej nastrojowe – wszystko jak trza, ze
skrzypcami, tin whistle i tak dalej. Co prawda brzmi przy tym dość nowocześnie,
bo lider, Guy Roelofs, oprócz bouzuki sięga po syntezatory – i tak w szeregu
utworów rozbrzmiewa elektroniczna mgła, na której tle produkuje się fujarka (The
Emigrant) czy skrzypce (Upside Down 42). Dla odmiany Dispute At
The Crossroads to po prostu dudy irlandzkie solo. Utwory ze śpiewem są
cztery i wszystkie mają nastrój melancholijny, nawet jeśli – jak w przypadku
pieśni The Wearing of the Britches o toksycznym małżeństwie – nieco
bardziej motoryczne.
W tej samej austriackiej
serii wyszła także płyta Populäre Musik aus Irland 2, będąca z kolei
przepakowaniem albumu grupy Lyac’h, dla odmiany francuskiej. Ot, wspólna
Europa.
Catherine Wheel, Wishville,
2000
Zespół,
którego liderem jest Rob Dickinson (kuzyn Bruce’a), już się tu pojawił przy
okazji kupionego kilka lat temu singla. Tym razem dopadłem jego ostatnią płytę
– w 2000 Koło św. Katarzyny rozpadło się. O ile na Zachodzie Wishville miewała
negatywne recenzje (stwierdzano, że nudna w porównaniu z poprzednimi), to
dziennikarz „Tylko Rocka” pisał o niej w samych superlatywach, dodając, że
niestety, niedostępna w Polsce. A tu proszę, za 5 złych.
Rozumiem
oba stanowiska, bo nie jest to muzyka łatwo przyswajalna. Tego rocka
alternatywnego w gęstej gitarowej zalewie docenia się ją po kilku
przesłuchaniach, a utwór otwierający, z łupanym, mechanicznym rytmem, w ogóle
dość rozczarowuje, kiedy się ma w choćby mglistej pamięci starszy materiał
Katarzyn. Z czasem zyskują natomiast takie utwory jak „postbluesowy” Gasoline
z niezłą linią basu (chociaż zespół nie miał stałego basisty, jego
funkcję pełnili wszyscy trzej członkowie) albo nastrojowy Lifeline. Utwory
melancholijne – w tym najbardziej minimalistyczny All of That, nagrany w
domu Dickinsona – przeplatają się z pogodniejszymi, które są przy okazji
najbardziej melodyjne – mowa o Mad Dog i What We Want to Believe In.
Za realizację płyty
odpowiada znany producent Tim Friese-Greene (w latach 80. nieoficjalny członek
Talk Talk) i jest też współautorem czterech piosenek, w tym kulminacyjnej Ballad
of a Running Man, pacyny shoegaze wzbogaconej harmonijką. W powstawaniu okładki
brał udział sam Storm Thorgerson, ten od pinkfloydowego pryzmatu i wielu innych
słynnych ilustracji okładkowych, ale tym razem projekt nie jest aż tak dlań
charakterystyczny.
3
Doors Down, The Better Life, 1999
Oto również rock
alternatywny, ale z USA. Na debiutanckiej płycie lider 3 Doors Down, Brad Arnold,
oprócz śpiewania zagrał na perkusji. Recenzent „Tylko Rocka” ironizował, że
musi to ciekawie wyglądać na koncertach, jednak na pierwszą trasę grupa
zatrudniła dodatkowego muzyka, a później już w ogóle dołączył do niej
pełnoetatowy perkusista.
Zawartość albumu można by
określić jako postgrunge – bardziej wygładzoną wersję grania modnego w
pierwszej połowie dekady. Przybrudzone brzmienie, gdzieniegdzie gitary akustyczne,
nieco zachrypnięty wokal, melancholijny nastrój. Zaczyna się od Kryptonite
– nastrojowej melodii w szybkim tempie, z bardziej hałaśliwym doładowaniem w
refrenie. W Loser posuwisty akustyczny riff w stylu „wiosłowanie po
Missisipi” (grupa zresztą właśnie stamtąd pochodzi) budzi skojarzenia z Pearl
Jam; przy czym grupa dokłada do pieca sabbathowym interludium. Riffowiec
doprawiony gitarą akustyczną to również np. Duck and Run. Najbardziej
czadowe są utwór tytułowy i By My Side, ale nie na tyle, żeby odstraszyć
słuchaczy mainstreamowego radia. Co do spokojniejszej części repertuaru – rozlewna
akustyczna ballada Be Like That przypomina późniejsze hity Nickelback,
ale jest bardziej treściwa. Podoba mi się najbardziej, ale zapamiętuję też
eskalujący dynamicznie Down Poison.
Płyta nie otwiera żadnych
nowych horyzontów, a nawet ma dość wysoki współczynnik Mamonia, ale całkiem to
melodyjne, a do tego bez ryczenia.
Santana, Corazón, 2014
Kolejna
z kilku płyt nagranych przez Carlosa Santanę z szeregiem mniej lub bardziej
renomowanych gości. Po dość zachowawczym podejściu do standardów rockowych na
płycie Guitar Heaven, wirtuoz postanowił zmierzyć się z utworami artystów
latynoskich.
Płytę
otwiera Saideira brazylijskiej grupy Skank, co prawda w wersji hiszpańskiej
(portugalska pojawia się jako bonus), z udziałem Samuela Rosy. Oryginalną
pulsację ska nieco osłabiają charakterystyczne solówki Santany, uwypuklając
latynoski charakter aranżacji; w każdym razie trąb nie zabrakło.
Większości utworów (albo ich
wykonawców) nie znałem w oryginale, ale wszystkie składają się na repertuar
spójny i charakterystyczny dla anioła gitary; Carlos jak zwykle bierze cudze
utwory i czyni je swoimi, a towarzyszą mu stali współpracownicy – Benny
Rietveld na basie, Karl Perazzo i Raul Rekow na perkusyjnych. Porządnym
przykładem XXI-wiecznego stylu Santany (datującego się od czasów Supernatural)
jest La Flaca, zresztą singlowa. Pochodzi od hiszpańskiej grupy
Jarabe de Palo, ale w wersji Santany śpiewa artysta kolumbijski znany jako
Juanes.
Nastrojowo
prezentują się utwory z kobiecym śpiewem. W Besos de lejos (swoją drogą
utworze z Wysp Zielonego Przylądka) występuje Gloria Estefan, aż trzy
wokalistki słychać za to w bardziej wyciszonym Una Noche en Nápoles z
repertuaru Pink Martini (Santana sięga dla odmiany po gitarę akustyczną).
Najbardziej
przebojowa, chociaż słodziasta na granicy wytrzymania, wydaje się Margarita z
Romeo Santosem i wysokim jego głosem. Mniej ciekawszy i bardziej smętny jest Indy
z niejakim Miguelem (Pimentelem), a z kolei Feel It Coming Back z
Diego Torresem (oryginalnie Amor Correspondido) stoi bliżej
poprockowej normy.
Element
rapowy wnosi popularny Pitbull w Oye 2014, czyli swojej reinterpretacji Oye
como va Tito Puente, opartej na samplu z oryginalnego nagrania Santany z 1970.
Gęstą nawijkę, ale już bliższą śpiewu, słychać w Mal bicho napędzanym
przez afrolatynoską pracę dęciaków. Jest to piosenka argentyńskiej formacji Los
Fabulosos Cadillacs, nagrana z jej udziałem. Pojawia się też akcent jamajski: Iron
Lion Zion Boba Marleya, zaśpiewany przez jego syna Ziggy’ego, przy
współudziale niejakich Kolumbijczyków ChocQuibTown.
W Yo
soy la luz, jedynym na płycie utworze autorskim, występuje słynny
saksofonista Wayne Shorter, a za perkusją siada małżonka artysty, Cindy
Blackman, ale zapamiętuje się głównie hebrajskie skandowanie „kadosz, kadosz,
kadosz, Adonaj Sabaoth”, czyli „święty, święty, święty, Pan Zastępów”.
Bonusy to alternatywne wersje
językowe trzech utworów z głównego repertuaru (dwie portugalskie i jedna
hiszpańska). W ręce wpadła mi wersja deluxe z płytą DVD zawierającą materiał
dokumentalny o powstawaniu albumu.
Dezerter, Deuter, 1995
Dezerter
i Deuter w jednym stali domu… ale jedni i drudzy najdziksze wyczyniali swawole.
Oba zespoły należały w latach osiemdziesiątych do czołówki polskiego punk
rocka. O ile jednak Dezerter, wsławiony bezkompromisowością muzyczną, tekstową
i ideową, przetrwał wiele burz dziejowych (łącznie z odejściem i śmiercią
pierwszego wokalisty) i z powodzeniem działa do dzisiaj, o tyle kierowany przez
Pawła „Kelnera” Rozwadowskiego Deuter nagrał tylko jedną płytę, i to jeszcze w
okresie, kiedy prosta punkowa energia już go znudziła i postanowił trochę
poeksperymentować (ówczesną wersję Nie ma ciszy w bloku zalicza się do
pierwszych polskich prób rapowych). W połowie lat 90. Kelner połączył siły z
kolegami z Dezertera, by przypomnieć swoje stare utwory w odświeżonych
wersjach.
Dezerter
to nie tylko ostry punk, ale jeszcze na poziomie instrumentalnym niedostępnym
dla większości polskich punkowców. W tym okresie basistą grupy był Tony von
Kinsky – jak sama nazwa wskazuje, z awangardowej grupy Kinsky. Jego wyróżniające
się z tła pochody basowe słychać w szeregu utworów. Co do samego
Kelnera, to jego barwa głosu w momencie, gdy bardziej się wydziera, zbliża się
w rejony Staszewskiego Kazimierza, ale generalnie ma własna falę.
Najmniej
interesujące są utwory najbardziej wściekłe, czytaj najszybsze: Szara masa, Nigdy i w nic, Pistolet… Do spokojniejszych
należy Urodzony na nowo, w którym słychać nawet solówkę gitarową, a Dziecięce
uczucia po spowolnieniu perkusji mogłaby nagrać grupa Big Day. Wspomniane Nie
ma ciszy w bloku nie zawiera już żadnych elementów quasi-hiphopowych, lecz
jest to również ostra jazda, jednak wyróżnia się balladowym początkiem i
zakończeniem. Rapowe inspiracje już prędzej zdradzają powolnie funkujące Złe
myśli. W wolnym, monotonnym tempie pełznie Człowiek z żelaza,
co koresponduje z tekstem („Toczysz swe życie na tokarce / Obrabiasz je na
obrabiarce”). Takie utwory jak Beton M-3 albo Totalna destrukcja mają
w sobie nawet, za przeproszeniem, pewną przebojowość, a Piosenkę o mojej
generacji można śmiało nazwać punkowym hymnem.
Teksty
są zaangażowane, często turpistyczne i dołujące: upadek obyczajów, konsumpcjonizm
(Pieniądze) szarzyzna peerelowskiego życia (Beton M-3, Nie
ma ciszy w bloku), ludzka głupota (Jak długo), nawet trochę postapo
(Ostrzega się). Pewną specyfikę wnosi motyw Boga (Droga wojownika,
Piosenka o mojej generacji)
Diana
Ross, The Force Behind The Power, 1991
Dla odmiany płyta spoza mojej bajki. Diana Ross
zyskała ongiś przydomek „Królowej Motownu” jako jedna z największych gwiazd
soulu i R&B – w latach sześćdziesiątych jako członkini The Supremes, a
potem jako solistka. Do 1991 roku sporo jednak się zmieniło w czarnej muzyce: i
rodzeństwo Jacksonów, i Prince, i całokształt spraw hiphopowych… Jak się w tym
odnalazła Diana Ross? The Force Behind the Power, dziewiętnasty w jej
dorobku, przepadł w USA, ale stał się najpopularniejszym jej albumem w
Wielkiej Brytanii.
Mniej
ciekawe są utwory wyprodukowane przez Jamesa Anthony’ego Carmichaela – „konfekcyjne”,
skrojone schludnie, ale z plastikowym brzmieniem opartym na syntezatorach. Otwieracz
Change of Heart ma chociaż względnie interesujący refren, ale You’re
Gonna Love It nosi tytuł przeciwny do moich odczuć – to jest już
zmechanizowana wersja R&B, z automatem perkusyjnym, samplami i czym tam
jeszcze. Więcej duszy mają w sobie Heavy Weather z solówką na
harmonijce, co prawda schowaną w tle, oraz łagodny Waiting in the Wings
z nieco większym udziałem gitary akustycznej. Słowa do niego napisał zmarły
w listopadzie tego roku Peter Sinfield, szerzej znany jako współzałożyciel King
Crimson.
Bardziej
podoba mi się większość albumu, którą realizował Peter Asher – po prostu
dlatego, że zawiera więcej żywych instrumentów. When You Tell Me That You
Love Me weszła na szczyt brytyjskiej listy przebojów, dość zaskakująco, bo
to przeważnie Amerykanie lubią takie rozlewne pościelówy. Trudno się jednak
dziwić, bo w swojej kategorii to świetny utwór, jak trzeba wzbogacony
orkiestrą. Z nastrojowych ballad Ross śpiewa tu jeszcze np. Heart (Don’t
Change My Mind), skomponowany przez znaną songwriterszę Diane Warren i
dawniej śpiewany przez Barbrę Streisand, czy Blame It on the Sun,
którego współautorem jest sam Stevie Wonder. If We Hold On Together powstał
w czasie osobnej sesji, do filmu animowanego o dinozaurach, więc grali tu inni
muzycy niż na reszcie albumu, a mianowicie sesyjni weterani: gitarzysta Waddy
Wachtel (kojarzę z późniejszej współpracy z Rolling Stonesami), perkusista Russ
Kunkel, a także Leland Sklar (basista Phila Collinsa). Jeśli zaś ktoś
potrzebuje bardziej dynamicznego R&B, to znajdzie je w Battlefield z
repertuaru „Mechanika” Paula Carracka.
W
śmietniku znalazłem wydanie międzynarodowe, które od amerykańskiego różni się
nie tylko zmienioną kolejnością utworów, ale i piosenką dodatkową No Matter
What You Do, która co prawda widnieje z tyłu okładki, ale w książeczce nie
ma tekstu ani listy płac. Ross śpiewa tu w duecie z artystą zwanym Al B. Sure!,
ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia.
Zapamiętywalną za to piosenką
jest tytułowy, sprężysty kawałek funky. Napisany został w całości przez Steviego
Wondera, który zagrał tu nawet na wszystkich instrumentach i oprócz samej Diany
Ross dopuścił jeszcze tylko gospelowy chór do śpiewania refrenów. Niby też z
automatem perkusyjnym – a słychać różnicę jakości.
Hole, Celebrity Skin,
1998
Courtney
Love – grundżowa Yoko Ono? Największa zołza rocka? Cokolwiek by o niej sądzić
jako osobie (a np. Kim Gordon ma o niej negatywne zdanie), to na amerykańskiej
scenie alternatywnej dała się poznać jeszcze przed związkiem z Kurtem Cobainem.
Celebrity Skin to trzeci album zespołu
dowodzonego przez Love. Przedwcześnie zmarłą basistkę Kristen Pfaff zastąpiła
Melissa Auf Der Maur, a produkcją zajął się
fachowiec – Michael Beinhorn. Cała płyta ma świetne, potężne i
przestrzenne brzmienie, obezwładniające słuchacza już w tytułowym otwieraczu z
umiejętnym zastosowaniem łagodniejszego interludium. Nagrania są jednak
bardziej wypolerowane niż na wcześniejszych płytach. Piosenki jak Malibu,
Heaven Tonight czy klasycznie brzmiąca ballada Dying lokują się
bliżej standardowej „dziewczyńskiej alternatywy”. Z dawnej chropowatości został
właściwie tylko niechlujny wokal Courtney Love. Momentami się zastanawiam, czy
pod jej wpływem nie była Edyta Bartosiewicz, ale już w Northern Star, akustycznej balladzie ze smyczkami, maniera
Love przypomina nieco jej nieodżałowanego małżonka. Najbardziej czadowe są dwa
pierwsze utwory oraz kulminacja w Playing Your Song, a w połowie wypada
ciężko-monumentalny Use Once and Destroy.
Współautorem garści utworów był Billy Corgan (on też polecił do zespołu Melissę Auf Der Maur, która po jakimś czasie przeszła do Smashing Pumpkins). Jego wkład objął m.in. Dying oraz finałowe Petals – motoryczne, ale melancholijne, ze wsparciem smyczków. Trudno tu jednak o neurotyczny nastrój znany z nagrań Smashingów; może zbliża się do niego spokojniejszy Hit So Hard. Później Love i Corgan (byli kiedyś parą) po raz kolejny się pokłócili i przerzucali w mediach wzajemnymi nieprzyjemnościami.
The Bangles, Greatest
Hits, 1990
W śmietniku
pojawiła się też żeńska grupa poprockowa popularna w latach 80. W skład
The Bangles wchodzila wokalistka Susan Hoffs, siostry Debbi i Vicki Peterson
(gitara i perkusja) oraz basistka Michael Steele. W chwili wydania omawianej
składanki zespół już nie istniał. Składanka zawiera wybór przebojów z trzech
dotychczas wydanych przez The Bangles albumów oraz dodatkowo przeróbkę Hazy
Shade of Winter Simona i Garfunkla – ze ścieżki dźwiękowej filmu Less
Than Zero z Downeyem Juniorem, tej samej, dla której Slayer nagrał wersję In-A-Gadda-Da-Vida.
Twórczość
grupy to zasadniczo pogodne piosenki o sympatycznej, dziewczyńskiej atmosferze.
Sporo tu całkiem udatnie opracowanych harmonii wokalnych (uwaga: przeważnie
śpiewanych wysokim głosem). Momentami trudno się ustrzec skojarzeń z Fleetwood
Mac, jako to w Going Down to Liverpool (choć w istocie to przeróbka
Katrina & The Waves). Podobnie brzmi opracowanie wokalne w kończącym zestaw
Where Were You When I Needed You (przeróbka jeszcze z lat 60.) Gdzieniegdzie
też pojawia się brzmienie sitaru (pewnie elektrycznego) – a może to tylko
osobliwie dźwięcząca gitara a la The Byrds.
Do
dziś lubią się pokazać w eterze Manic Monday i Eternal Flame.
Pierwszy to piosenka o kobiecie, której bardzo się nie chce w poniedziałek iść
do roboty. Autorem był niejaki „Christopher”, a w rzeczywistości Prince. Drugi z
wymienionych utworów to krystaliczna, może i na granicy przesłodzenia, ballada
ze smyczkami. Poza tym podobały mi się If She Knew What She Wants oraz
rozpoczęty potężnymi bębnami, ale potem jednak nastrojowy I’ll Set You Free.
Zestaw urozmaica delikatniejsza, akustyczna ballada Following.
Mniejsze
wrażenie zrobiły na mnie bardziej dynamiczne Hero Takes a Fall czy
pierwszy przebój grupy, Walk Like an Egyptian. Everything I Wanted opiera
się na konkretnym riffie i wsparciu dęciaków, ale melodia refrenu jest rozczarowująca.
Wyjątkiem jest Be With You z harmoniami wokalnymi uzupełniającymi
śpiew Hoffs oraz najbardziej w tej grupie melodyjny In Your Room.
Mud,
The Gold Collection, 1996
Mud – czyli Błoto. Złośliwi mówią, że to zespół
o nazwie najbardziej adekwatnej do poziomu artystycznego. Ale też Les Gray i
koledzy nigdy nie udawali, że chodzi im o coś więcej niż czysta rozrywka. Ze
śmietnika wyłowiłem składankę, która chyba nie należy do oficjalnej dyskografii
zespołu, a raczej sprawia wrażenie, jakby wyszła w generycznej serii kompilacji
różnych artystów.
Mamy
do czynienia z glam rockiem w postaci zdecydowanie estradowej, bardziej
ugrzecznionej niż Slade czy Sweet – z tą drugą kapelą łączyło Mud korzystanie z
piosenek spółki autorskiej Chinn/Chapman. Sprawdza się w sam raz na prywatkę w
stylu lat pięćdziesiątych. A czasem i nie tylko „w stylu”, bo grupa adaptowała
również przeboje z tamtych czasów.
Mamy
tu więc dawkę skocznego, klasycznie brzmiącego rock and rolla (Tiger Feet,
The Cat Crept In), tylko brzmienie instrumentów i detale aranżacji
czasem zdradzają, że to już lata siedemdziesiąte. Najbardziej podoba mi się łączenie
cukierkowości z ciężkimi gitarami, jak w Rocket, Dynamite czy
standardzie Hippy Hippy Shake (wykonywał go ongiś sam Czesław Niemen!) Mniej
odpowiadają sentymentalne ballady w rodzaju The End of the World (niegdyś
Skeeter Davis) czy Secrets That You Keep, chociaż w tym drugim przypadku
trudno nie docenić, jak dobrze twórcy złapali konwencję. Les Gray słodzi z
presleyowską manierą, ale czasem harmoniami wokalnymi popisuje się cała grupa.
Należy tu zwłaszcza przeróbka Oh Boy Buddy Holly’ego (z omdlewającym
kobiecym głosem) i szczególnie udany Blue Moon, hit jeszcze z lat
trzydziestych, opracowany w konwencji doo-wopowej, czyli tylko śpiew na głosy i
klaskanie. Moonshine Sally na chwytliwym riffie oraz Hypnosis to
już bez ochyby estrada lat siedemdziesiątych.
Sporadycznie pojawiają się
jakieś kombinacje. Pierwszy przebój grupy, Crazy, zawiera sitar w
charakterze modnego dodatku (zresztą samą piosenkę można by wziąć za coś z
wczesnego Slade). Living Doll utrzymany jest w rozkołysanym rytmie
spopularyzowanym przez grupę T.Rex. W Tallahassee Lassie, kiedyś
hicie Freddiego Cannona, oprócz stylowego pianina słychać nawet dyskretne
unisona. Nieśmiertelna Diana Paula Anki zaprezentowana za to została w
aranżacji zbliżonej do reggae.
Gdyby jeszcze nie pominięto L’L’Lucy oraz świątecznego hitu Lonely This Christmas, to byłaby to w pełni reprezentatywna kompilacja hitów Mud.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz