czwartek, 19 grudnia 2024

Harmonie wokalne i zmiany szyldów, czyli płyty listopadowe

 

W listopadzie byłem finansowo pod kreską, ale na szczęście na targowisku wynorałem kilka ciekawych płyt po 5 złych sztuka.

 

Paul Weller, Heavy Soul, 1997

            Paula Wellera już tu kiedyś opisywałem przy okazji składanki hitów. Tym razem w moje ręce wpadła jego regularna płyta studyjna. Pięć utworów zresztą się powtarza, więc nie ma się co rozpisywał. Dość powiedzieć, że to pacyna brytyjskiego rocka nawiązującego do wzorców o trzydzieści lat wcześniejszych, z pewną domieszką soulu. Można się doszukiwać wpływów modsowskich, jak też inspiracji zespołem Free. Przy tym wszystkim Paul Weller odnajdywał się doskonale w czasach britpopu, tym bardziej, że uchodził za ojca chrzestnego tego stylu.

Zasadniczo płytę nagrało trio. Na basie zagrał Mark Nelson (w dwóch utworach też na sitarze, chociaż nie za bardzo go słychać), a na perkusji Steve White (wcześniej grał z Wellerem w The Style Council). Prócz tego pojawiają się muzycy dodatkowi, jak Steve Cradock z zaprzyjaźnionego zespołu Ocean Colour Scene.

            Tytułowy Heavy Soul otwiera płytę: głośny, ale refleksyjny i w statecznym tempie, właściwie bluesowy skowyt. W połowie albumu następuje instrumentalna repryza. Bluesrockowe korzenie mają też utwory bardziej witalne: Peacock Suit i ciężko dudniący Brushed. Jest kilka ballad: w pierwszej kolejności rzuca się w uszy Up In Suzes’ Room, gdzie Weller gra na cytrze, a w tle słychać orkiestrę smyczkową i syntezatorowe szumy. Warto wyróżnić I Should Have Been There to Inspire You, w którym artysta siada do fortepianu. Z dość melancholijnego nastroju albumu wyprowadza słuchacza Golden Sands przypominający dawnych Rolling Stonesów, z jazzującą partią fortepianu w gościnnym wykonaniu Joolsa Hollanda. Porządny finał stanowi zaś Mermaids z uroczą partią smyczków, która przypomina nieco aranżacje Dee Palmer dla Jethro Tull. Kto by się domyślił, że to jest płyta artysty, który zaczynał od punk rocka? 


           

Sparks, Gratuitous Sax & Senseless Violins, 1994

            Ekscentryczni bracia Sparks – przepraszam, bracia Mael – pojawili się tu ostatnio we współpracy z grupą Franz Ferdinand pod firmą FFS. Teraz wyłowiłem album duetu z lat dziewięćdziesiątych. Okładka i tytuł nawiązują do estetyki tabloidów, a wewnątrz kryje się typowa dla Sparks dawka zwariowanego humoru w tekstach i w muzyce.

            Od czasu współpracy z Giorgio Moroderem w latach 80. bracia grali pop  elektroniczny, a właściwie Ron grał, a Russel śpiewał. Właściwie to nawet byli pionierami takiej twórczości. Także na omawianym albumie aranżacje zbudowane są głównie z dźwięków syntetycznych. Niekiedy jest to całkiem po prostu muzyka taneczna – np. When Do I Get To Sing „My Way” z natarczywie łupiącym rytmem, wydany zresztą na singlu, stał się przebojem w Niemczech. Takie utwory jak Now That I Own the BBC z dość chwytliwym motywem klawiszy albo Let’s Go Surfing też mogłyby się spodobać dyskotekowej publiczności, gdyby nie teksty, zbyt inteligentne i ironiczne jak na dance’owe normy, jak też wokal Russela Maela, czasami falsetowy, a często poskładany w dalekie od prymitywnych harmonie.

            Z ogólnie spójnego repertuaru wyróżnia się orientalizujący I Thought I Told You to Wait in the Car albo refleksyjny, mniej skoczny Frankly, Scarlet, I Don’t Give a Damn. Najbardziej podobał mi się The Ghost of Liberace – nieco noworomantyczny, jakby pod OMD. Najbardziej męczy Tsui Hark, właściwie techno ze wsamplowanymi wypowiedziami zamiast partii wokalnych. Dłuży się też Hear No Evil, See No Evil, Speak No Evil, już i tak najdłuższy na albumie. 


 

Fall Out Boy, Infinity on High, 2007

            W latach zerowych święciła sukcesy stylistyka tzw. emo. Traktowałem ją z pewnym lekceważeniem, jako następny etap infantylizacji rocka po fali poppunkowej, ale dopuszczałem, że mogą się tam pojawiać ciekawe rzeczy. Zrobiłem też jakieś podejście do Fall Out Boy, jednak nie poczułem się przekonany. Płytę Infinity on High kupiłem głównie dlatego, że kosztowała 5 zł.

Do tej pory moja styczność z tym albumem sprowadzała się do singla This Ain’t A Scene, It’s an Arms Race, który pod względem melodycznym stoi najbliżej nowoczesnego popu, z łupiącym nieco rytmem i śpiewem a la R&B, do których dopiero kontrast tworzy punkowy refren. Nic dziwnego, że byłem coś zniechęcony – a teraz okazuje się, że to najmniej ciekawy na płycie. Z materiału singlowego bardziej mi się podoba dynamiczny, a wzbogacony smyczkami Thnks fr th Mmrs.

            Na podstawowym poziomie jest to zestaw motorycznych, melodyjnych, zaprawionych ciężkimi gitarami piosenek śpiewanych dość wysokim głosem, przy tym dobrze wyprodukowany. Można odnieść wrażenie, jakby ktoś parający się dotąd pop punkiem nasłuchał się Queen i postanowił gruntownie wzbogacić aranżacje, także pod względem wokalnym. Efektu dopełniają piramidalne tytuły piosenek, często z grami słownymi. Nieźle się sprawdza The Take Over, The Breaks Over, wiedziony rwanym motywem riffowym, kolejny singiel Bang the Doldrums ze ścianą unisonowych gitar, a przebojowy walor ma również I’m Like a Lawyer… (nie podejmuję się napisać całego tytułu, bo na okładce mocno nabazgrany) czy Don’t you Know Who I Think I Am, z klaskaniem i kolejnym silnym refrenem. W Hum Hallelujah zastosowano oczywisty cytat z Cohena. Czasami wokalista Patrick Stump śpiewa trochę w stylu Morrisseya, a w The Carpal Tunnel of Love słychać przez moment, dla odmiany, groźne ryki. W książeczce nic nie napisano, żeby to był udział gościnny, za to w otwierającym płytę Thrillerze daje głos znany raper Jay-Z – ale nie rapuje, tylko buńczucznie zapowiada. Gdzieniegdzie pojawia się sekcja dęta, którą aranżował puzonista Darrell Leonard (kilka lat wcześniej współpracował ze Stonesami). Z ogólnie spójnego stylu wyróżnia się fortepianowa ballada Golden.

W Polsce płyta ukazała się z oszpeconą okładką; ja jednak dopadłem wydanie brytyjskie z bonusem G.I.N.A.S.F.S. (co oznacza: Gay Is Not A Synonym For Shitty). 

 

Extreme, Extreme II: Pornograffiti, 1990

            Początek lat dziewięćdziesiątych był to łabędzi śpiew wygładzonej wersji heavy metalu. Na ostatnią falę załapali się tacy wykonawcy jak Mr. Big, Ugly Kid Joe czy właśnie bostończycy z Extreme o progresywnych inklinacjach. Popularność Extreme wzrosła zresztą na moment po 1992 r., kiedy to dali solidny występ z wiązanką utworów Queen na koncercie pamięci Freddiego Mercury’ego na Wembley.

            Najogólniej Pornograffiti – niejako concept album o młodym człowieku odkrywającym seksualność i jej pułapki – składa się z porządnie zagranego, buńczucznego soft metalu, nie tak odległego od twórczości krajanów z Aerosmith. Często pojawia się funkowa rytmika, np. w When I’m President z rapoidalnym śpiewem, w utworze tytułowym, a także, jak sama nazwa wskazuje, w Get The Funk Out. W tym ostatnim, podobnie jak w  Li’l Jack Horny, groove potęguje gościnny udział sekcji dętej.

            Wielowątkowych kompozycji z kontrastami dynamicznymi czy otwartych nawiązań do Queen jeszcze nie słychać. O ambicjach lidera Nuno Bettencourta świadczy głównie wariacja na temat Lotu trzmiela Rimskiego-Korsakowa w postaci solówki gitarowej rozpoczynającej He-Man Woman Hater. Grupa lubi jednak nie tylko przyłożyć riffem i posypać partiami solowymi, ale jeszcze nawtykać wszędzie harmonii wokalnych, wspierających zasadniczy śpiew Gary’ego Cherone. Tylko melodyjnych refrenów trochę maławo; najlepsze są  otwierający Decadence Dance oraz Money (In God We Trust).

            Akustyczna ballada More Than Words stała się bodaj największym przebojem grupy, ale też na tej płycie jest utworem najmniej typowym. Poza tym wyspokojenie przynosi croonerska, jazzawa When I First Kiss You (słychać smyczki, ale mogą być sztuczne). Dla odmiany Song for Love to już pieśń podnioślejsza i głośniejsza. Całą płytę kończy Hole Hearted, akustyczny, ale dość motoryczny, najwyraźniej z podtekstem religijnym. 


 

David Sylvian & Robert Fripp, The First Day, 1993

            Co robił Robert Fripp, kiedy nie było King Crimson? Wygląda na to, że całkiem sporo. Płyty solowe, płyty z małżonką, współpraca z Peterem Gabrielem, warsztaty Guitar Craft… David Sylvian śpiewał kiedyś w noworomantycznej grupie Japan, ale z czasem przeszedł ewolucję w stronę klimatów oniryczno-progresywnych. Na początku lat dziewięćdziesiątych Fripp zaproponował Sylvianowi udział w nowym wcieleniu King Crimson. Wokalista odmówił, przytłoczony reputacją legendarnego zespołu, ale nie miał nic przeciwko nagraniu czegoś pod innym szyldem. Na chapman sticku zagrał Trey Gunn, współpracownik Frippa od kilku lat, który wkrótce potem dołączył do nowego King Crimson, na perkusji – Jerry Marotta, który o mało nie dołączył do King Crimson, a produkcją zajął się David Bottrill, który miał nagrywać również płyty King Crimson.

            W głosie Sylviana słychać charakterystyczną mroczną słodycz, ironiczny smutek i nieco przesadne wibrato, przez które można by go pomylić z Bryanem Ferry. Takie wrażenie odnosi się w otwierającym God’s Monkey, oszczędnym melodycznie, opartym na „afrykańskim” rytmie i basowym riffie – dziesięć lat wcześniej podobne utwory nagrywał Ferry, a i etniczne poszukiwania King Crimson czy Petera Gabriela mogą się nasuwać. Normalną piosenkę bardziej przypomina Jean the Birdman (zresztą singlowy), choć i tu funkowaty rytm sticku i zagrywki gitarowe trzymają całość w ryzach jak stalowe sprężyny.

            Miłośnikom King Crimson najbardziej powinien przypaść do gustu dziesięciominutowy Firepower: rozpoczęty głośnymi, wybrzmiewającymi akordami, pełznie przed siebie monotonnie, lecz niestrudzenie, zniekształcony głos Sylviana dość wcześnie zostaje w tyle, ustępując charakterystycznemu gitarowemu skowytowi Frippa oraz dysonansowym brzmieniom smyczkowym i osobliwym dźwiękom, które chyba nazywają się „frippertronics”. Choć z wierzchu utwór jest monotonny, to pod spodem sporo się dzieje. Dość „karmazynowy” jest też Brightness Falls z ponurym riffem i mocno walącą sekcją; wśród tego hałasu Sylvian wydaje się nieco zagubiony. Odzyskuje pewność siebie w 20th Century Dreaming (A Shaman’s Song), który też jest dość ciężki, ale trwa prawie 12 minut. Przez ten czas rytm pozostaje niezmienny, ale fluktuacje zachodzą w dynamice, a pod koniec już wygasa wszystko poza jednostajną plamą dźwiękową.

            Najdłuższy na płycie jest 17-minutowy Darshan (The Road to Graceland), pod względem zamierzonej monotonii przypominający dokonania Can, z tym, że Frippa jako gitarzystę trudno pomylić z kimkolwiek innym – Sylvian natomiast, podobnie jak Damo Suzuki, raczej wtapia się w tło. Album kończy Bringing Down the Light, czyli po prostu jedna wielka elektroniczna plama dźwiękowa a la ambient, trwająca aż osiem i pół minuty.             


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz