Wybrałem się
do na tradycyjną procesję, żeby sobie przypomnieć, o co chodzi w święcie znanym
jako Boże Ciało. Wiadomo przede wszystkim, że wypada zawsze we czwartek,
czyniąc nam długi weekend u progu lata. Ogólnie jednak jest to jedno z najmniej
rozumianych świąt kościelnych w Polsce, oprócz Zielonych Świątek, w odróżnieniu
od których przynajmniej nosi nazwę zawierającą pewną podpowiedź.
W największym
skrócie – chodzi o transsubstancjację, czyli przemianę chleba i wina w ciało i
krew Chrystusa. Jak powiedział w mowie wprowadzającej ksiądz proboszcz prałat dziekan: „tego
dnia sam Bóg przychodzi do nas”. Cóż, myślałem, że dochodzi do tego na każdej
jednej mszy, a nie tylko konkretnie tego dnia… A można było powiedzieć, że ten
dzień, w odróżnieniu od pozostałych, poświęcony jest dogłębniejszej refleksji
nad wielką tajemnicą wiary.
Boże Ciało
odznacza się swoistym charakterem pobożnego pikniku. Tego czwartku pogoda
dopisała, zaczęło się więc od mszy na ołtarzu polowym postrojonym między
kościołem a plebanią. Pan organista grał na organach elektrycznych, śpiewał
parafialny chór o zacięciu barokowym, a wierni siedzieli na ławkach lub stali
naokoło. Wykorzystałem okazję, żeby dać czadu, ale tylko w czasie psalmu responsoryjnego
i „Alleluja”, bo poza tym repertuar mi niespecjalnie leżał. Msza była bez
kazania, na które miał przyjść czas później.
Potem procesja
ruszyła z pełną pompą. Przodem szła cała obstawa. Milicja Niepokalanej, czyli
kilka starszych pań w błękitnych pelerynach, niosła wielki drzewniany różaniec.
Były też parafialne poczty sztandarowe w białych rękawiczkach i w ordynku
koszulowym – już po imprezie słyszałem, jak jeden z chorążych cieszył się, że
nie przywdział marynarki w taką pogodę, natomiast w zeszłym roku konkretnie go
przemoczyło. Nie zabrakło oczywiście stałego fragmentu gry w postaci
dziewczynków pierwszokomunijnych, które rzucały na jezdnię płatki kwiatów.
Zorientowawszy się, że niektóre z nich były sztuczne, doznałem mentalnego fejspalma…
Ksiądz proboszcz prałat dziekan wraz z wikarymi transportował Pana Jezusa w monstrancji pod ozdobnym
baldachimem, dźwiganym przez czterech kolejarzy, w tym jednego z Przewozów
Regionalnych (poznałem po czapce).
Kolejarze się schowali. |
Dopiero za
baldachimem posuwała się reszta wiernych. Nasza parafia, obejmująca spory
fragment dużej dzielnicy-sypialni, należy do największych w mieście pod względem
pogłowia, a na procesji frekwencja była pokaźna, ale jednak spokojnie dało się
wędrować z boku, na obrzeżach głównego nurtu, unikając największego ścisku, który
i tak był luźniejszy niż w Rzymie na kanonizacji.
Tu widać orientacyjną szerokość pochodu, a także pierwszy ołtarz. |
W ciągu całej
trasy śpiewano oczywiście najrozmaitsze pieśni kościelne, zwłaszcza te, które wykonuje
się podczas komunii, Panie dobry jak
chleb i inne – swego rodzaju eucharystyczne The Best Of. Prowadził
organista, nawet za często nie mylił melodii. Szedł z mikrofonem i po prostu
śpiewał, organów ze sobą nie wziął, nawet elektrycznych. Właściwie to mógłby
zainwestować w tzw. keytar, jak Ryszard Poznakowski albo koleś z Alestorm.
Wśród tłumu dwaj ministranci w białych szatach dźwigali megafony.
St. Max Sound System |
Ołtarze
były cztery, po jednym na każdego ewangelistę, a wszystkie ozdobione ściętymi
gałązkami brzozy (spiseG!). Pierwszy znajdował się przy bloku sąsiadującym z kościołem,
co nie oznacza, że był blisko, bo to bardzo duży blok. Szacuję, że jakieś 200 metrów , niby niedużo,
ale przy powolnym tempie pochodu trochę zajęło. Na miejscu wszystko odbyło się
według odpowiedniego porządku: psalm, ewangelia, pieśń, modlitwa, krótkie
kazanie, podziękowania dla mieszkańców bloku za urządzenie ołtarza. Następnie
procesja ruszyła do drugiego, położonego o kolejne 160 m , nieopodal sklepu
monopolowego, który z okazji święta przekwalifikował się z całodobowego na
czynny przez parę godzin. Najdłuższy odcinek wiódł do trzeciego z ołtarzy.
Procesja przebyła trzy czwarte kilometra i opuściwszy drogi osiedlowe, wyszła
na większą ulicę. Wędrująca całą szerokością jezdni wspólnota wiernych zatrzymała
dwa autobusy.
"Mój rozkład jazdy nie jest z tego świata" |
Na
koniec powróciliśmy do pierwszego ołtarza, tego pod kościołem; inną trasą, domykając
okrążenie, więc tylko 240 m .
Ogólnie więc trasa obejmowała około 1,4 kilometra . Na
miejscu wykonano pieśń, która podobała mi się melodycznie, ale miała tyle
zwrotek i brak refrenu czy choćby powtórzeń, że nie było opcji, żebym to dał
radę śpiewać. Organista wrócił za klawiaturę, ale był już zmęczony, bo trochę
mu organ fałszował. Jeszcze jeden psalm, czytanie, homilia i do domu. Byczo
było!
Ksiądz
proboszcz prałat dziekan po raz pierwszy od dawna stanął powyżej wysokości zadania, właśnie w
tej, ostatniej części, która powinna znaleźć się w rejestrze jego największych
osiągnięć oratorskich. Stwierdził m.in., że „B-g nas kocha (…) i to jest prawda
potrzebna do życia tak samo jak chleb czy powietrz”. Nie zapomniał też
podkreślić wagi wychowania chrześcijańskiego: „Jeżeli nie dasz dziecku do ręki
różańca albo książeczki do nabożeństwa, to ktoś inny może wetknąć mu piwo”.
Obawiam się, że to nie wystarczy, bo piwo można przecież wetknąć do drugiej
ręki. Zwłaszcza jeśli będzie to piwo benedyktyńskie.
Mój mąż wysłał mi Twojego bloga, żebym się trochę rozerwała podczas nudnego dnia w pracy, i to był strzał w dziesiątkę:) analiza krytyczna procesji - bezcenne. Od dawna we własnym zakresie funduję taką wspomnianemu mężowi po każdym nabożeństwie, które zawiera próbki na podobnym poziomie oratorskim.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
Dziękuję za słowa uznania i cieszę się z przydatności bloga mego :)
UsuńA tymczasem mija już prawie miesiąc od Bożego Ciała, a na asfalcie i chodnikach w pobliżu kościoła nadal poniewierają się tekstylne płatki róży...