niedziela, 7 czerwca 2015

Fronleichnamfest, czyli relacja poprocesyjna


Wybrałem się do na tradycyjną procesję, żeby sobie przypomnieć, o co chodzi w święcie znanym jako Boże Ciało. Wiadomo przede wszystkim, że wypada zawsze we czwartek, czyniąc nam długi weekend u progu lata. Ogólnie jednak jest to jedno z najmniej rozumianych świąt kościelnych w Polsce, oprócz Zielonych Świątek, w odróżnieniu od których przynajmniej nosi nazwę zawierającą pewną podpowiedź.
W największym skrócie – chodzi o transsubstancjację, czyli przemianę chleba i wina w ciało i krew Chrystusa. Jak powiedział w mowie wprowadzającej ksiądz proboszcz prałat dziekan: „tego dnia sam Bóg przychodzi do nas”. Cóż, myślałem, że dochodzi do tego na każdej jednej mszy, a nie tylko konkretnie tego dnia… A można było powiedzieć, że ten dzień, w odróżnieniu od pozostałych, poświęcony jest dogłębniejszej refleksji nad wielką tajemnicą wiary.
Boże Ciało odznacza się swoistym charakterem pobożnego pikniku. Tego czwartku pogoda dopisała, zaczęło się więc od mszy na ołtarzu polowym postrojonym między kościołem a plebanią. Pan organista grał na organach elektrycznych, śpiewał parafialny chór o zacięciu barokowym, a wierni siedzieli na ławkach lub stali naokoło. Wykorzystałem okazję, żeby dać czadu, ale tylko w czasie psalmu responsoryjnego i „Alleluja”, bo poza tym repertuar mi niespecjalnie leżał. Msza była bez kazania, na które miał przyjść czas później.
Potem procesja ruszyła z pełną pompą. Przodem szła cała obstawa. Milicja Niepokalanej, czyli kilka starszych pań w błękitnych pelerynach, niosła wielki drzewniany różaniec. Były też parafialne poczty sztandarowe w białych rękawiczkach i w ordynku koszulowym – już po imprezie słyszałem, jak jeden z chorążych cieszył się, że nie przywdział marynarki w taką pogodę, natomiast w zeszłym roku konkretnie go przemoczyło. Nie zabrakło oczywiście stałego fragmentu gry w postaci dziewczynków pierwszokomunijnych, które rzucały na jezdnię płatki kwiatów. Zorientowawszy się, że niektóre z nich były sztuczne, doznałem mentalnego fejspalma… Ksiądz proboszcz prałat dziekan wraz z wikarymi transportował Pana Jezusa w monstrancji pod ozdobnym baldachimem, dźwiganym przez czterech kolejarzy, w tym jednego z Przewozów Regionalnych (poznałem po czapce).

Kolejarze się schowali.

Dopiero za baldachimem posuwała się reszta wiernych. Nasza parafia, obejmująca spory fragment dużej dzielnicy-sypialni, należy do największych w mieście pod względem pogłowia, a na procesji frekwencja była pokaźna, ale jednak spokojnie dało się wędrować z boku, na obrzeżach głównego nurtu, unikając największego ścisku, który i tak był luźniejszy niż w Rzymie na kanonizacji.

Tu widać orientacyjną szerokość pochodu, a także pierwszy ołtarz.

W ciągu całej trasy śpiewano oczywiście najrozmaitsze pieśni kościelne, zwłaszcza te, które wykonuje się podczas komunii, Panie dobry jak chleb i inne – swego rodzaju eucharystyczne The Best Of. Prowadził organista, nawet za często nie mylił melodii. Szedł z mikrofonem i po prostu śpiewał, organów ze sobą nie wziął, nawet elektrycznych. Właściwie to mógłby zainwestować w tzw. keytar, jak Ryszard Poznakowski albo koleś z Alestorm. Wśród tłumu dwaj ministranci w białych szatach dźwigali megafony.

St. Max Sound System

            Ołtarze były cztery, po jednym na każdego ewangelistę, a wszystkie ozdobione ściętymi gałązkami brzozy (spiseG!). Pierwszy znajdował się przy bloku sąsiadującym z kościołem, co nie oznacza, że był blisko, bo to bardzo duży blok. Szacuję, że jakieś 200 metrów, niby niedużo, ale przy powolnym tempie pochodu trochę zajęło. Na miejscu wszystko odbyło się według odpowiedniego porządku: psalm, ewangelia, pieśń, modlitwa, krótkie kazanie, podziękowania dla mieszkańców bloku za urządzenie ołtarza. Następnie procesja ruszyła do drugiego, położonego o kolejne 160 m, nieopodal sklepu monopolowego, który z okazji święta przekwalifikował się z całodobowego na czynny przez parę godzin. Najdłuższy odcinek wiódł do trzeciego z ołtarzy. Procesja przebyła trzy czwarte kilometra i opuściwszy drogi osiedlowe, wyszła na większą ulicę. Wędrująca całą szerokością jezdni wspólnota wiernych zatrzymała dwa autobusy.

"Mój rozkład jazdy nie jest z tego świata"

            Na koniec powróciliśmy do pierwszego ołtarza, tego pod kościołem; inną trasą, domykając okrążenie, więc tylko 240 m. Ogólnie więc trasa obejmowała około 1,4 kilometra. Na miejscu wykonano pieśń, która podobała mi się melodycznie, ale miała tyle zwrotek i brak refrenu czy choćby powtórzeń, że nie było opcji, żebym to dał radę śpiewać. Organista wrócił za klawiaturę, ale był już zmęczony, bo trochę mu organ fałszował. Jeszcze jeden psalm, czytanie, homilia i do domu. Byczo było!
            Ksiądz proboszcz prałat dziekan po raz pierwszy od dawna stanął powyżej wysokości zadania, właśnie w tej, ostatniej części, która powinna znaleźć się w rejestrze jego największych osiągnięć oratorskich. Stwierdził m.in., że „B-g nas kocha (…) i to jest prawda potrzebna do życia tak samo jak chleb czy powietrz”. Nie zapomniał też podkreślić wagi wychowania chrześcijańskiego: „Jeżeli nie dasz dziecku do ręki różańca albo książeczki do nabożeństwa, to ktoś inny może wetknąć mu piwo”. Obawiam się, że to nie wystarczy, bo piwo można przecież wetknąć do drugiej ręki. Zwłaszcza jeśli będzie to piwo benedyktyńskie.

2 komentarze:

  1. Mój mąż wysłał mi Twojego bloga, żebym się trochę rozerwała podczas nudnego dnia w pracy, i to był strzał w dziesiątkę:) analiza krytyczna procesji - bezcenne. Od dawna we własnym zakresie funduję taką wspomnianemu mężowi po każdym nabożeństwie, które zawiera próbki na podobnym poziomie oratorskim.
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za słowa uznania i cieszę się z przydatności bloga mego :)
      A tymczasem mija już prawie miesiąc od Bożego Ciała, a na asfalcie i chodnikach w pobliżu kościoła nadal poniewierają się tekstylne płatki róży...

      Usuń