wtorek, 10 listopada 2020

Wakacje krzyżacko-kaszubskie w wersji papierowej (z frontu czytelniczego, cz. 4)

 Wakacyjne lektury dobrałem w tym roku pod kątem regionu, dokąd pojechałem na urlop. Dziś skupiam się na pozycjach historycznych i krajoznawczych, przy następnej okazji będzie belętrystyka.

 

9. Antoni Romuald Chodyński, Malbork, Warszawa 1982
(z serii „Barbakan”)

     Mając w planach wizytę w Malborgu, postanowiłem sobie przypomnieć pozycję wydawnictwa Arkady. Ukazujący się w latach 80. „Barbakan” był serią bogato ilustrowanych książek o małym, zbliżonym do kwadratu formacie, przedstawiających ważne zabytki polskie (Wawel, Łazienki, Wieliczka, Nieborów, Gołuchów itp.) Samego tekstu w Malborku mieści się najwyżej ze 40 stron, ale przedstawia on zarys dziejów miasta i zamku oraz fachowy opis architektury.

            Początki miasta sięgają XIII w., gdy książęta pomorscy założyli nad Nogatem gród Zantyr. Później rejon trafił w ręce Krzyżaców, którzy rozpoczęli budowę zamku i miasta. Dla niektórych może być zaskoczeniem, że Marienburg nie od razu stał się siedzibą wielkich mistrzów Zakonu Krzyżackiego. Pierwszy wprowadził się do niego Zygfryd von Feuchtwangen w roku 1309, czyli dobre trzydzieści lat po tym, jak sam Malborek otrzymał przywilej miejski, a niemal wiek po sprowadzeniu Krzyżaków do Prus przez Konrada Mazowieckiego.

Tandaradei!

Jak już pisałem w notce wakacyjnej, gotycki zamek krzyżacki dzieli się zasadniczo na trzy części: Zamek Górny, Zamek Średni i Przedzamcze. Fortyfikacje i dziś robią wielkie wrażenie, a co dopiero w czasach wojen polsko-krzyżackich. Jak wiemy, po Grunwaldzie nasi nie zdołali zdobyć miasta. Inna sytuacja wystąpiła w czasie wojny trzynastoletniej, kiedy najpierw zamek był za Krzyżakami, a miasto za Związkiem Pruskim, a potem sytuacja się odwróciła; w każdym razie od 1457 r. Malboro był już miastem polskim, zaś wielki mistrz musiał się przeprowadzić do Kaliningradu. Na przestrzeni dziejów nie był to jednak dla grodu nad Nogatem koniec oblężeń.

W XIX w. zamek popadł już w zupełną ruinę i planowano jego rozbiórkę. Z pomocą przyszli niemieccy romantycy, którzy wzięli się z zapałem za jego restaurację, tę zaś na wyższe obroty wprowadził pod koniec wieku dr Konrad Steinbrecht (ma na zamku tablicę pamiątkową). Mimo to w 1945 r. Malbork ponownie uległ zniszczeniu. O ile na historyczne  stare miasto machnięto ręką i walnięto w jego miejscu zwyczajne blokowisko, to za pracę nad zamkiem wzięli się tym razem polscy fachowcy. W chwili powstania tej książki odbudowa jeszcze się nie zakończyła (np. ośmiometrową figurę Matki Boskiej z Dzieciątkiem na fasadzie zamkowego kościoła ukończono dopiero kilka lat temu).

            Czarno-białych ilustracji jest 68 (kolor jedynie na okładce). Znalazły się wśród nich plany miasta i zamku, ale przede wszystkim zdjęcia. Nieliczne zachowane zabytkowe budynki centrum Malborka, panorama zamku, wnętrza, poszczególne elementy architektoniczne: baszty, bramy, Pałac Wielkich Mistrzów… Są również dzieła sztuki, takie jak tympanony z portalów kaplicy św. Anny, oraz niektóre eksponaty ze zbiorów muzealnych, od broni po rzeźby.

Jak przystało na publikację peerelowską, nie obyło się bez wtrętów ideologicznych. Mowa więc o tym, że w 1945 r. prowadzono w mieście „walkę o władzę ludową”, w której zasadniczą rolę odgrywała PPR. Na końcu książki znalazło się „Summary” w czterech językach: angielskim, francuskim, niemieckim i rosyjskim. Poszczególne wersje streszczenia różnią się nieco między sobą i kiedy mowa o bitwie pod Grunwaldem, wyłącznie w wersji rosyjskiej występuje wzmianka o udziale pułków smoleńskich.

  

 

10. Józef Wiesław Dyskant, Zatoka Świeża 1463. Przebieg działań wojny trzynastoletniej na morzu i wodach śródlądowych na tle rozwoju żeglugi w połowie XV wieku, Warszawa 1987 (z serii „Historyczne bitwy”)

 Komandor Dyskant należał do moich ulubionych autorów habełków – Cuszima 1905 naznaczyła mnie jeszcze w przedszkolu. Pierwszą z jego prac wydanych w serii także przeczytałem (a w każdym razie solidnie przejrzałem) bardzo wcześnie, bodajże w I klasie podstawówki.

Czymże jest Zatoka Świeża? Pod tą średniowieczną nazwą kryje się ni mniej ni więcej, tylko Zalew Wiślany. W roku 1463 połączone floty Gdańska i Elbląga zadały tam klęskę silniejszym liczebnie Krzyżakom, przyspieszając koniec wojny trzynastoletniej. Praca Dyskanta była pionierskim opracowaniem tego starcia, do tego stopnia lekceważonego przez historiografię – zwłaszcza w porównaniu z lądową bitwą pod Świecinem – że nawet Długosz się walnął, robiąc z jednej bitwy dwie.

Ale Zatoka Świeża nie ogranicza się do samej bitwy na Zatoce Świeżej. Jest to właściwie przekrojówka wojny trzynastoletniej. Nie można jej jednak zarzucić tzw. syndromu habeka – wbrew temu, co sądzi ałotr pewnej książki o wojnie w Abchazji, nie jest to eufemistyczne określenie „syndromu naprężenia przedmiesiączkowego”, tylko sytuacja, w której książka mówi o wszystkim, ino nie o tym, co w tytule. A to dlatego, że wojna trzynastoletnia została tu ujęta w kontekście zmagań nawodnych – morskich i śródlądowych.

Na początek Dyskant daje szczegółowy opis wodnego teatru działań wojennych: Bałtyku, Zatoki Świeżej oraz głównych rzek. Warto zwrócić uwagę, że w XV w. geografia tego obszaru wyglądała inaczej niż dziś, bo np. sama Zatoka była większa, z Bałtykiem łączyła się nie przez dzisiejszą Cieśninę Piławską, lecz nieistniejącą już Cieśninę Bałgijską, a Elbląg leżał nad Nogatem, który dopiero później przekierowano na zachód. Potem następuje opis geopolityki, czyli głównych organizmów państwowych i miejskich w basenie Bałtyku. Paradoks wojny trzynastoletniej polegał na tym, że Zakon Krzyżacki toczył ją częściowo z własnymi poddanymi – rycerstwem i mieszczaństwem, które wskutek rabunkowej polityki braci zakonnych zbuntowały się, tworząc Związek Pruski i składając hołd Kazimierzowi Jagiellończykowi.

Akt utworzenia Związku Pruskiego (kopia) - 
- Muzeum Archeologiczno-Historyczne w Emblągu

Do najważniejszych członków Związku należały Gdańsk i Elbląg, potęgi żeglugowe. Mniejszymi graczami były Królewiec i Braniewo, Toruń zasię dysponował silną flotą rzeczną. Frombork odgrywał rolę przede wszystkim jako twierdza (z warowną katedrą), ale przytrafiały mu się też epizody kaperskie: w 1463 r. okręty fromborskie wspólnie z elbląskimi spustoszyły wyspę Fårö kole Gotlandii (wówczas posiadłości duńskie), a w następnym roku jedna z fromborskich barek dołączyła do sił Elbląga w łupieżczej wyprawie na Rewel (dziś Tallinn).

Dalej omówione są floty i sztuka wojenna – morska, przybrzeżna i śródlądowa. Autor przedstawia duże typy jednostek pływających, takie jak kogi, holki i stosunkowo nowatorskie wówczas karaki, ale też mniejsze: statki wiślane, szmaki, krajery, balingery, galary i dubasy. W XV wieku różnica pomiędzy statkiem handlowym a okrętem wojennym polegała głównie na tym, że jeden przewoził towary, a drugi zaciężnych.

Zarysowawszy tło, przechodzi Dyskant do omówienia działań wojennych od samego początku. Krzyżacy mogli liczyć na wsparcie Danii, Brandenburgii i oczywiście swoich inflanckich ziomów, Kawalerów Mieczowych. Po stronie Związku Pruskiego i Polski opowiedzieli się za to książęta pomorscy i Szwedzi (z których wsparcia jednak nic konkretnego nie wynikało). Postawa Związku Hanzeatyckiego była dwuznaczna: z jednej strony Gdańsk, Elbląg i parę innych zbuntowanych miast należała do Hanzy, z drugiej – wielki mistrz był wsio rawno jej protektorem.

Część dotycząca działań śródlądowych mogłaby w zasadzie robić za przekrojowe omówienie i walk na lądzie, zwłaszcza że te dwa aspekty były blisko powiązane: Wisłą szły konwoje z żywnością dla miast pruskich, przerzucano zbrojnych i zaopatrzenie, a przeprawy i główne miasta nadrzeczne miały znaczenie strategiczne. Co do zbrojnych, obie strony korzystały w dużej mierze z wojsk zaciężnych: Zakonowi zbuntowali się przecież poddani, a polskie pospolite ruszenie skompromitowało się klęską pod Chojnicami. Problem z zaciężnymi polegał na tym, że kiedy się zalegało z wypłatą, to mówili „nie bedziemy robić” i dezorganizowali całą kampanię. W pewnym momencie, na przykład, Krzyżakom zabrakło kasy, więc czescy zaciężni pod wodzą Oldrzycha Czerwonki zajęli na poczet długu obsadzone przez siebie twierdze i sprzedali je królowi polskiemu. Tak w ręce polskie przeszedł Malborek.

Również i działania morskie opierały się na prywatnej inicjatywie: ani król, ani Krzyżacy nie mieli regularnej marynarki wojennej. To poszczególne miasta dysponowały flotami handlowymi, z których część jednostek delegowały do celów bojowych. Dominującą formą było kaperstwo: kapitanowie zawierali indywidualnie kontrakty z władcami i miastami na podstawie listów kaperskich. Kaprowie gdańscy i elbląscy grasowali po całym Bałtyku, a nawet zapuszczali się na wybrzeża Norwegii. Miasta pruskie miały teoretycznie obowiązek udostępniać część okrętów Zakonowi jako flotę do jego dyspozycji, ale skoro się zbuntowały, wielki mistrz zdany był na duńskich sojuszników. Dopiero w drugiej połowie wojny, gdy stronie polskiej udało się zawrzeć rozejm z Duńczykami, Zakon dorobił się własnej floty kaperskiej, ale szczególnej korzyści mu to nie przyniosło.

Kluczowym zdarzeniem, które doprowadziło do tytułowej bitwy, była operacja gniewska. Miasto Gniew, które dzięki strategicznemu położeniu mogło szachować żeglugę wiślaną, obległy wojska związkowe, wśród których znalazła się rota pod dowództwem niejakiego Jana Tłustypisarza (szybki gugiel sugeruje, że był to wójt dobrzyński). Wielki mistrz Ludwik von Erlichshausen postanowił wziąć oblegających w dwa ognie: od południa miały podejść lądem oddziały Henryka von Plauena i morawskiego barona Bernarda Szumborskiego, a on sam zaokrętował wojska i wyruszył na Zatokę Świeżą, by następnie dopłynąć Szkarpawą do Wisły i stamtąd pod Gniew. Na Szkarpawie zagrodziły mu drogę gdańskie okręty, a w dodatku wiatry spychały go nazad na Zatokę. Gdańszczanie ruszyli w pościg i razem z flotą elbląską przyparli Krzyżaców do brzegu w rejonie Suchacza.

Wobec szczupłości relacji źródłowych (oprócz Długosza, który się pomylił, przywoływana jest kronika Johanna Lindaua) przedstawiony przez Dyskanta przebieg bitwy z 15 września 1463 r. jest dość spekulatywny. Jak by nie było, von Erlichshausen okazał się na morzu (no dobra, na zalewie) całkiem nieudolny i bitwa zakończyła się całkowitym pogromem floty krzyżackiej, z której hochmajster ledwo uszedł. W tej sytuacji upadek Gniewa był już tylko kwestią czasu.

Mimo jednak dwóch wielkich zwycięstw polskich – pod Świecinem i na Zatoce Świeżej – wojna miała się jeszcze toczyć trzy lata. Zakon był skazany na klęskę, jednak brak pieniędzy dawał się we znaki także i królowi, który miał problemy z organizacją generalnej wyprawy wojennej. Po upadku Gniewa najważniejszą twierdzą krzyżacką na Pomorzu pozostał Starogard, którego załoga swoją aktywnością i przebiegłością napsuła związkowcom sporo krwi, udowadniając, że nie ma nic wspólnego z papudrakami z powieści Henryka Longina Rogowskiego, a Krzyżaców słusznie nazywano „wiklinowym plemieniem”.

Uzupełnienie dla tekstu stanowią cztery mapy na poziomie dziś w serii niespotykanym (kolorowe i rozkładane!), dwie wklejki z ilustracjami oraz aneksy: fragment listu kaperskiego Gdańska dla kapitana Mateusza Schultego, list żelazny dla statków handlowych (wydany wprawdzie przez króla angielskiego w języku francuskim, ale typowy dla epoki) i zestawienie znanych listów kaperskich wystawionych w czasie wojny przez radę gdańską.

Nie macie pojęcia, jak fajnie było w końcu przeczytać habeka, w którym nie było się do czego przyczepić od strony językowej.

  

 

11. Róża Ostrowska, Izabella Trojanowska, Bedeker kaszubski,
Gdańsk 1974

 Przy okazji pobytu nad morzem postanowiłem trochę se zgłębić kulturę i region kaszubski, czytając w końcu książkę, do której przymierzałem się już dwa lata temu, po wyjeździe do Władysławowa.

Obie autorki były w latach sześćdziesiątych aktywnymi uczestniczkami kaszubskiego życia kulturalnego. Róża Ostrowska to pisarka mająca na koncie m.in. powieść Wyspa oraz adaptację XVII-wiecznej Tragedii o bogaczu i Łazarzu Anonima Gdańskiego dla Teatru Wybrzeże. Co do I. Trojanowskiej, zbieżność nazwisk z aktorką/piosenkarką jest przypadkowa; zresztą na okładce stoi „Izabela”, a na stronie tytułowej i jeszcze w środku „Izabella”. Jeśli pod uwagę weźmiemy to drugie imię, autorka okazuje się powiązana z „Pomeranią”, biuletynem Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. W swoim alfabetycznym leksykonie Ostrowska i Trojanowska przedstawiają region ze swadą i humorem, nierzadko w tonie wprost felietonowym, chociaż momentami zdarza im się jechać na wysokim C.

 Hasła są różnej długości: od krótkich, ciekawostkowych, typu „Buty dla koni” (używane na piaskach Łeby), po bardzo rozbudowane, kilkustronicowe, jak „Badacze Kaszubszczyzny”, „Czasopiśmiennictwo” abo „Gryf Pomorski”. Omówiony został chyba każdy charakterystyczny aspekt kaszubskiej specyfiki. Hafty, tabaka, maszoperie – you name it. Już w pierwszym haśle można się dowiedzieć, o co chodzi z tymi obrazkami na pięcioliniach, których wszędzie pełno w sklepach z pamiątkami. Warto zauważyć, że „abecadło kaszubskie” vel „kaszëbsczë notë” występuje tu w wersji z powiatu bytowskiego, podczas gdy dominująca dziś w mediach i gdzie indziej jest wersja z Kartuz (uwieczniona nawet na tamtejszym rynku).


Autorki szeroko omawiają geografię regionu. Daje się zauważyć podział Kaszub na Nordowe – nadmorskie, z całą kulturą rybacko-żeglarską, i Południowe – uboższe, bardziej rolnicze i położone w lasach. Oczywiście w ramach tych dwóch rejonów występują jeszcze inne podziały – np. na Nordzie wyróżnia się Rybaki, czyli rejon Mierzei Helskiej. Prócz morza Kaszuby słyną z jezior i rzek, takich jak Wda, Brda, Gwda i Prbda, Wdzydze i Łebsko, mają też góry (z podhalańskiego punktu widzenia Wieżyca to niespecjalnie imponujący pagórek, ale Nepalczyk podobnie sklasyfikowałby Rysego). Swoje hasła mają w leksykonie najważniejsze miejscowości: poczynając od Gdańska i Gdyni, przez Bytów, Kartuzy, Kościerzynę, Chojnice, Lębork i Władysławowo itd., aż po mniejsze, ale czymś się wyróżniające wioski. Zwraca uwagę, że wieś kojarzona dziś głównie z racji nazwy, Swornegacie, występuje tu wyłącznie pod kaszubską nazwą Swornegace. Gnieżdżewo natomiast okazuje się tym dla Kaszubów, czym dla Żydów Chełm, dla Ślązaków Szywałd, a dla centralnej Polski – Wąchock.

Małpka jest bardzo przydatna w czasie lektury.

Niemało miejsca poświęcono ważnym osobistościom – od budzicieli tożsamości kaszubsko-polskiej (Florian Ceynowa, Hieronim Derdowski, Aleksander Majkowski, Bernard Sychta, małżeństwo Gulgowskich, Tóna Abraham) po różnych twórców ludowych i etnografiarzy. Wśród nich postaci żyjące jeszcze w czasie pisania książki, jak Franciszek Brzeziński, woźny-gawędziarz w Muzeum Kaszubskim w Kartuzach, Franciszek Borzyszkowski, nestor zasłużonego rodu, z którego być może pochodzi współczesny historyk wojen południowoafrykańskich Piotr Fiszka-Borzyszkowski („Fiska” jest tu wymieniany jako jeden z prastarych przydomków rodowych), czy rozmaici rękodzielnicy.

Augustyn Necel i Leon Golla - twórcy z Władysławowa

Kolejna ważna grupa haseł dotyczy historii Pomorza: od średniowiecznych książąt po dziewiętnastowieczną walkę z germanizacją. Autorki, które w jednym miejscu lokalizują się jako członkinie pokolenia wchodzącego w dojrzałość w ciągu powojennej dekady, nie zapominają o II wojnie światowej i ówczesnej martyrologii: Stutthof, mord w Piaśnicy, partyzantka spod znaku „Gryfa Pomorskiego”. Hasło „Łubiana” stwierdza, że w okolicznych lasach 26 maja 1944 doszło do bitwy partyzantów z „siłami żandarmerii niemieckiej i jednostek 44 dywizji SS Westpreussen”. Coś tu autorki pokręciły: pomijając, że nie było dywizji Waffen-SS o takiej nazwie, to numeracja ich doszła tylko do 38, i to już w 1945 r. Może chodziło o siły 44. sektora Allgemeine SS (tzw. „czarnych”)?  Ale on miał siedzibę w Gąbinie, czyli w Prusach zdecydowanie Wschodnich, a nie Zachodnich. Nieco dalej mowa o tym, że nazwę „Westpreussen” nosił położony na Kaszubach poligon SS, więc zaszło tu widać jakieś zawirowanie. Osobne hasło poświęcono kaszubskiej emigracji, głównie do Kanady i USA: w tej pierwszej w Ontario (wsie Wilno i Kaszuby), w Stanach zaś centrum imigracji kaszubskiej stanowiła Winona w Minnesocie.

Kultura ludowa została przedstawiona szeroko, od kuchni, przez liczne gałęzie rękodzieła, po muzykę. Nie każdy mieszkaniec centralnej Polski wie, że Kaszubi nie są jednorodną społecznością. W regionie występowały rozmaite podgrupy: Bylacy, Borowiacy, Drobolacy, Zaboracy, Gochowie, a każda ze swoją odrębną gwarą. Stąd też problemy z jednoliceniem kaszubskiej ortografii. W chwili pisania książki nie było jeszcze powszechnie przyjętego sposobu pisania dyftongu „ue”, w który przechodzi „o” – w dzisiejszych czasach zapisuje się go jako „ò”. Nieco osobna jest kwestia Słowińców – zachodniego szczepu Kaszubów, który zamieszkiwał rejon Łeby oraz jezior Gardno i Łebsko. W ciągu pierwszej połowy XX wieku ich dialekt praktycznie zanikł, a po II wojnie światowej resztki Słowińców wyemigrowały do RFN, częściowo z powodu prześladowania przez nowych osadników (cenzura przepuściła taką informację).

Dawni Kaszubi miewali do czynienia z różnej maści nadprzyrodzonymi sąsiadami. Byli więc oczywiście stolemowie, były czarownice (swego czasu aktywne w Chałupach), był w końcu diabeł (diocheł), który na bagnach suszył pieniądze przy ognisku. Płomień zwabiał nieostrożnych, a co odważniejsi, z pomocą różnych zabiegów paramagicznych, próbowali te pieniądze zdobyć. Do tego dochodzą wieszczy i łupi, czyli lokalne odmiany wąpiorów. Na Kaszubach bocian przynosił dzieci tylko wiosną i latem; jesienią i zimą robiły to wrony.

Parę haseł poświęcono miejscu Kaszub we współczesnej twórczości – literaturze, filmie, plastyce, muzyce. Jakby co, film Kaszëbë z 1971 wyświetlano kiedyś na Kino Polska, a dziś można go wynorać na Jujubie. Pojawiło się nawet krótkie hasło o bigbicie kaszubskim, którego czołowym przedstawicielem miał być zespół Chojny, założony przez pracowników chojnickiej służby zdrowia. Nie zapisał się on w dziejach polskiej muzyki i wątpliwe, by pozostawił jakiś większy dorobek niż parę prywaciarskich pocztówek dźwiękowych (nad czym zresztą autorki ubolewają). Kaszubskie tradycje rockowe kontynuowała w naszych czasach punkowa grupa The Damrockers, której nazwa nawiązuje do lokalnego imienia żeńskiego Damroka, noszonego przez legendarną córkę księcia Świętopchełka (ino nie wiadomo, którego). Gdzieniegdzie hasła wzbogacono fragmentami prozy, wierszami lub piosenkami – do tych ostatnich podano nawet zapis nutowy – a wpis na temat księdza Sychty zawiera reprodukcję przykładowego hasła z jego wielkiego i fundamentalnego Słownika gwar kaszubskich. Uzupełnieniem tekstu jest bogata ikonografia: zdjęcia (czarno-białe), rysunki, herby miast, wreszcie wklejona z tyłu mapa regionu.

Jedyne, do czego bym się mógł przyczepić językowo, to denerwująca tendencja do przechodzenia z czasu przeszłego na teraźniejszy przy opisie wydarzeń historycznych. Bo już wzmianka o „krzyżackich kumotrach” w haśle o Żarnowcu to wina chyba nie Ostrowskiej & Trojanowskiej, jeno autora, którego cytują.

Bedeker, pierwotnie opublikowan w roku 1962, w drugim wydaniu przedstawia stan rzeczy z połowy lat 70., a do dziś sporo zmieniło się. Mimo wszystko pozostaje po pierwsze kompendium wiedzy o Kaszubach i ich kulturze, a po drugie – zapisem epoki, w której polska prowincja, mimo intensywnej modernizacji, zachowywała jeszcze znacznie więcej różnic lokalnych niż dziś.

  

 

12. Bernard Nowaczyk, Chojnice 1454 – Świecino 1462, Warszawa 2012
(z serii Historyczne bitwy)

 Jeszcze jeden habełek o wojnie trzynastoletniej. Bernard Nowaczyk powszechnie uchodzi za jednego z tych autorów, przez których seria zeszła na psy, ale skoro już książka była w domu, to niech się nie marnuje.

Okładka jest dziełem mojego „ólóbionego” Łukasza Mieszkowskiego. Dwie pierwszoplanowe postaci – kusznika napinającego kuszę i strzelca z hakownicą – przerysował z jednej z ilustracji Szymona Kobylińskiego z cyklu Gawędy o broni i mundurze. Pozmieniał twarze, usunął kaptury, ubrał obu knopów w niepotrzebne strzelcom zbroje płytowe, dodał kolor i charakterystyczną fakturę, za której sprawą osoby na ilustracjach Mieszkowskiego określa się mianem „ludzi-parówek”. To, że dwaj strzelcy, zamiast w szyku z innymi żołnierzami, stoją gdzieś na polu jak te palcy, podczas gdy za nimi jazda szarżuje w zupełnie innym kierunku, a trzeci kusznik za ich plecami (z tyłu okładki) jest odwrócony tyłem i zamierza chyba strzelać do tej właśnie jazdy – a w dodatku ma w kołczanie bełty grotami do góry – to już detal.

Co się tyczy treści – o tym, że nie jest dobrze, świadczy już druga strona, gdzie najpierw czytamy pokraczne zdanie: „Zwycięstwo krzyżackie umożliwiło zakonowi odbudowanie na kilka lat panowania na dużej przestrzeni ich państwa”. Nieco niżej autor stwierdza, że bitwa pod Świecinem była potyczką „na tle rozegranej czterdzieści parę lat wcześniej bitwy pod Grunwaldem”. Określenie 52 lat jako „czterdziestu paru” jest zabiegiem mogącym dać pewną ulgę ludziom z kompleksami na punkcie wieku, ale w pracy historycznej – nawet popularnej – świadczy o niejakiej dezynwolturze autora wobec danych liczbowych.

            Nowaczyk ewidentnie bije na objętość, o czym świadczy rozpoczęcie narracji „od Adama i Ewy”, a właściwie od powstawania pierwszych zakonów rycerskich w okresie wypraw krzyżowych. Krótki opis wojskowości polskiej i krzyżackiej też zaczyna się od drużyny książęcej, choć wystarczyłoby skupić się na samej wojnie trzynastoletniej. Zaraz, przecież charakterystyka wojskowości w tym okresie i tak już jest – parę rozdziałów dalej! O uzbrojeniu rycerza pisze autor, że miecze używane wówczas w Polsce „nazywano je dwuręcznymi lub półtoraręcznymi”. Po pierwsze, nikt w XV w. nie mówił „miecz półtoraręczny” – określenie to wymyślili XX-wieczni bronioznawcy, którzy potrzebowali szufladki na miecz krótszy od dwuręcznego, a dłuższy od jednoręcznego, późniejsi badacze podważyli tę klasyfikację. Po drugie, cwajhender był bronią piechoty. Wyobraźmy sobie rycerza walczącego mieczem dwuręcznym – jakiej części ciała musiałby wówczas używać do kierowania kuniem?

            Po omówieniu wcześniejszych wojen polsko-krzyżackich od Konrada Mazowieckiego poczynając, przechodzi w końcu Nowaczyk do wojny trzynastoletniej. Przynajmniej tyle dobrze, że rozdział o bitwie pod Chojnicami jest całkiem obszerny. Szkoda, że autor stosuje w nim metodę polegającą na wrzucaniu obszernych cytatów z kroniki Jana Długosza, które częstokroć opisują to samo, co przed momentem sam przedstawił własnymi słowami. Przynajmniej dobrze, że w całej książce nie bierze słów kronikarza bezkrytycznie i czasem je koryguje. W każdym razie klęska pod Chojnicami armii Kazimierza Jagiellończyka – złożonej głównie z wielkopolskiego pospolitego ruszenia – była totalna i sromotna. Fakt, że w pierwszej fazie bitwy Krzyżacy stracili paru czołowych dowódców, w tym Rudolfa, księcia żagańskiego, ale potem dowództwo polskie zepsuło wszystko, co było do zepsucia, poległ podkanclerzy koronny i syn Zawiszy Czarnego, a do niewoli krzyżackiej dostało się dwóch wojewodów. Kazimierz sam ledwo uszedł i jeszcze przez jakiś czas miał problemy z zebraniem armii, a przez ten czas Krzyżacy odzyskali większość twierdz utraconych na rzecz związkowców.

O tym, co się działo między Chojnicami a Świecinem, czytałem niedawno u Dyskanta, więc w Nowaczyka nie wgryzałem się zbyt mocno: ta sama historia, tyle że opisana prościej, bez nacisku na aspekt wodny i z cytowaniem Długosza. Starcia toczyły się, jak to się mówi, ze zmiennym szczęściem, a losy wojny na dobre odmieniły się na korzyść Polski dopiero w 1462 r. pod Świecinem. Krzyżacy usiłowali wtedy wciągnąć w zasadzkę idące na odsiecz Gdańska oddziały (głównie zaciężne) podkomorzego sandomierskiego Piotra Dunina, ale się przeliczyli i ponieśli poważną – mimo niewielkiej skali – klęskę, która walnie przyspieszyła zakończenie wojny.

            Bibliografia nie jest specjalnie odkrywcza. Jedyny tekst źródłowy to kronika Długosza, i to w dostępnej online (bez podania dokładnego adresu!) XIX-wiecznej edycji Przeździeckiego. Archaiczna jak na dzisiejsze czasy polszczyzna nieco utrudnia lekturę – jakby nie wystarczyły już korbiaste, wielokrotnie złożone zdania dziejopisa z Brzeźnicy – ale za nowszą, przełożoną na bardziej współczesny język edycję Długosza trzeba było pewnie zapłacić. Autor musiał zresztą przepisywać fragmenty ręcznie, o czym świadczą literówki – mamy np. „podatek wiadrunkowy” (gdzie indziej jest poprawnie „wiardunkowy” – z niem. Vierding, a nie od wiadra), nie mówiąc o konsekwentnym przekręcaniu słowa „snadno” na „sadno”. Co do opracowań, to gdybym, będąc młodym studentem, miał pisać magisterkę o wojnie trzynastoletniej, już na wczesnym etapie gromadzenia materiałów sam bym wpadł na Biskupa, Nadolskiego, Wimmera czy Górskiego. Przekrojowy Kukiel, publicystyczny Jasienica czy, o zgrozo, Wiatr od morza Żeromskiego wskazują, że autor niespecjalnie wybrzydzał przy doborze lektur. Podobnie zresztą zamieszczenie w spisie innych habełków – Zatoki Świeżej i słabego Koronowa 1410 Piotra Derdeja, a nawet Planu odnowy wsi Świecino z 2006, z którego zaczerpnięto jakże ważną dla tematu informację, że po wojnie urządzono w Świecinie PGR.

Wśród rzeczy, które irytowały mnie w trakcie lektury, znalazły się nagłe ataki czasu teraźniejszego i niezbyt chlujna interpunkcja. Jest też mocno kolokwialna maniera rozpoczynania zdań od „A”. Problemy lingwistyczne stwarza autorowi bagno pod Chojnicami, gdzie potonęło wielu królewskich żołnierzy – „nazywane było Heerbruch, co oznacza ‘pańska zapadlina’”. Kolejny, który nie odróżnia „Heer” od „Herr”. Poza tym nie ma, powtarzam, nie ma takiego miasta jak „Kwidzyń” i takiego imienia jak „Urlyk”. Nie ma!

Swoją drogą, Nowaczyk (bo nie żartujmy, że w tej serii można liczyć na redakcję i korektę) nie dba nawet o to, żeby zachować jednolitość nazw własnych: „Sępopol” i „Sępopole” występują w dwóch sąsiadujących akapitach, a niemiecka nazwa tego miasta ma aż trzy wersje: „Schlipelbein”, „Szlipenbein” oraz „Schimpelbein”. O ile w edycji Przeździeckiego ta ostatnia forma faktycznie raz występuje, to w pozostałych miejscach stoi u niego „Schipelbein”, bez żadnego chlipania. Notabene, współczesna niemiecka Wikipedia jako nazwę Sępopola podaje „Schippenbeil”.

            Jeśli chodzi o ilustracje – jest parę wizerunków generycznych rycerzy, kuszników i inkszych wojaków z XV w. Źródeł oczywiście nie podano, ale nad jednym kopijnikiem widać winietkę wychodzącego w okolicach 2012 r. dodatku historycznego „Rzeczypospolitej”, a dwie inne ilustracje zdradzają styl Andrzeja Michałka. Są portrety Salzy, Plauena i aktualnego wielkiego mistrza, przy czym ten ostatni nie dość, że ziarnisty, to jeszcze przekręcony na „Erlischausena”. Najwięcej wnosi rekonstrukcja XV-wiecznych Chojnic oraz zdjęcia – wykonane najwyraźniej przez samego autora – rejonu, w którym toczyły się starcia (zamek w Gniewie itp.) Jest też działo podpisane jako „folgierz”. Nigdy nie było czegoś takiego, był natomiast foglerz. Ktoś se następnie w tym foglerzu zrobił czeski błąd, a ktoś inny, za pomocą artykułu na Wikipedyi, dorobił ideologię, jakoby foglerz i folgierz (względnie folgerz) to były dwa różne typy dział.

Mapy za to wyglądają całkiem porządnie – kolorowe i czytelne, to nic, że zajmują pół strony, a drugie pół leży odłogiem. Rzut oka na stopkę: „Mapy na podstawie publikacji: A. Michałek, Wyprawy krzyżowe, Husyci, Warszawa 2004”. Jasne, „na podstawie”.

Książka zawiera parę aneksów, dorzuconych raczej dla napompowania objętości: jednoakapitowa wzmianka o współczesnej recepcji obu bitew, wykaz mistrzów krzyżackich, biogramy czterech z nich oraz jeszcze kilku innych ważnych postaci – nie wiem, czy potrzebne, skoro w dużej mierze powtarzają to, co było w tekście głównym. W dodatku autor załadował rakietę, twierdząc, że Kazimierz Jagiellończyk zmarł w 1484 r. Czyżby Nowaczyk sugerował, że przez ostatnie osiem lat panowania król Kazimierz był upiorem?!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz