środa, 15 stycznia 2025

Słowacki odwrót i węgierskie życie rodzinne (z frontu czytelniczego, cz. 9 i podsumowanie roczne)

 

Mój przerób książkowy w roku 2024 był prawie tak dobry jak w 2023. Przy normie 15 książek przeczytałem 31 (o 2 mniej niż poprzednio), czyli wykonałem 206% planu; takim obrazem mogę właściwie dać sobie spokój z utrzymywaniem normy. Średnio oznacza to 2,6 książki miesięcznie (nie licząc tych, które musiałem przeczytać ze względów zawodowych). Kolejny rok nie udało mi się sięgnąć do Pieśni lodu i ognia ani powrócić do tematyki chińskiej.

·         Tradycyjnie dominowały szeroko pojęte opracowania historyczne – 21 książek (68%). Znalazło się wśród nich 5 pozycji z serii Historyczne bitwy oraz 3 z kieszonkowej serii artystycznej wydawnictwa Arkady. Biografie były 4, w tym 2 Stalina, a 2 pozostałe – osób zmarłych już w XXI wieku. Do tego trafił się 1 reportaż historyczny (o Ricie Gorgonowej). 9 książek (29% całości, w tym wszystkie habełki) dotyczyło starożytności, 3 – średniowiecza (a konkretnie państwa Zakonu Krzyżackiego), 7 – XX wieku.

·         Na literaturę faktu przypadło 5 pozycji (16%), przy czym biografie stosunkowo współczesne i reportaż o Gorgonowej zaliczają się trochę do historii. Pozostałe dwie książki z tej dziedziny to wspomnienia artystek muzycznych.

·         Literaturę piękną reprezentowało 10 pozycji  (32%). Z tego największą grupę stanowiły powieści (8 = 26% całości), prócz tego pojawił się 1 epos heroiczny i 1 zbiór opowiadań (z utworem na tyle długim, że można go uznać za minipowieść). 4 książki dotyczyły II wojny światowej, 3 – chłopów (Wędrujące buciory Penttiego Haanpää zaliczają się do obydwu kategorii).

·         Wszystkie książki czytałem w języku polskim. Dla 17 z nich (55%) był to język oryginalny. Spośród tłumaczeń 6 (19%) pochodziło z języka angielskiego, z czego 4 z Wielkiej Brytanii, 1 z Irlandii i 1 z USA. Ponadto pojawiły się przekłady z języków: węgierskiego (3), fińskiego, włoskiego (po 2), słowackiego i gruzińskiego (po 1). Tematyki chińskiej tym razem nie reprezentowało nic.

·         Najstarszą pozycją był Witeź w tygrysiej skórze, powstały w 1180 r., chociaż ja czytałem go w XX-wiecznym opracowaniu z 1960 (ale w wydaniu z 1978). Najnowsza była Kora. Się żyje Katarzyny Kubisiowskiej, wydana w roku 2023.

·         Przeczytałem łącznie 9613 stron (w stosownych przypadkach z bibliografiami, ale bez indeksów). Najcieńszy pod względem samego tekstu był Lidzbark Warmiński Andrzeja Rzempołucha (56 stron), ale za to z dużą ilością zdjęć. Najgrubszy był Stalin. Dwór czerwonego cara Simona Sebaga Montefiore – 759 stron. Najwięcej książek, bo aż 13, należało do przedziału objętości 200-300 stron.

·         Najbardziej podobały mi się: Żołnierz nieznany Väinö Linny, Gloryfikacja Józsefa Kántora Jánosa Kodolányiego i dyptyk Montefiorego o Stalinie. Największą gugułą była Kora Kubisiowskiej – nie dość, że nieznośna stylistycznie, to jeszcze autorka musiała przepraszać niektóre opisane osoby za swoje zbyt śmiałe tezy.

Specjalne wyróżnienie otrzymuje straszny, nieludzki ryk „Jeezus Perkele!” (V. Linna, Żołnierz nieznany) w kategorii „najbardziej epicki okrzyk bojowy w literaturze” (dorównujący niemalże sławnemu „Baruk Khazad! Khazad ai-menu!”)

 

29. Ladislav Ťažký, Amenmaryja. Sami dobrzy żołnierze,
Warszawa 1970, przeł. Edward Madany

Słowacja interesuje mnie od dawna –  młodsza i mniej znana siostra Czech, słowiańskie Węgry, górale jakby nasi, ale nie do końca, kraj naddunajski, kraj Janosika, kraj, w którym faceci w ramach stroju ludowego nosili koszule odsłaniające brzuch (za to z długim rękawem) i nikogo to nie dziwiło. Szczególnie zaś swego czasu zaciekawiła mnie historia tego kraju w II wojnie światowej. Kraj słowiański, który stał się faszystowską dyktaturą i sojusznikiem Hiltera, a w dodatku jego prezydentem był ksiądz… Zastanawiało mnie też, jak do tych mrocznych lat odnoszono się za czasów komunistycznych.

Z posłowia do Żołnierza nieznanego Väinö Linny dowiedziałem się o istnieniu powieści Ťažký’ego Amenmaryja, przedstawiającej w krzywym zwierciadle udział wojsk słowackich w wojnie z ZSRR, i niezwłocznie nabyłem ją przez jęternet za ogólną kwotę 14 zł, z czego 10 wynosił koszt przesyłki. Okazało się, że to cegła na 730 stron, w dodatku wydana przez Wydawnictwo MON, więc może być ideologicznie.

Głównym bohaterem jest Matusz Zraz, robotnik leśny znad Czarnego Hronu, służący jako sztabowy kreślarz-kartograf. Poznajemy go jako świeżego rekruta; Po odsłużeniu w bratysławskich koszarach służby zasadniczej nie zostaje jednak zwolniony do cywila, lecz wysłany w stopniu kaprala do słowackiego kontyngentu na Krymie, na tyłach frontu wschodniego. Nie jest więc prawdą, co pisał autor posłowia do Żołnierza nieznanego, że powieść ta przedstawia odwrót słowackiej Dywizji Szybkiej znad Morza Kaspijskiego – bo w momencie, gdy Zraz trafia na front, jest to już przeszłość.

Ciężko przebrnąć przez pierwsze 117 stron. Narracja w pierwszym rozdziale to monolog wewnętrzny głównego bohatera o charakterze strumienia, a raczej górskiego potoku świadomości (np. w początkowej scenie inspekcji generała ciągle mu się nasuwa pytanie: „czy wiedzą panowie, ile waży pniak?”) Przy zastosowanej technice trudno czasem się zorientować, czy on to myśli, czy faktycznie mówi; czy wyobraża sobie, że coś się zaraz stanie, czy to się właśnie dzieje, czy już się stało. Przeskoki czasowe między wydarzeniami zachodzą niepostrzeżenie – dobrze przynajmniej, że retrospekcje zostały wyróżnione kursywą. W rezultacie utwór już po pierwszych 50 stronach robi się cokolwiek męczący.

Dopiero od drugiego rozdziału idzie przywyknąć. Z rzadka pojawia się narrator trzecioosobowy – abstrakcyjny lub towarzyszący. Dominują jednak fragmenty z perspektywy Matusza, choć nie zawsze powracają do pierwotnej bełkotliwości – może dlatego, że to już nie tylko monolog wewnętrzny, lecz i prywatne zapiski, siłą rzeczy bardziej konkretne. Trochę to wygląda, jakby autor testował różne techniki narracyjne, zanim zdecydował się na jakiś konkret.

Z podtytułu Sami dobrzy żołnierze nie należy wnioskować, że ambicją autora mogło być stworzenie „słowackiego Szwejka”. Przede wszystkim dużo mniej tu humoru; rubaszny koszarowy żywot, egzystencja na tyłach frontu, absurd i okrucieństwo wojny – wszystko to w tonacji balladowo-poetyzowanej, dość gorzkiej. Brak tu też wyrazistych postaci. Najlepiej wypada setnik Skaliczan, zwany Amenmaryja – drze mordę, ale jest ludzkim oficerem, dbającym o podwładnych. Choć to jednak niby bohater tytułowy, nie dostał na tych 731 stronach zbyt wiele czasu antenowego. Większą rolę (czarnego charakteru) odgrywa niejaki Holoszko vel Książę – typowy dla powieści wojennych przykład wojennego kombinatora, który trudni się głównie spekulacją i rozpustą.

Ciekawiło mnie, na ile zostanie zaprezentowana ideologia faszystowskiego Slovenska, ale nie ma tego za wiele. Propaganda słowacka sprowadza się do tego, że głównemu bohaterowi każą przygotowywać dekoracje na wspólne biesiady oficerów słowackich i niemieckich, potem jeszcze mamy oglądanie kronik filmowych i ogólną popijawę z okazji święta państwowego. Bohaterów nie za bardzo obchodzi, dlaczego poszli na wojnę. Zraz, wychowany na komunistę, ciągle wyobraża sobie, że kiedy już będzie na linii frontu, to zdezerteruje do Rosjan, jak wielu innych żołnierzy słowackich, ale nic z tego nie wychodzi, więc się frustruje, co ojciec i jego towarzysze powiedzą.

Linii frontu właściwie nie oglądamy, jedynie rozprzężenie na tyłach – co nie oznacza, że bohater nie staje w obliczu niebezpieczeństwa. Sztab kwateruje po ukraińskich i rumuńskich wsiach, w chłopskich domach, żołnierze bratają się z miejscowymi, Matusz ciągle powtarza, że Słowacy są prawie tacy jak Rosjanie (Ukraińcy, Bułgarzy), ale mimo wszystko jednak siedzą tam jako okupanci. Żołnierze biorą sobie kochanki spośród miejscowych i traktują je na ogół przedmiotowo; dla głównego bohatera kontakty z kobietami są jednym z głównych źródeł angstu.

Oprócz Słowaków pojawiają się różne inne narodowości. Niemcy są zwykle butni i wyniośli, traktują swoich sojuszników per noga, pomimo propagandowych sloganów o braterstwie. Wyjątek stanowią folksdojcze służący w armii słowackiej, którzy niespecjalnie się różnią od słowiańskich towarzyszy broni. Węgrzy są do Słowaków wrogo nastawieni, Rumuni – strasznie nędzni. Pobocznie pojawiają się wzmianki o tragicznym losie słowackich Żydów, a także rozbisurmanieni tatarscy kolaboranci. Jest też akcent polski: pociąg Zraza w drodze na wschód przechodzi przez Kraków i Lwów.

Bohater ponad 20 razy oglądał Janosika, ale nie chodzi oczywiście o film Passendorfera, tylko o przedwojenną słowacką produkcję – raczej tę nowszą, z 1935 r., z Paľo Bielikiem w roli głównej, a nie pierwszy słowacki film pełnometrażowy z 1921, jeszcze niemy.

 

30. János Kodolányi, Gloryfikacja Józsefa Kántora,
Warszawa 1979, przeł. Camilla Mondral

Kolejna – po Madziarach Balázsa – rzecz o węgierskich chłopach, ale jeszcze z lat dwudziestych. Jest to jedna z pierwszych powieści Jánosa Kodolányiego, wydana w 1926, kiedy był przed trzydziestką; później wyspecjalizował się w powieściach historycznych, sięgających nieraz i czasów pogańskich.

Gloryfikacja Józsefa Kántora zaczyna się od upadku tytułowego bohatera ze schodów. Wokół poszkodowanego sędziwego alkoholika zaraz zbiera się rodzina i zaczyna mu wymyślać. Wkrótce dochodzi do wznowienia dyskusji o spadku – przecież jeśli stary znowu zacznie w pijackim ciągu wyprzedawać majątek, to w końcu nie będzie co dziedziczyć. Kántor ma trzy córki: mężem najstarszej jest pozujący na człowieka światowego karczmarz Heldmann, średniej – mechanik Vilonyi, niesamowity frustrat przekonany, że ludzie nic ino go obgadują, a najmłodsza uciekła z artystą malarzem. Dwaj szwagrzy zawierają sojusz przeciw „pacykarzowi”, muszą więc urobić starego, żeby w końcu spisał testament. Sprawa wciągnie w swoje tryby oportunistycznego sekretarza gminy, kilku lekarzy i jeszcze inne osobistości.

Akcja rozgrywa się we wsi, której nazwy nie znamy, ale to w okolicach Siklósa (wiejski doktor publikuje poezje w piśmie „Siklós i okolice”), nad Drawą, niedaleko granicy z Jugosławią. Wśród miejscowej ludności zdarzają się – oprócz Romów – Chorwaci, a zaraz po wojnie światowej była tu okupacja serbska; byłby to zatem komitat Baranya (Vilonyi jest przybyszem z Somogy). Pod względem wyznaniowym miejscowi dzielą się na katolików, kalwinistów i nazarejczyków (węgierski odłam anabaptystów).

Obraz rodziny, w której nikt nikomu dobrego słowa nie powie, tylko wszyscy obrzucają się obelgami i myślą o tym, jakby tu wyrolować pozostałych (a sam József Kántor, choć teraz niedołężny i na łożu śmierci, wcale nie był lepszy), byłby naprawdę ciężką lekturą, gdyby nie spora dawka ironii w narracji – to właśnie ona ciągnie powieść do przodu, szczególnie widoczna w charakterystykach postaci, a już szczególnie lokalnej socjety. Nie zawsze jest czytelna dla współczesnego polskiego czytelnika: „Juliska była inteligentniejsza, poważniejsza, rozsądniejsza, czytała już nawet powieści Jadwigi Courths-Mahlerowej i Ferenca Herczega”. Dotąd tych nazwisk nie słyszałem, ale z ogólnego tonu narracji można się domyślić, że nie byli to pisarze wysokich lotów. Istotnie, pierwsza z nich to austriacka autorka tłuczonych taśmowo romansideł. Za to Herczeg był najpopularniejszym pisarzem międzywojennych Węgier, trzykroć nominowanym do Nobla, i zestawienie go z Courths-Mahlerową może stanowić jeszcze dodatkową szpilę. Żeby nie było całkiem zabawnie – nędza egzystencji zniedołężniałego alkoholika i scena jego zgonu przedstawione są w sposób przejmujący.

Tłumaczka zdecydowała o stylizacji językowej na „uśrednioną” gwarę chłopską (raczej z centralnej Polski, bez elementów góralskich czy podlaskich). Ponieważ o gwarach węgierskich nie mam żadnego pojęcia, nie potrafię powiedzieć, na ile oddała w ten sposób zamysł autora. Odnoszę wrażenie pewnej stereotypizacji językowej, ale znów żyję w czasach, kiedy gwary wiejskie prawie już uległy wypłaszczeniu przez mass media.

Okładkę i wklejki z ilustracjami wykonała Małgorzata Rutkowska i są one, niestety, trudniejsze do interpretacji niż te w Madziarach.

Tu przynajmniej widać drabinę, z której najwyraźniej ktoś spadł, a inni na niego patrzą

A skąd tytułowa gloryfikacja? Jak to śpiewali The Stranglers – wszyscy cię kochają, kiedy już nie żyjesz. Zwłaszcza jeśli zależy od tego los testamentu.

 

31. Sándor Somogyi Tóth, Gabi, Warszawa 1973, przeł. Andrzej Sieroszewski

Somogyi Tóth to pisarz z późniejszego pokolenia niż Kodolányi: miał dopiero trzy lata, gdy ukazała się Gloryfikacja Józsefa Kántora, a Gabiego wydał w roku śmierci Kodolányiego, czyli w 1969. Był już wtedy uznanym pisarzem; jego powieść Byłeś prorokiem, kochanie ukazała się tymczasem nawet w Polsce.

Gabi to krótka rzecz, stylizowana na pamiętnik dwunastolatka z Budapesztu. Chłopiec zaczyna pisać dziennik za namową ojca, żeby ćwiczyć pismo. Początkowo odnotowuje bardzo podstawowe informacje ze swojego życia, ale z biegiem czasu wpisy robią się coraz dłuższe i bardziej rozbudowane, z opisem przemyśleń. Codzienność Gabiego wypełniają zwyczajne sprawy: szkoła, futbol, rodzina, zabawa z kolegą w wojnę z Turkami albo w ludzi pierwotnych, kłótnie z młodszym bratem, starsza siostra, która już weszła w tryb Sarkastycznej Nastolatki™ i spotyka się z jakimś podejrzanym gachem, babcia narzekająca na dzisiejszą młodzież, że to wszystko panie przez brak sakramentów…

W tle widać jednak nieubłaganą rzeczywistość. Rodzice są dobrymi ludźmi i starają się porządnie wychować swoje dzieci, ale kiedy ojciec popije, to czasem mówi za dużo o tym, co się działo w pracy, a mama wspomina z żalem, że połowa ich znajomych już zniknęła. Sam Gabi musi wkuwać życiorys Mattyása Rákosiego i innych przywódców klasy robotniczej, jest świadkiem żałoby po śmierci Stalina, a jego najlepszy kumpel Molnár to w zasadzie półsierota, bo jego ojciec, pułkownik, także „zniknął”. Z czasem potylika wkracza nawet w życie rodzinne – matkę wyrzucili z roboty za „sabotaż”. W lipcu rodzice słuchają z napięciem jakiegoś przemówienia, które napełnia ich ulgą i nadzieją. Nie wiedziałem, o co konkretnie chodziło, dopóki nie sprawdziłem, że w tym czasie Rákosi ustąpił ze stanowiska premiera (ale jeszcze pozostał I sekretarzem) i na jego miejsce przyszedł Imre Nágy.

Wszystko to napisane żywym, codziennym językiem, jakim mógłby się posługiwać uczeń, z elementami gwary młodzieżowej. Czasem narratorowi wymknie się brzydkie słowo, innym razem zacytuje wiersz. Ogólnie rzecz biorąc, dość zgrabny szkic społeczeństwa węgierskiego w tamtym momencie historii.

W 1977 na podstawie książki powstał czarno-biały film telewizyjny w reżyserii Frigyesa Mamcserova.

środa, 8 stycznia 2025

Sitar, lokomotywa i kowboje z Helu, czyli podsumowanie muzyczne i płyty grudniowe

 

 

W ciągu roku ZOZA zdobyłem 82 albumy muzyczne. Oznacza to około 4,5 płyty miesięcznie, a 1,6 tygodniowo. W porównaniu z plonem zeszłorocznym wynik zmalau o 9 albumów, ale to nic nie szkodzi, bo i tak ledwo nadążałem z osłuchiwaniem ich wszystkich. W liczbie tej znalazło się co najmniej 26 (32%) egzemplarzy nowych, reszta to używane w rozmaitym stanie (5 musiałem umyć przed użyciem). Głównym źródłem był targ staroci na Faradaguła, z którego pochodziły 33 pozycje (40%). 25 (30%) kupiłem przez internety, a 12 (15%) – w sklepach sieci empikowej. 4 płyty (5%) kupiłem w sklepie muzycznym „TNT” w Ostrawie, 2 – na olsztyńskim Flumarku, jedną – w komisie płytowym w Olsztynie. 4 znalazłem w śmietniku ja, a 1 – mgr Andrzej Niedźwiecki. 5 albumów (6%) miałem dawniej na kasetach.

            8 wydawnictw (10%) miało charakter dwupłytowy, przy czym dla 4 z nich była to forma pierwotna. 5 było albumów oryginalnie jednopłytowych, do których dołączono bonusowy dysk, a w 1 przypadku (Blue Effect) trafiło się zbiorcze wydanie dwóch płyt wydanych dawniej pojedynczo (z bonusami pochodzącymi jeszcze z trzeciej). Ponadto dodatkiem do Corazón Santany była płyta DVD. Pięć płyt The Jesus & Mary Chain  wydanych zostało w postaci pięciopaku.

           Kontynuowałem kompletowanie dyskografii Zeppelinów, King Crimson i Genesis. Albumy, które pamiętam z czasów Trójkowego „Pół Perfekcyjnej Płyty”, uzupełniłem 3.

            Jak zwykle, zdecydowaną większość (74 sztuki – 90%) stanowiły albumy studyjne. Do tego dochodzą 4 koncertówki (5%, w tym dwuczęściowy zestaw Genesis) i 3 (4%) kompilacje, z czego jedna (Joy Division) w połowie koncertowa; poza tym album studyjny Elektrycznych Gitar wzbogacony był o pełnowymiarowy bonusowy dysk koncertowy. Żadna z płyt nie miała na okładce czaszki, a ikonografia średniowiecza wystąpiła tylko na trzech (czterech, jeśli liczyć nazwę pewnego kanadyjskiego zespołu). Najbardziej podobała mi się okładka Blood Mountain grupy Mastodon – zarówno sama frontowa ilustracja, jak i całość wystroju graficznego. Najbardziej niewydarzoną miał The Cult of Ray Franka Blacka, a na Earth zespołu Human było najwięcej byków w napisach.

Pod względem gatunkowym 23 płyty (28%) przypadły na heavy rock. Z tego 2 reprezentowały grunge, a 2 inne metal ekstremalny. Płyty punkowe były 4, britpopowe tym razem tylko 3, na inne odmiany rocka alternatywnego przypadły 23, co daje w sumie 31 albumów dla alternatywy (38%). 6 płyt (7%) pochodziło z kręgów rocka progresywnego, jeszcze 3 (4%) reprezentowały jazz-rocka (w tym dwie czeskie). Śladowo reprezentowane były elektronika i glam rock (po 2 płyty). Inaczej niż w zeszłym roku, w ogóle nie było folk rocka. Najbardziej w bok pozostaje Diana Ross z The Voice Behind the Power – przykład nowoczesnego R&B.

            Na płytach znalazło się równe 1100 utworów, w tym równe 100 bonusowych. Najobszerniejszym wydawnictwem – i zawierającym najwięcej bonusów – był Dandy in the Underworld T.Rex: 38 utworów, w tym 26 dodatkowych. Pomijając bonusy, najwięcej miał In Concert Doorsów – 31 piosenek (względnie monologów). Najmniej utworów, bo tylko 5 (ale za to jakich!), znalazło się na In the Court of the Crimson King. Największą grupę (18 sztuk) stanowiły płyty po 12 utworów.

Być może najdłuższym utworem były Variace na baletní hudbu Arama Chačaturjana, nagrane przez Orkiestrę Jazzową Radia Czechosłowackiego z udziałem muzyków Blue Effect i zamieszczone jako bonus na jego płycie (22:19); niewiele krócej trwa autorska kompozycja Modrego Efektu Nová synteza 2 (22:04). Nie liczyłem, który był najkrótszy, ale największe nagromadzenie krótkich utworów stanowi Deuter Dezertera. Tytuły 58 piosenek zawierały imiona, a pięćdziesiąty dziewiąty (Tuláčik s dobrou povesťou Tublatanki) też by zawierał, gdyby nie cenzura; imię pada jednak w tekście. Najwięcej imion w tytułach znalazło się na Białym albumie Beatlesów. Ponadto w 14 tytułach padły nazwy miast.

Najstarszym wydawnictwem był Aftermath Stonesów z 1966, najnowszy – Wrong Side of Paradise Black Star Riders z 2023. Najbardziej reprezentowana dekada to po staremu lata 90. (39 albumów, czyli 47%; jeśli kompilacje i archiwalia liczyć według lat powstania materiału, a nie roku wydania, to 35, czyli 43%). Z pojedynczych lat szczególnie wyróżnił się 1995 – 8 płyt (10%).

Pod względem kryterium językowego przytłaczającą większość stanowiły – bez zaskoczenia – płyty anglojęzyczne (72,5, czyli 88%). 31 albumów to dzieła artystów ze Zjednoczonych USA (38% całości), przy czym Corazón Santany zaśpiewana jest głównie po hiszpańsku, z domieszką angielskiego i portugalskiego. Płyt brytyjskich było 29 (35% całości); w tym 5 szkockich). Jedną sztukę (Black Star Riders) należy uważać za efekt współpracy transatlantyckiej. Prócz tego po angielsku śpiewali wykonawcy z Irlandii (2 z Republiki, 1 z Północy), z Polski (3 sztuki), Kanady, Danii i Szwecji, a także zespół Mainhorse, założony w Szwajcarii, a działający w UK (wszyscy po jednej). Polskich płyt było ogólnie 8 (10%), z czego 4 wyłącznie po naszemu, 3 na ogół po angielsku (Kazik i Human mieli pojedyncze utwory po polsku), a Sen Zu mniej więcej połowicznie. Do tego dochodzą 3 (3,5%) albumy czeskie i 1 słowacki (wszystkie miały premierę jeszcze za czasów Czechosłowacji). 1 album – Rumble of Thunder The Hu – jest dziełem mongolskim.

6 płyt (7%) powstało z istotnym udziałem kobiet, głównie wokalistek. 9 albumów (11%) jest dziełem rodzeństw – w tym cała piątka The Jesus & Mary Chain oraz Trzy Korony, w których właściwie nie było braci, tylko kuzyni o tym samym nazwisku.

Żadnemu z wykonawców nie mogę nadać tytułu twórcy roku, ale powtarzali się:

            The Jesus & Mary Chain – 5 płyt (w boksie)

            Mike Rutherford – 3 płyty (2 razy Genesis i 1 raz Mike & The Mechanics)

Bobby Gillespie – 3 płyty (2 razy Primal Scream i 1 raz TJAMC)

            The Doors – 2 płyty

członkowie Pearl Jam – 2 płyty (Temple of the Dog i akompaniatorzy Neila Younga)

Joy Division, Isolation – w wykonaniu live oraz w wersji Therapy?

            Jarosław Ważny – ze Zdunek Ensemble i z Większym Obciachem

            Robert Fripp – z King Crimson i z Davidem Sylvianem

Za to jeśli chodzi o płytę roku, to pomijając Karmazynowy Zamek, który jest poza wszelką konkurencją, ale już znam go od dawna – najlepsza piątka: Skúsime to cez vesmír Tublatanki, Kuře v hodinkách Flamengo, debiut Perfectu, Biały album Beatlesów i Rumble of Thunder The Hu. Nieco rozczarowujące Stajlisz & romantik Sen Zu i Cowboys from Hell Pantery. Najbardziej niedocenione w skali roku to American Slang The Gaslight Anthem i Tapestry Carole King. Jako joker/kurioz występują Ludzie bez dowodu grupy Większy Obciach.

Najlepsze piosenki: Tublatanka Dnes, The Hu The Triangle, Steely Dan Dirty Work, Flamengo Chvile chvil, Elektryczne Gitary Herostrates (przeróbka Kazimierza Grześkowiaka), Black Star Riders Green and Troubled Land, Therapy? Nowhere, Poison Life Loves a Tragedy, Dezerter Totalna destrukcja (przeróbka Deuteru), Diana Ross When You Tell Me That You Love Me.

W poszukiwaniach streamingowych skupiałem się na eksploracji muzyki z lat 2000-2001, ale nie tylko. Wyłowiłem takie hity jak Miłość znad łąk Kobranocki, Polscy chłopcy Sztywnego Pala Azji, Lady with a Tenor Sax Billy’ego Squiera (z Freddiem Mercurym dośpiewującym w tle). Film Nikt z Bobem Odenkirkiem zwrócił moją uwagę na Heartbreaker Pat Benatar, a po koncercie grupy Akurat dodałem jeszcze utwory Łyżeczka i Lubię mówić z tobą. Zainteresowała mnie też folkowo-szantowa Orkiestra Dni Naszych (z Michałem Jelonkiem na skrzypcach), mimo niejakiej infantylności. Ciekawą osobliwością jest bretoński hip-hop grupy Manau (Panique celtique).

Jako wyjątkowo bezlitosny earworm kwalifikuje się patetyczna ballada o wszystko mówiącym tytule Wypłakana poducha w wykonaniu artystki znanej jako Gayga.

 

A tera – nabytki grudniowe.

  

Frank Black, The Cult of Ray, 1996

            Do tej pory jakoś nie trafiła do mojej kolekcji żadna płyta zespołu Pixies. Za to znalazłem tanio w internetach trzeci album solowy jej lidera, Franka Blacka, dawniej znanego jako Black Francis (właśc. Charles Michael Kitteridge Thompson IV), nagrany z zespołem, który miał później przyjąć nazwę The Catholics.

            Pixies zasłynęli z hałaśliwego, pełnego sprzężeń rocka alternatywnego o sporej jednak melodyjności, a nawet potencjale przebojowym (byli m.in. jedną z głównych inspiracji Kurta Cobaina). Nie dziwi, że na swoich albumach solowych Czarny Francek brzmi całkiem podobnie. Wprawdzie otwieracz The Marsist jest dosyć drażniący, mało melodyjny. Punk Rock City przywołuje skojarzenia bardziej z Davidem Bowie niż z punk rockiem, za to niewątpliwie punkowe są Dance War czy You Ain’t Me oraz instrumental Mosh, Don’t Pass the Guy. Artysta nie boi się też solówek, chociaż nie zawsze jestem pewien, czy to gra on, czy Lyle Workman – najbardziej efektownie w Jesus Was Right, gdzie brzmi nawet trochę jak Jimmy Page. Najbardziej zapamiętuję Kicked in the Taco oraz utwór instrumentalny The Adventure and the Resolution. Balladowe wytchnienie przynosi I Don’t Want to Hurt You (Every Single Time). Finałowy The Last Stand of Shazeb Andleeb, poświęcony pakistańskiemu uczniowi zamordowanemu w 1995 r. w macierzystej szkole średniej Blacka, jest oczywiście refleksyjny i przyozdobiony długą solówką.

Okładka jest dość brzydka, za to trafiło mi się wydanie limitowane z dodatkową płytą. Zawiera ona cztery utwory, z których Village of the Sun wyróżnia się zastosowaniem organów, Everybody Got the Beat jest wściekle punkowy, a najciekawszy to Can I Get a Witness.


 
 

U2, The Unforgettable Fire, 1984

            Czwarty album Irlandczyków miałem już kiedyś na kasecie – kupiony za czasów licealnych w Katowicach, dokąd pojechałem na ogólnopolskie dyktando. Nie od razu zrobił na mnie wrażenie, chociaż znałem już inne utwory U2.

Stało się tak chyba ze względu na produkcję. Odpowiadali za nią Brian Eno i Daniel Lanois, spece najwyższej klasy; brzmienie jest więc mało czadowe, za to bardzo przestrzenne, atmosferyczne, podkreślające uduchowiony głos Bono i rozedrganą, spogłosowaną gitarę The Edge’a (a już szczególnie rozedrgane jest Wire – nie tylko za sprawą gitary, ale i talerzy Larry’ego Mullena juniora). Uznanie należy się Adamowi Claytonowi, którego linie basowe tworzą solidny szkielet kompozycji i nie pozwalają im rozłazić się onirycznie. Dotyczy to nawet krótkiego i dość ponurego instrumentalu 4th of July.

            Większość materiału to piosenki postpunkowej proweniencji, przesycone charakterystyczną dla U2 podniosłością. Przy Bad albo otwierającym A Sort of Homecoming łatwo sobie zwizualizować słońce wyłaniające się zza chmur, a z kolei w Indian Summer Sky jakbyśmy pędzili dokądś po highwayu. Najbardziej zapada w pamięć wzbogacony smyczkami tytułowy utwór o Hiroszimie, a prócz niego jeden z największych hitów U2, Pride (In the Name of Love), poświęcony Martinowi Lutherowi Kingowi. Jak się łatwo domyślić, kończący płytę MLK o „stojącej” celtyckiej melodii także jest hołdem dla afroamerykańskiego działacza.

            Jedyny słabszy punkt stanowi Elvis Presley and America, który wypada pod koniec i jest już stanowczo zbyt łagodny.



Pantera, Cowboys from Hell, 1990

            Była to piąta płyta zespołu braci Abbotów, ale druga z wokalistą Philem Anselmo, a pierwsza, na której odeszli od sztampowego heavy metalu w kierunku ostrzejszego thrashu.

            Dojrzałą wersję takie granie osiągnęło na późniejszej płycie Vulgar Display of Power, a na Kombojach z Helu wydaje się jeszcze lekko niedowarzone. Zwłaszcza Anselmo, choć w większości utworów opanował już swoje firmowe gardłowe ryki, gdzieniegdzie jeszcze pieje w podobie Roba Halforda (Shattered, Psycho Holiday). Oprócz tego zdarza mu się – jak i później – groźna melorecytacja (Medicine Man).

Natłok ciężkich, thrashowych riffów w średnich tempach (bo nic naprawdę rozpędzonego tu nie ma) jest dość męczący. Biorąc pod uwagę, że Vulgar zawiera zbliżoną liczbę utworów, a słucha się go znacznie lepiej, nasuwa się wniosek, że Teksańczycy w roku 1990 opanowali brutalność, ale jeszcze nie do końca wpadli na to, jak ją połączyć z patentami atrakcyjnymi dla ucha (niekoniecznie z melodyjnością). W sumie dopiero od trzeciego przesłuchania z ogólnej riffowej magmy zaczęły mi się wyłaniać poszczególne motywy. Paradoksalnie dopiero na końcu, w The Art of Shredding, pojawia się klasycznie brzmiący riff.

W utworze tytułowym melodyjna solówka gitarowa w otoczeniu szorstkich ciężarów wydaje się prototypem podobnego rozwiązania w późniejszym Mouth for War. Dimebag Darrell (w 2024 minęła dwudziesta rocznica jego tragicznej śmierci) w ogóle często się tu popisuje solówkami, jak choćby w Psycho Holiday. Jego brat Vinnie Paul daje tam również niezły popis młócki, a w Primal Concrete Sledge równo tłucze w dwie centrale, co brzmi jednak już zbyt natarczywie. Z kolei w Message in Blood słychać, jak się zdaje, kilka solówek gitarowych nałożonych jedna na drugą.

            Najbardziej odbiega od reszty – i dlatego zapada w pamięć – Cemetery Gates. Jest to mianowicie dobrze zrobiona ballada metalowa z czadowym rozwinięciem, które z jednej strony burzy dotychczasowy mroczny nastrój, a z drugiej dodaje dramatyzmu. Od balladowych pasaży zaczyna się też The Sleep i też potem zaczyna podnosić ciężary. Ma co prawda względnie melodyjny refren i efektowną solówkę, ale nie może się równać z Cemetery Gates.        


Perfect, 1981

            Był to jeden z najbardziej elektryzujących debiutów polskiej fali rockowej lat 80., i najpopularniejszych. Mimo to minęło 30 lat od premiery, zanim doczekał się wersji kompaktowej: podobnie jak późniejsza płyta Live, ukazał się nakładem firmy polonijnej, która w międzyczasie przestała istnieć i nie było do końca jasne, kto ma prawa do nagrań.

            Chociaż korzenie miał Perfect estradowe, to już na pierwszej płycie zaprezentował się jako zespół hardrockowy. Panowie tak grzeją, że można odnieść wrażenie, jakby próbowali w ciągu jednej sesji nagraniowej odkupić całą przeszłość, gdy grali „takie rzeczy, że jeszcze mi wstyd” (cytat z późniejszej Autobiografii). Płytę otwiera ostro riffowa Lokomotywa z ogłoszenia, aktualny i po latach komentarz do cen benzyny (chociaż można by wątpić, czy samym chrustem da się skutecznie rozgrzać kocioł lokomotywy). Dalej mamy Bla, bla, bla oparty na solidnej partii basu ex-Breakoutowca Zdzisława Zawadzkiego, Bażancie życie z wciągającymi popisami dwóch gitarzystów, a przede wszystkim Ale w koło jest wesoło, niezwykle melodyjny utwór z tekstem tak osadzonym w PRL-owskiej rzeczywistości, że śpiewanie go w XXI wieku, i to jeszcze przez innych wykonawców, nie ma specjalnie sensu. Lider zresztą sam wspomniał się po nazwisku („Kogo skarcić za Hołdysa”), a Perfect odrodzony w latach dziewięćdziesiątych, pozostając z gitarzystą w złych stosunkach, zamieniał ten wers na „Kto zapłaci za szkodnika”. Właściwie jedyny mniej tu znany utwór to rockandrollowy Nie igraj ze mną wtedy, kiedy gram z dość długimi solówkami gitarowymi.

            Z całości wyróżnia się fortepianowa ballada Niewiele ci mogę dać, choć jak dla mnie  nazbyt smętymentalna. Dużo popularniejszy stał się utwór też smutny, ale już w aranżacji gitarowej (z glissandowymi zagrywkami, a nawet z krótką partią solową basu) – Nie płacz Ewka. Niektórzy traktują go jako balladę miłosną, chociaż refren wskazuje, że to raczej piosenka o umieraniu, choć nic w tekście nie wskazuje na samobójstwo, które podobno Autor Miał Na Myśli (źródła są sprzeczne).

Największym hitem stał się Chcemy być sobą, który w rzeczywistości lat osiemdziesiątych szybko nabrał cech bez przesady hymnu pokoleniowego. Podobnie jak kolejny Obracam w palcach złoty pieniądz, zdradza on wyraźne inspiracje twórczością The Police, choć Perfect uległ im w mniejszym stopniu niż Lady Pank.

Reedycja zawiera trzy bonusy: hardrockowe Po co i Opanuj się oraz piwny blues Pepe wróć. Wszystkie trzy ujrzały światło dzienne na pierwszym koncercie po stanie wojennym, udokumentowanym właśnie przez album Live. Muszę przyznać, że studyjna wersja Opanuj się znacznie ustępuje koncertowej.


 

The Rolling Stones, Aftermath, 1966

            Czwarta płyta Stonesów uchodzi za przełomową. Zaprezentowali na niej wyłącznie autorskie piosenki, gdy na poprzednich było jeszcze sporo standardów. Przestali się też trzymać rhythm’n’bluesa jak pijani płotu i zaczęli bardziej kombinować z kompozycjami i aranżacjami, torując drogę dojrzałej postaci rocka.

            Współczesna reedycja oparta jest na wydaniu amerykańskim, które różni się od brytyjskiego nie tylko okładką, ale i zestawem utworów. Przede wszystkim nie ma tu sporego przeboju Mother’s Little Helper, za to jest jeszcze większy – Paint It Black. Piosenka, choć dynamiczna, brzmi dość ponuro, ale w gruncie rzeczy nie chodzi w niej o depresję, a o to, że podmiot liryczny wolałby wokół siebie widzieć więcej czarnej kultury. Aranżacyjnie wyróżnia się wykorzystaniem indyjskiego sitaru – wcześniej na podobny pomysł wpadli Beatlesi w Norwegian Wood, przez co Rollingom zarzucano plagiat, chociaż ich utwór w niczym tamtego nie przypomina. W każdym razie obydwa zapoczątkowały modę na indyjskie dodatki w muzyce rockowej. W reedycji przywrócono przecinek błędnie wstawiony w oryginalnej wersji (Paint It, Black), który nadał tytułowi nieco rasistowski wydźwięk.

            Na sitarze zagrał Brian Jones. Sięgnął on też po inne instrumenty spoza spektrum gitarowo-perkusyjnego. Pojawiają się więc cymbały z Appalachów alias dulcymer – narzędzie to można usłyszeć w orientalizującym Lady Jane, a później jeszcze w nieco psychodelicznym I Am Waiting. Natomiast Under My Thumb byłby tuzinkową piosenką o przedmiotowym stosunku do kobiet, kiejby Jones nie wyciągnął z magazynu marimby i nie zagrał na niej głównego motywu. Poza tym oskarżenia o niefajne podejście do seksu feminalnego ściągnęły na Jaggera i kolegów takie utwory jak Stupid Girl, chociaż ponoć chodziło o dziewczyny pewnego określonego pokroju, na jakie często wówczas natrafiali w luksusowych dzielnicach Londyna; zresztą niegrzeczny image Stonesów to częściowo sprawka ich ówczesnego mynażera, A. Loog Oldhama, który marketował ich jako antytezę Beatlesów. W każdym razie w krzepkim, motorycznym Stupid Girl pojawiają się organy. Na klawiszowych (organy, fortepian, klawesyn) grał nie tylko Jones, ale także basista Bill Wyman, znany producent Jack Nitzsche, a także Ian Stewart, który był członkiem grupy w samych jej początkach, a parę lat później współpracował nawet z Led Zeppelin.

            Większość płyty siedzi jednak w stylistyce rhythmandbluesowej, na ogół witalnej; jak to u Stonesów, utwory są dość podobne do siebie i wyróżniają się przede wszystkim dzięki zabiegom aranżacyjnym. Poza nietypowymi instrumentami Jones nie zapomniał oczywiście o gitarze i w Doncha Bother Me gra techniką slide. We Flight 505 pojawia się fortepiano (do tego jeszcze cytujące riff z Satisfaction), a High And Dry to dla odmiany country z harmonijką – w opisie płyty brak informacji, kto w nią dmie. Finał płyty stanowi Going Home, blues ciągnący się przez jedenaście minut – na razie brzmi to jeszcze dość monotonnie, ale już zapowiada, że ambicje rocka będą sięgać daleko.


środa, 1 stycznia 2025

Podsumowanie średniego roku

Minął rok zapisywany niekiedy jako ZOZA. Nie spadło na nas żadne nowe spektakularne nieszczęście, ale i sukcesy były dość umiarkowane. Co prawda klimat nadal się psuje i nie ma co liczyć na porządną zimę, a Władimirowicz ciągle jeszcze nie został zapędzony do bunkra pod jakąś kancelarią.

W dziedzinie życia towarzyskiego i zawodowego nastąpiła pewna stagnacja, a dotychczas podjęte przeciwdziałania jeszcze nie przyniosły efektów, ale nadziewam się, że w roku następnym one zaowocują. Moja bibliografia o mały włos nie powiększyła się o Książkę z Brzydką Okładką™, ale odzew czytelników sprawił, że artysta i graficy poprawili projekt.

Asystent Kreatywny

Względem twórczości ludowej - dawne projekty leżą odłogiem, za to lody ruszyły, panowie przysięgli, jeśli chodzi o pisane od paru lat opus kałasznikow. Na niniejszym blogu ukazało się 30 wpisów, czyli tyle samo co w każdym z dwóch lat poprzednich. Notki o płytach postanowiłem skondensować do podsumowań miesięcznych. Opowiadanie, które w zeszłym roku wysłałem na nabór do pewnej antologii (i zdążyłem już o nim zapomnieć), nie zostało wprawdzie przyjęte, ale być może wzbudziło burzliwe dyskusje wśród komisji.

Przyszłe miejsce akcji

W wolnych chwilach zajmowałem się studiowaniem starych czasopism, ale w dalszym ciągu nie znalazłem dla nich zadowalającej formuły blogowej.

Tadeusz Łomnicki, "Film" 1976

Niestety, ciągle jeszcze nie pokonałem letkiego uzależnienia od obrazków generowanych przez sztuczną teligencję, ale przynajmniej się ograniczam.

Po ręcach ich poznacie

O urobku książkowym i płytowym będzie w następnych notkach. Na granie w komputer znalazłem mniej czasu niż w zeszłym roku, a jeśli już się zdarzało, to był to Skyrim z dodatkami Dawnguard i Dragonborn – wątki z wyspy Solstheim to całkiem udatna próba odtworzenia klimatu starego Morrowinda (nie w stu procentach, ale też stary Morrowind w IV Erze Tamriel już właściwie przestał istnieć).

Powraca też mistrz Neloth, znacznie bardziej przyjazny niż wtedy
(jego gburowatość mogła wynikać z tego, że mu gwizdnęli brzytwę)

W dziedzinie seriali najważniejsze były latoś Rodzina Soprano (szczególnie odcinek, w którym Paulie i Chris ganiają Ruskiego po lesie), Better Call Saul, Dobre Miejsce, Resident Alien (komediowy – kosmita na amerykańskiej prowincji usiłuje wtopić się w otoczenie), Dzieci zła (serbski kryminalno-sądowy), II sezon Rodu Smoka (za dużo ględzenia!) Do tego oczywiście trzeci Rojst z Gajosem w roli romskiego ważniaka oraz kolejnymi plenerami Częstochowej. Niezłe wrażenie odniosłem po paru pierwszych odcinkach Problemu trzech ciał na podstawie powieści sajęs fikszyn Liu Cixina. 

Saul Goodman, Eleanor Shellstrop,
Carmela Soprano, dr Harry Vanderspeigle

Spośród filmów pełnometrażowych najbardziej zapamiętały mi się Wawrzyniec z Arabii z idiotycznym tłumaczeniem „guns” na „pistolety”, druga część Diuny Denisa Villeneuvue’a oraz dwie części Duchołapów Ivana Reitmana.

Prawie co miesiąc byłem na miejskiej giełdzie staroci (na wyjeździe zaliczyłem nawet jedną w Olsztynie, a drugą w Kuliszu). Urok takich miejsc polega na tym, że trudno przewidzieć nie tylko, na co się trafi, ale ile będzie kosztować. Jedna pani miała uroczo pokracznego plastikowego kotka z czasów PRL, ale wołała za niego 130 zł, czyli tylko 10 mniej, niż wzięła od poprzedniej klientki za srebrny naszyjnik. Inny gościu sprzedawał rzeźby z brązu. Miał np. gołą babę za 8800, ale najbardziej rzucał się w oczy bycuś naturalnej wielkości, załadowany na przyczepę. Kosztował on 80 patyków – za taką kwotę można by kupić nieduże stado prawdziwego bydła.

To tylko niektóre skarby, które można zobaczyć na targowiszczu


Styczeń

W styczniu spadło trochę śniegu i różni mądrale zaczęli pokazywać go palcem na dowód, że nie ma żadnych zmian klimatu. Otóż najlepszym dowodem na zmiany klimatu są właśnie osobnicy, którzy po paru śnieżnych dniach w połowie stycznia ekscytują się jak rolnik w podorywki, podczas gdy dawniej nikogo nie dziwił śnieg od listopada do marca.

Ruszyło rozliczanie poprzedniej ekipy rządzącej i jej aparatczyków, w tym różnego rodzaju Instytutów Mieszka Plątonogiego, specjalizujących się w przywłaszczaniu publicznych pieniędzy. Szczególną satysfakcję przyniosło mi wywalenie z dyrektorskiego stołka pewnego gagatka, który przed laty, jako pracownik uniwersytecki, zrobił mi kupę przykrości. Teraz najwyższa pora wziąć się już za poprawę transportu publicznego i ochronę lasów, serio.

            Po wielu miesiącach słuchania płyt na komputrze udało mi się w końcu kupić wieżę stereo na kompakty. Różnica w brzmieniu niebotyczna. Ze względu na problem z długością kabli od głośników musiałem zrobić rewolucję na biurku. Ze sprzętu elektrycznego kupiłem także wyciskarkę do cytrusów, która w ciągu roku zaoszczędziła mi wiele roboty. Ponadto odzyskałem dostęp do Netfliska, mogłem więc powrócić np. do Better Call Saul.            

            Na działce odnotowano wizyty sarniny.            

 

Luty

W lutym wybrałem się do Kielców, ale o tym już było.

Pewnego dnia Instagram obniżył mi widoczność zdjęcia opuszczonej piekarni za rzekomą mowę nienawiści i zakazane symbole. Uznałem, że pewnie algorytmy zinterpretowały kraty w oknie jako swastykę. Potem okazało się, że to szersza awaria: antykwariuszowi z Rzeszowa oznaczyli zdjęcie kota jako mowę nienawiści, komuś innemu komiks o Smerfach jako nagość, innemu restaurację na Śnieżce za nękanie, a słynną Zjeżdżalnię w Tychach, przez folklor internetowy błędnie przypisywaną Czelabińskowi – za nagość (goły beton?) W każdym razie odwołałem się; już po 10 godzinach otrzymałem weryfikację i przeprosiny.

Lutowy kwiat

9 lutego odszedł Uncle Łinston w sędziwym wieku 16 lat. Mgr Andrzej Niedźwiecki upamiętnił go, sadząc drzewo, ale nie przyjęło się.

Wracając pewnego wieczoru z działki, widziałem w parku faceta spacerującego ze świnią.

29 lutego zdarza się raz na cztery lata, z tej okazji urządziłem sobie wycieczkę do Jaskrowa. Dotarłem nad brzeg Warty, miałem też okazję chłonąć klimata wsi podmiejskiej Małopolski Północnej.


Marzec-kwiecień

Wielkanoc wypadła w tym roku równo na przełomie marca i kwietnia.

Mgr Andrzej Niedźwiecki przestawiał płot na działce, żeby sąsiedzi nie zaorywali miedzy.

Ziemie Odzyskane

Odbyły się wybory samorządowe – moja kandydatka weszła do rady miasta.

Wiosna przyszła za szybko i wszystko kwitło w koło, nawet to, co powinno w maju. W rezultacie nie było latoś na działce orzechów, bo co zakwitło, to przemarzło w czasie późniejszych przymrozków.


            Maj

            W weekend majowy wypuściłem się na wycieczkę do Lignicy. Kilka tygodni później zobaczyłem tamtejsze zrujnowane kino w trzecim sezonie Rojstu.

Iglica Pobożnego

            Wiosną trwał potężny beef hiphopowy pomiędzy Drakiem a Kendrickiem Lamarem, z udziałem jeszcze jakichś raperów drugoplanowych. Śniła mi się w związku z tym polska odnoga tej historii, w której przedstawiciel jednej strony chodził po mieście i wypytywał listonosza, psa i kolegów uczelnianych oponenta o pikantne szczegóły na jego temat.

Zrobiłem sobie wycieczkę do Gnaszyna. Moim celem był cmentarz parafialny, ale po drodze widziałem różne inne ciekawostki, m.in. „boga maszynę” przy warsztacie, kapliczkę przydrożną i piramidę Gabriela Narutowicza przy SP 11, gdzie uczyła się Kalina Jędrusik.

Dojechałem do granicy miasta, gdzie zaczynają się Łojki, a potem zawróciłem i obok modernistycznego kościoła Przemienienia Pańskiego dotarłem do cmentarza. Jak to na parafialnych – większość nagrobków jest nowa, z lat 80. i późniejszych, ale znalazło się też trochę z lat 60.-70., a najstarsze pochówki pochodzą z czasów wojny. Należy do nich metalowy krzyż na grobie 16-latka zabitego „przez bandę chitlerowską” 17 stycznia 1945 oraz wspólna mogiła (ale ze współczesnym nagrobkiem) dwóch żołnierzy radzieckich poległych tegoż dnia oraz dwóch polskich lotników bombowych z września 1939.

W drodze powrotnej dowiedziałem się, że istnieje w Częstochowej ulica o nazwie Mała Warszawka. Nieopodal, przy ul. Przestrzennej, zwraca uwagę betonowy płot ze scenami myśliwskimi.

W maju wybuchł skandal w nauce polskiej: profesor z AGH – równolegle z legitną karierą naukową chemika – od kilku lat trollował system punktów za dorobek naukowy, wysyłając do różnych wydawnictw bzdurne artykuły. Niektóre z nich bez gadania przyjmowano do druku – np. „Wschodni Rocznik Humanistyczny” opublikował artykuł Filumenistyczna pasja Karola Wojtyły. Jako współautor dopisany był w wielu przypadkach fikcyjny teofizyk i muzykolog z Aszchabadu, prof. Kapela Pilaka.

Kapela Pilaka sztucznymi oczami sztucznej inteligencji (NightCafe)

Dobiegł końca remont trasy DK1 alias Alei Wojska Polskiego vel „gierkówki” na terenie miasta Cz., mogłem więc wreszcie znowu przejeżdżać przejściem podziemnym pomiędzy ul. Michała Faradaguła a Galerią Jujarską. Przy okazji budowniczowie wyrychtowali wzdłuż trasy ścieżkę pieszo-rowerową, dzięki której można się dostać z Zawodzia na Last Grosz.



Czerwiec

Czerwiec był porą festynów. Udałem się więc na imprezę parafialną, ale nie doczekałem się ani specjalnych atrakcji artystycznych, ani społecznych.

Pomnik św. Colbego sprzyja organizowaniu pod nim zabaw tanecznych

Byłem też na organizowanym przez szkołę podstawową festynie w konwencji country and western.

Wybory do europarlamenta trudno zaliczyć do festynów, ale też się odbyły.

Widziałem też pustułkę-podlota grasującą wokół bloku. Jakaś kobieta rzucała jej kawałki chleba. Pomijając, że ptakom nie powinno się dawać chleba, bo niszczy im żołądek – od kiedy w ogóle sokoły jedzą pieczywo?

Omijajcie jezdnie, chodniki, szkoły

 

Lipiec

W czasie wakacji wydarzyła się ekspedycja do Olsztyna, a później jeszcze wyjazd do Ratsiborza, z wycieczką do Ostrawy.

W mieście Cz. tymczasem odnowiono smocze rzeźby Stanisława Łyszczarza koło pętli tramwajowej na Północy; postawione tam jakieś ćwierć wieku temu, od tej pory zaplątały się w wyrosłe wokół zarośla (które posadzono specjalnie, żeby młodzież nie siadała na smokach), aż wystawały jeno łeby.

Zajrzałem też w okolice plaży miejskiej, gdzie natrafiłem na spustoszony piwobus.


Sierpień

Wojska ukraińskie rozpoczęły ofensywę w obwodzie kurskim.

Kozak Gołota - nie boi się ognia ni wody, ni błota

Przytrafiło się wesele: on dentysta, ona po studium pielęgniarskim. Jako przykład nierozerwalności małżeństwa, ksiądz na kazaniu przywołał Katarzynę Jagiellonkę i księcia finlandzkiego Jana. Stwierdził jednak, że Katarzyna była córką Zygmunta III Wazy i królowej Bony. Jak wyszedł z tego lapsusu, kiedy na finał przyszło mu wspomnieć, że syn Katarzyny i Jana został później królem polskim? Wymyślił Zygmunta IV…

Zygmunt III Taca
(ze zbiorów Muzeum Miedzy w Legnicy)

Potem wszyscy przejechali do sali weselnej we wsi Rękoczyn Rakoszyn, gm. Nogawice Nagłowice. Zaproszonych było 300 osób, dojechało ok. 190. Większość stanowili ludzie zupełnie mi nieznani. Najpierw pozwolono nam coś zjeść (rosół, kotlet, dewolaj, sałatki, ciasta), a potem państwo młodzi zatańczyli pierwszy taniec do czegoś sanahoidalnego w kłębach dymu z wytwornicy obsługiwanej przez jednego z pracowników. Bloki taneczne przeplatane były normalną wyżerką. Kelnerki nosiły dania gorące i zimne, na stołach stała wódka „Stumbras” z kłosem pszenżyta w środku oraz napoje gazowane i soki owocowe, a w kącie sali znajdował się bufet z herbatą, kawą, winem, piwem, nalewkami oraz przeróżnym ciastem.

Muzykę i rozrywkę zapewniał didżej/wodzirej z brodą. Nawet pół biedy, że było disco polo, ale oprócz tego grał normalne przeboje pop wzbogacone o taneczną rąbankę rytmiczną, do tego stopnia, że minęło kilka utworów, a drumbeat pozostawał jeden i ten sam. Później pojawił się tradycyjny megamix przebojów rockandrollowych, następnie DJ zapowiedział, że teraz też coś z rock and rolla, ale dla odmiany po polsku… a tu Łydka Grubasa z piosenką o „ryju jak kopara”.

Umywalka w tualecie

Na szczęście w każdej chwili można było opuścić salę i wyjść na rozległy teren (tym bardziej, że w sali prawie nie było zasięgu internetowego). Przed budynkiem kilka altan, za budynkiem parking, a za nim z kolei fontanna i huśtawki. Zza szpaleru krzewów widać było jeszcze przed zmrokiem pracujące traktory. Z boku znajdowała się strefa rekreacyjna z rozmaitymi obszarami dla dzieci, a także kolorowo podświetlone baseny z wysepkami. 

Nie było zbyt wielu okazji do zawarcia znajomości. Pan młody zapowiadał wprawdzie, że podejdzie do stolika, żeby ze mną wypić, ale miał za dużo obowiązków i nie wyszło.

Około 22 DJ wyprowadził gości na zewnątrz w postaci węża, ustawił państwa młodych przed fontanną, a pracownik z wytwornicą narobił dymu. Odbył się pokaz sztucznowerków, a potem pokroili tort, po kawałku dla każdego. Z trudem go już zjadłem. Około północy odbyły się niby-oczepiny, czyli ciąg gier i zabaw: polonez, „Jaka to melodia” i inne, które obserwowałem, ale się znudziłem. Opuszczając wesele o 2:04, miałem w torbie dwie butelki Stumbrasa podarowane na odchodne.

Droga powrotna wiodła przez Szczekociny i Lelów, żeby uniknąć remontów, częstych ostatnio na Świętokrzyszczyźnie. Skutek był taki, że gdzieś w okolicach Irządzów zabłądziliśmy, a w Janowie i tak wjechaliśmy na remontowany odcinek z zerwanym asfaltem. Szwagier za kierownicą narzekał, że go brzuch boli z przejedzenia. Kilkakrotnie przysypiałem i budził mnie okrzyk szwagierki na widok lisów przebiegających przez jezdnię.

Szyld włoszczowski

W sierpniu wydarzyła się także wycieczka do Ćmielowa. Pod Suledżowem wpakowaliśmy się w półtoragodzinny korek, związany z przebudową mostu. Gdyby kierowca sprawdził komunikaty wiszące w internecie, to wcześniej by wiedział, a tak straciliśmy sporo czasu.

Na litość, a któż ją polał?

Postój na stacji benzynowej przypadł w Trojanowicach koło Żarnowa, gdzie stał obok odrzutowiec Suchoj. Kiedy wsiedliśmy, kierowcy nie mógł się skonfigurować GPS i zamiast przez Końskie pojechaliśmy jakoś inaczej, w kierunku Kielców. W każdym razie mijaliśmy Bodzentyn, Kolejny przystanek wypadł w Zagnańsku, pod sławnym dębem Bartkiem.

Poprzez południowe przedmieścia Ostrowca Świętokrzyskiego dojechaliśmy w końcu po 14 do Ćmielowa. Jest to w zasadzie duża wieś-ulicówka, z wielu posesji szczekały do nas psy. Strzeliliśmy parę fotografii wokół fontanny w kształcie imbryka i filiżanki, po czym ruszyliśmy do Żywego Muzeum Porcelany.

W fabryce porcelany stanęliśmy około 14:50, na dziesięć minut przed wejściem ostatniej grupy zwiedzających. Powiedzieli nam, że skoro nie mamy rezerwacji, to już nie wejdziemy. 

Na szczęście w ostatniej chwili okazało się, że ktoś zarezerwował, a nie przyjechał. Przewodniczka puściła film przedstawiający proces wyrobu porcelany, a potem opowiadała o poszczególnych etapach, prezentując odlewanie figurki kota z piłką, szkliwienie, malowanie itp. Wystawione były m.in. rozmaite ciekawe niedoróbki – np. pracownik wstawił do pieca kilkadziesiąt pojedynczych aniołków, jeden się przewrócił, powodując efekt domina, i skleiły się w cały chór.

Na ekspozycji była też sala z rozmaitymi wyrobami porcelanowymi, m.in. okolicznościowymi talerzami z PRL. Są także oryginalne wyroby Ćmielowa zestawione z zagranicznymi podróbkami. 

Osobna rzecz to wystawa obrazów porcelanowych z małpami reprezentującymi poszczególne kraje europejskie (reprezentant Polski ewidentnie przypomina Tytusa de Zoo). Popiersia małp stoją na podwórzu przed fabryką.

Na piętrze natomiast urządzono wystawę sztuki Lubomira Tomaszewskiego, Józefa Wilkonia, Pawła Orłowskiego i paru innych artystów.

Po zwiedzaniu poszliśmy do przymuzealnej kawiarni „Leżąca Kotka”, gdzie w filiżankach ze szmaragdowej porceneli piliśmy herbatę i kawę za jedyne 25 zł od czarki. W menu mieli też kopi luwak, kawę parzoną z ziaren wydefekowanych przez cywetę – filiżanka po 99 złych.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Wąchocku. Główną atrakcją jest pomnik sołtysa, stojący nad rzeką Kamienną na końcu alejki wyłożonej płytami, na których wyryto kawały o Wąchocku. Poza tym są w mieście (sic!) pomniki mjr. Ponurego oraz Mariana Langiewicza, ten ostatni przed szkołą o interesującej kamiennej elewacji.

Sołtys z Wąchocka, to nawet nie jest on

Do tego oczywiście słynne opactwo cystersów, naprzeciw którego regularnie pasą się krowy.

Centrum miasta

W tymże miesiącu poszedłem do częstochowskiej Popówki na wystawę retrospektywną Jacka Pałuchy z okazji okrągłej 31. rocznicy działalności twórczej. Było tam parędziesiąt obrazów, głównie z ostatnich 10 lat – m.in. cykl „Siedem grzechów głównych”. Należy dodać, że fanem Pałuchy jestem od V klasy podstawówki, kiedy na wystawie „Surrealiści polscy” zobaczyłem jego obraz Widok z gniazda jadowitych ptaków. Zajmował się on też w życiu muzyką – jako współzałożyciel i pierwszy wokalista Formacji Nieżywych Schabuff (niektórzy mówią, że album z jego udziałem, Wiązanka melodii młodzieżowych, jako jedyny się liczy z twórczości tego zespołu). Potem okazjonalnie zakładał takie kapele jak Furmanka albo Superpałka i Najeźdźcy z Kosmosu. On ci jest również projektantem okładki Spokojnie Kulcich.

Na piętrze wystawiają kolekcję malarstwa polskiego, jak to w każdym muzeum – jakiś Axentowicz, jakiś Malczewski, trochę Marii Jaremy, Jonasza Sterna, Kazimierza Mikulskiego i Jerzy Krawczyka.

W ramach Festiwalu Kultury Alternatywnej „eFKA” odbył się koncert grupy Akurat. Ulica Mielczarskiego, którą pamiętałem sprzed lat jako slumsa, zmieniła się do dziś w enklawę artystyczną. Nad całą imprezą patronat miało stowarzyszenie „Oczami Brata”. Na jednym z podwórek odbywał się pener malarski, a na drugim urządzono scenę.

Już od dawna Akurat obywa się bez wokalisty Tomasza Kłaptocza; obecnie śpiewają gitarzyści Wojciech Żółty i Piotr Wróbel (i mają w repertuarze piosenkę Żółty wróbel). Moją uwagę zwracał przede wszystkim basista Eugeniusz Kubat (tym bardziej, że stałem bliżej niego), a poza tym byli jeszcze perkusista i saksofonista. Zagrali prawie półtorej godziny urockowionego reggae i ska, m.in. utwór do słów Jacka Kleyffa. Publika tańczyła dość żywiołowo, a niektóre osoby nawet znały teksty i w widoczny sposób śpiewały. Największy entuzjazm wywoływały utwory z pierwszej płyty Pomarańcza (na Allegro chodzi po 750 złych, bo od premiery nie widziała reedycji), jak Lubię mówić z tobą, w którym  zespół namówił publiczność do wspólnego śpiewu. Była też Nuta o ptakach do wiersza Wierzyńskiego, a mie najbardziej podobała się Łyżeczka. Nowy Lepszy Świat z najnowszej (2016) płyty podobał się mniej, ze względu na elektroniczne rytmy. Na koniec zagrali polityczne Wiej-ska oraz Hahahaczyk. Potem jeszcze dali się wyciągnąć na bisy: Espania i oczywiście Tuwimowe Do prostego człowieka.


 

Wrzesień

Już na początku września dał o sobie znać System Dystrybucji Kotów. Mgr Andrzej Niedźwiecki znalazł pod blokiem miauczącą trikolorkę i zabrał do mieszkania. Wystawił na fejsie ogłoszenie, że znaleziono i może ktoś szuka, ale nikt się nie odezwał, więc kotka pozostała w domu. Otrzymała imię Hania, ale dopiero w przeddzień Sylwestra zaakceptowała mnie na tyle, żebym mógł ją głaskać i bawić się wędką – chociaż nie reaguje mruczeniem.

Teścioszwagrowie mieli pojechać na jedną noc do Zakopca, ale zmienili zdanie i wybrali się do Soliny. Z drogi meldowali, że widoki są ładne, ale nie ma co robić, a od Tarnowa to już w ogóle nie ma porządnych dróg. Kilka tygodni później wysłuchałem pełnej relacji z wyprawy w Bieszczady i była to historia niemalże w stylu Sumaszedszego Maksa.

Pasażer specjalny 
(ostatecznie najwygodniej było przytroczyć go sobie do pleców)

Wybraliśmy się do Kalosza, miasta ze wszystkich w Polszcze najstarszego. Kierowca pomylił zjazd z ronda i zamiast przez Sieradz pojechaliśmy nie najlepszymi drogami przez Brąszewice. Po drodze widziałem wiele ciekawych ogrodzeń, ale zdjęcia z pędzącego samochodu przeważnie nie powychodzili.

W samym Kaloszu zajrzeliśmy na Główny Rynek. Wyryto tam w chodniku mapę Europy z Calisią zaznaczoną według wskazań Ptolemeusza oraz wpuszczono reprodukcje średniowiecznych monet bitych w mieście. Stoi tam też replika fortepianu Calisia.

Szopień

Zawędrowaliśmy nad Prosnę i Kanał Rypinkowski, a na Śródmiejskiej minęliśmy pochód absolwentów Technikum Budowy Fortepianów. Rodzinny dom zmarłego w tym roku Jana „Ptaszyna” Wróblewskiego ozdobiony był jego wizerunkami.

Wykonaliśmy też spacer Plantami w stronę targowiska i galerii handlowej. Po drodze napotkaliśmy pomnik książek zniszczonych przez hitlerowców. Tymczasem ich ideowi spadkobiercy protestowali przeciw odbywającemu się w Kaloszu marszowi równości oraz rzekomemu uczeniu dzieci o nasturcji.

Na miejskim jamrajku widziałem rozmaitości: rękodzieło, produkty lokalne, ekspozycję biblioteki, grupy rekonstrukcyjne, stare samochody. Kupiłem lalkę z krzywą minką, ale że sprzedawca nie miał reklamówki, niosłem ją pod pachą przez miasto.

Zajrzeliśmy do kościoła św. Józefa i katedry św. Mikołaja. Na plebanii tej ostatniej proboszcz opowiadał o swoich doświadczeniach z podróżą lotniczą. Równocześnie miał na stole smartfona i nasłuchiwał kontrolnie transmisji z mszy prowadzonej przez podwładnego, a w odpowiednim momencie narzucił sutannę i poszedł przeprowadzić kwestę.

W drodze powrotnej aż trzykrotnie stawano na poboczu, żeby przepuścić policję na sygnale. W jednym miejscu auto z przyczepą po chamsku wcięło się przed jadącą przed nami furgonetkę i o włos nie doszło do wypadku. Zatrzymaliśmy się też zwiedzić kościół w Brąszewicach, gdzie ponoć raz ksiądz, co przyjechał odwiedzić proboszcza, wjechał autem do stawu, bo go nie zauważył.

W połowie września nastąpiła powódź. Najbardziej ucierpiał Dolny i Opolski Śląsk, szczególnie Kłodzko. Miasto Cz. lepiej sobie poradziło, bo stoi na wzgórzach. Mimo wszystko  zalało mi korytarz w piwnicy, ale do komórki lokatorskiej woda nie doszła dzięki temu, że podłoga była nierówna. Przydały się gumowe buty plażowe, służące zwykle do chodzenia po kamienistych plażach. Wywaliłem na dwór kilka wiader wody, zakleiłem taśmą przecieki w rurach, a w drzwiach do komórki zrobiłem wał przeciwpowodziowy z folii bąbelkowej, szmat, worków po kartoflach i paru ciężkich elementów utrzymujących wszystko na miejscu.

Nieznajomy

            Uratowałem ze śmietnika całkiem sporo książek: Panią Bovary, dyptyk Gojawiczyńskiej, trzy Dołęgi-Mostowicze, dwóch Pauksztów, dwa Wiechy, Bratnego, Wańkowicza, Rodziewiczównę, Słówka Boya, Awanturę o Basię, Wściekłe rodzynki Steinbecka, Przeminęło z wiadrem, wspomnienia Eugeniusza Kwiatkowskiego, podręcznik położnictwa i regulamin dla maszynistów.

To dopiero około 1/4 łupów

              Byłem także na wycieczce w Rędzinach.

Casterly Rock

 

Październik

W październiku tradycyjnie pojechałem na Męzury. W Warszawie zastałem Dworzec Zachodni zmieniony nie do poznania, chociaż jeszcze nie do końca zbudowany. Przeszedłem na autobusowy, który wygląda po staremu – prawie wszystkie reklamy po ukraińsku, autobusy jeżdżą do Brześcia, Kamieńca Podolskiego, Kiszyniewa itp. Dwaj faceci próbowali mnie naciągnąć na kasę.

Hello Wowsaw

Autobus dalekobieżny do Suwałk (kurs z Monachium do Rygi) miał być o 10:15, ale spóźnił się godzinę. Po drodze miał dłuższe postoje w Łomży i Ełku, a prognozowana godzina przyjazdu do Suwałk coraz bardziej się oddalała. Ostatecznie autobus wylądował o 15:45, i to nie na dworcu, a gdzieś na stacji benzynowej przy Mickiewicza. Marszem, a potem biegiem pokonałem trasę: Mickiewicza – Konopnickiej przy parku – Chłodna – Noniewicza – na przełaj między blokami. Nastresowałem się na przejściu dla pieszych przed dworcem, bo czerwone światło wydawało się dłużyć w nieskończoność. Po przejściu przez jezdnię puściłem się sprintem i wskoczyłem na schody autobusu, gdy ostatni pasażer już kupował bilet.

Na wsi czekało mnie wiele prac gospodarczych. Wyciąłem kosą i maczetą drogę do garażu i szopy, a sekatorem i piłą – do piwnicy, przez rozłożystą tuję, całkiem blokującą wejście (zajęło mi to kilka dni). Poza tym należało oczyścić całe schody piwniczne z nagromadzonych przez rok uschłych igieł. Przy okazji nazbierałem owoców z winorośli porastającej budynek, chociaż orbitowało wokół nich tyle ós, że musiałem pożyczyć od sąsiadki kapelusz pszczelarski.

Ponadto udrażniałem rynny, wywalając łopatką badziewie w postaci biomasy ze zgniłych liści, szpilek, winogron etc., w niektórych przypadkach tak już zgliwiałego, że rosły na nim nowe rośliny. Ze strychu należało wymieść kunie odchody i asystować miejscowemu fachowcowi, który przyjechał przymocować deski w ścianie szczytowej, przez które właśnie kuny wchodziły do środka. Pomagałem mu rozstawić drabinę, ale okazało się, że za krótka, więc musiałem go wpuścić przez strych. W czasie wszystkich prac porozumiewał się głównie nierządnicami, aż przypomniała mi się scena oględzin miejsca zbrodni w The Wire.

Kobieta z sękaczem

W drodze powrotnej przeszedłem się po deszczowym Białostoku. Tak zawędrowałem pod cerkiew św. Marii Magdaleny na wzgórzu, a dalej do Teatru Lalek i Fisharmonii potężnej, winobluszczem porośniętej.

W Radiu Kraków ogólnopolski skandal. Dyrektor wywalił całą obsadę kanału Off Radio Kraków i zastąpił trojgiem prezenterów wygenerowanych przez sztuczną inteligencję. Jedna syntetyczna prezenterka przeprowadziła wywiad z nieżyjącą od 10 lat Wisławą Szymborską, która opowiadała o czyimś poście na Instagramie. A sam dyrektor mówi, że to nieprawda, nikogo nie zwolnił, tylko rozwiązał umowę. I pomyśleć, że ta sama stacja kilkanaście lat temu reklamowała się sloganem "Radio prawdziwych ludzi"...

W następnej kolejności - wywiad z Szekspirem (NightCafe)

     Ponadto nastąpiła w październiku wyprawa do Krykowa, już omówiona wcześniej, ale pod Radio Kraków na Al. Słowackiego nie dotarłem.

Pojechałem za to w końcu na Raków zwiedzić kościół św. Józefa Robotnika z malowniczym witrażem, przedstawiającym diobła siedzącego na homoseksualiźmie i biseksaborcji.


Listopad

W amerykańskich wyborach prezydenckich wygrał prawomocnie skazany Trump. Trudno, chcą mieć Amerykanie splendid isolation, będą mieli isolation, a czy splendid, to już sami sobie zapracują.

Covfefe (NeuralBlender)

            Tradycyjne listopadowe łazęgowanie po cmentarzach było mniej intensywne niż w poprzednich latach, ale ciągle jeszcze znajduję nieznane dotąd portrety i pomniki.

Irena T., zm. 1936, cmentarz Kule
Ostatecznie zburzony został komin elektrowni na Zawodziu - ku niezadowoleniu wielu mieszkańców. Od dziesięcioleci stanowił on w panoramie miasta Cz. przeciwwagę dla chramu Yasunagura na przeciwległym końcu osi wschód-zachód, jaką tworzą Aleje Trzy. Podobno planuje się postawić na jego miejscu 110-metrowy pomnik doktora Biegańskiego, który będzie centralnym punktem między wieżą klasztorną a monstrualnym papieżem na Mirowie. 

Jerusaleeeem is lost!

Około 22 listopada spadł jedyny porządniejszy śnieg pod koniec tego roku.


Grudzień

Skoro grudzień, to stan wojenny. Tym razem ogłosił go predydent Korei Południowej. Trwało to zaledwie dwie i pół godziny, bo nie tylko ludność zaczęła demonstrować, ale nawet nie dogadał sprawy z własną partią.

A u nas rosną serwisy pojazdów specjalizowanych

Nicko McBrain odszedł z Iron Maiden – był w zespole nieprzerwanie od 1983 r., miał więc trzeci co do długości staż po grających od zawsze Steve Harrisie i Davie Murrayu. Wcześniej przewinął się przez francuską grupę hardrockową Trust. 

A u nas - śniegu, co kot napłakał, za to wilgoci tyle,
że prawie można pływać w powietrzu

Po 13 latach wojny domowej w Syrii powstańcy zdobyli Damaszek, al-Assad odleciał w nieznanym kierunku (jak się później okazało – moskiewskim), armia rządowa rozsypała się w ciągu dwóch tygodni, a Rosjanie nic nie byli w stanie zrobić. Wygląda na to, że to koniec Syryjskiej Republiki Arabskiej, pytanie tylko, co na jej miejsce. Prognozy nie są najciekawsze, zwłaszcza dla Kurdów.

A u nas - słońce świeci nad Sekwaną i odbija się w Warcie

     Zabłądziłem na rekolekcje z udziałem biskupa Długosza, ale nie zaśpiewał Chrześcijanin tańczy.
W wieczerniku chramu Yasunagura jak zwykle wystawa choinek

            Święta spędziłem w rodzinnej atfosmerze, chociaż Gwiazdor był latoś dosyć oszczędny.

            Miniony rok nie wydaje mi się ani lepszy, ani gorszy od kilku poprzednich, ale pierwsza połowa bardziej mi się podobała niż druga. Oby następny był zdecydowanie lepszy!

A już na pewno oby był lepszy niż 1939!